5. Bieg Tygrysa: Woda, błoto i przeszkody. "Musiałem pobiec, nie było wyjścia" [ZDJĘCIA]

 

5. Bieg Tygrysa: Woda, błoto i przeszkody. "Musiałem pobiec, nie było wyjścia" [ZDJĘCIA]


Opublikowane w ndz., 31/01/2016 - 18:28

Uczestnicy ustawiają się na linii startu. Sędzia daje sygnał i kolejna para popędzana okrzykami kibiców wpada do dużego namiotu wypełnionego dymem i odgłosami strzelaniny. Po chwili wybiega z drugiej strony i przeskakuje przez niewielki murek. Za nim trasa oznaczona biało-czerwonymi taśmami ewidentnie kieruje biegnących wprost do... koryta rzeczki. Wyżsi brną w wodzie zanurzeni do połowy uda, niżsi mają nieprzyjemność unurzać w lodowatej cieczy także „klejnoty”. Czasem ktoś idący z przodu ostrzega przed leżącymi na dnie kamieniami lub kołkami. Sto metrów dalej widać kres tej mrożącej krew w nogach przygody: to mostek, na który należy wejść po linowej drabince wprost z wody. Ociekający zawodnicy nie tracą czasu - zbiegają do rowu i ruszają jego korytem w stronę widocznych w oddali kilkumetrowych, drewnianych konstrukcji, na które trzeba się będzie wspiąć. Spokojnie, już nie długo. Pierwsze kilkaset metrów za nami, do mety już tylko trzydzieści kilometrów…

Tak wyglądał początek 5. Biegu Tygrysa, który odbył się w ostatnią sobotę na poligonie w Orzyszu na Mazurach. To jeden z coraz popularniejszych w Polsce biegów przeszkodowych o militarnym charakterze. Nawiązuje do zupełnie niedawnej historii, kiedy w czasach PRL-u w Orzyszu istniała tzw. „jednostka karna”, do której kierowano żołnierzy sprawiających problemy wychowawcze. Jedną z atrakcji, które wówczas serwowano krnąbrnym podopiecznym były długie, kilkudziesięciokilometrowe marszobiegi zwane „Dużą Beczką” i „Małą Beczką”. Żołnierze, którzy przeszli Orzysz zyskiwali miano „tygrysów”.

Relacja Pawła Pakuły

Dziś animatorzy kultury działający w mieście nawiązują do legendy owej przerażającej jednostki organizując „Bieg Tygrysa”. Sobotni bieg był jego piątą edycją ogólnie i pierwszą o charakterze zimowym. Do tej pory bieg odbywał się raz w roku, w sierpniu. Impreza cały czas ewoluuje i w tym roku doszła dodatkowo wersja zimowa rozgrywana w końcu stycznia.

Do udziału zgłosiło się tym razem około 350 uczestników. Większość – 103 drużyny - wystartowała w biegu głównym: „Dużej Beczce” – biegu w 2-osobowych zespołach na dystansie 30 kilometrów z przeszkodami. Nieliczna, ponad trzydziestoosobowa grupa pobiegała „Mała Beczkę” – bieg na tym samym dystansie i podobnej trasie, ale indywidualny i bez przeszkód.

Co czekało uczestników głównego dania – „Dużej Beczki”? Początek już znamy: zawodnicy już na dzień dobry dostali strzał z grubej rury, kiedy kazano im wejść do lodowatej rzeki. Każdy uczestnik musiał mieć wojskowe buty lub buty trekkingowe za kostkę oraz wojskowe spodnie. Nowością w porównaniu do edycji poprzednich był drewniany, nasiąknięty wodą słupek ważący około 4-5 kilogramów, który każda drużyna dostawała przed startem i musiała ze sobą targać przez całą trasę, aż do mety.

Po kilkuset metrach od startu trafiało się na pole pełne mniej lub bardziej wymyślnych przeszkód do zaliczenia. A to kilka dołów w ziemi o wysokości 180 – 200 cm, pionowych ścianach i wodą stojącą na dnie, do których trzeba było wejść i wyjść; a to 3-metrowe drewniane konstrukcje, a to różne „pajęczynki”, a to targanie jakichś opon, a to bieganie i skakanie po nich, a to czołganie w piachu i rzadkim błocie, a to rzut włócznią do słomianej beli, a to „ kret”, a to a to rzut granatem do beczki. W trakcie pokonywania pierwszej grupy przeszkód zawodnicy zapoznawali się z czterocyfrowymi liczbami oraz wierszykiem. Wszystko to trzeba było zapamiętać i wracając po kilku godzinach grzecznie wyrecytować zgodnie z oryginałem.

Po pierwszej grupie przeszkód kandydaci na „tygrysów”, już w tym momencie do pasa mokrzy i wytarzani w piachu biegli na poligon po polnej i leśnej drodze, która na większości długości zryta była przez czołgi i pokryta wszędobylskim błotem. Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo to utrudniało nawet wolny bieg i szybko pochłaniało siły. Tym bardziej, że sam bieg w chlupiących butach i mokrych spodniach także nie sprzyjał prędkościom sprinterskim.

Po kilkunastu kilometrach dosyć monotonnego biegu zawodnicy trafiali na drugą grupę przeszkód. Po jej pokonaniu biegli lub szli z powrotem kilkanaście kilometrów i w Orzyszu zaliczali ponownie to, co na początku tylko w odwrotną stronę. Znowu czołganie, opony, 3-metrowe ściany, „pajęczynka”, „kret”, doły z wodą. Na końcu trzeba było przypomnieć sobie widziane kilka godzin wcześniej liczby i wierszyk. Potem już bułka z masłem: taranowanie rycerzy, rzut włócznią, oblodzone koryto rowu, zjazd na linie z mostu do znajomej rzeczki, sto metrów wodą na oczach zebranych tłumnie i zapewne zdumionych orzyszan, namiot i wbieg na metę. Można się było w końcu pozbyć owego uciążliwego drewnianego klocka, którego niektórzy zawodnicy uczłowieczyli nadając pieszczotliwe nazwy, jakby dla trzeciego członka zespołu: był „Jasio”, była i „Kasia”.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce