Jeśli ktoś miał wątpliwości co do podjętej w sobotę wieczorem decyzji organizatorów o drastycznym skróceniu trasy VI Ultramaratonu Karkonoskiego im. Tomka Kowalskiego, dziś podczas zawodów musiał je stracić. Była jak najbardziej rozsądna, jedynie słuszna wobec ekstremalnie trudnych, niebezpiecznych wręcz warunków, które biegacze spotkali na karkonoskiej grani. A każdy narzucony dodatkowo element wyposażenia (raki/buty z kolcami, drugie ciepła bluza i rękawiczki) był całkowicie uzasadniony i przydatny.
Armageddon w Karkonoszach! Sobotni ZUK skrócony o ponad połowę. Meta w Odrodzeniu
Ten bieg właściwie nie miał sensu. Bo biegania wiele w nim nie było. Mocno wiało już na starcie na Polanie Jakuszyckiej.
Najpierw półtora kilometra kopania się w śniegowej kaszy po kostki, potem ponad 4 kilometry „single tracka” (wąskiej ścieżki na jedną osobę) przy wodospadzie Kamieńczyk, gdzie nie było szans na wyprzedzanie: w jakiej kolejności biegacze rozpoczęli odcinek, w tej (z minimalnymi zmianami) go skończyli. Kto próbował minąć osobę przed sobą – zapadał się po kolana. Wreszcie szutrowy odcinek, na którym można było przez chwile się pościgać, a po nim podejście do Hali Szrenickiej. I tam, od 10 kilometra trasy, się zaczęło…
Ostatnie kilkaset metrów przed Halą Szrenicką było przedsmakiem tego, co uczestników czekało przez kolejne kilometry, do samej mety. Coraz mocniej wiało, pojawiła się gęsta mgła, zaczęło padać.
Gorąca herbata rozgrzała tylko na chwilę. Na podejściu od schroniska wiało już sakramencko. Zaczął się prawdziwy armagedon. Wicher (bo nie był to zwykły wiatr) dął z prawej strony, atakował twarz bolesnymi uderzeniami gradowych kulek.
Bartłomiej Przedwojewski przyjechał z Wrocławia, gdzie mieszka, na trening (nie myślał o starcie w ZUK, bo planowane 54 km to dla niego w tej chwili za dużo). Triumfator finału Golden Trail Series 2018 i wicemistrz Runek Run na ubiegłorocznym Festiwalu Biegowym w Krynicy, wybiegł z miejsca startu w Jakuszycach kilka minut przed uczestnikami zawodów z zamiarem przebiegnięcia skróconej trasy. Gdy ruszył w górę od Hali Szrenickiej, szybko podjął jedynie słuszną decyzję: wracam! Trening w takich warunkach nie ma żadnego sensu, ani wartości.
Wielu biegaczy poważnie zastanawiało się nad taką samą decyzją. No, ale to zawody, a rezygnacja z kontynuowania rywalizacji to coś, czego biegacz nie znosi ponad wszystko. Bez względu na to, co się dzieje.
Prędkość wichru dochodziła chyba do 100 km/h. Biegacze wyglądali jak pijani: przedzierali się przez trasę wężykiem (właściwie wielkim wężem) walcząc z huraganem spychającym ich z trasy. Z pochyloną głową i wzrokiem utkwionym w czubkach butach łatwo było się zgubić, bo widoczność, ograniczona do minimum, spadała często do kilku metrów.
I tak bez chwili przerwy przez 12 kilometrów od Hali Szrenickiej do mety w Schronisku PTTK Odrodzenie. Ten opis pasuje do praktycznie całego odcinka karkonoskiej grani, po którym prowadziła skrócona trasa ZUK.
Bez ryzyka jakiejkolwiek przesady można powiedzieć, że blisko 360 biegaczy (prawie 30 osób zeszło lub zostało zdjętych z trasy już na 10 km, na punkcie na Hali Szrenickiej), plączących się w sobotnie przedpołudnie na karkonoskiej grani, to banda szaleńców.
Nikt o zdrowych zmysłach w tych warunkach nie wyszedłby w góry. Poza uczestnikami na grani byli tylko sędziowie, pomagający biegaczom w utrzymaniu orientacji i wyborze właściwego kierunku oraz kilkoro fotografów.
Jak oni wytrzymali w tych warunkach stojąc godzinami niemal bez ruchu – Bóg jeden raczy wiedzieć. Ale należy im się za to największy szacunek i podziękowania.
Na koniec – słów kilka o wynikach sportowych, bo były to jednak zawody i mimo koszmarnych warunków i niewielkiej możliwości biegania, toczyła się rywalizacja o zwycięstwo.
Po raz trzeci z rzędu Zimowy Ultramaraton Karkonoski wygrali Michał Rajca i (mimo silnego przeziębienia) Katarzyna Solińska. Oboje dotarli do mety niezagrożeni przez rywali, przebiegli trasę w rewelacyjnych na te warunki czasach: 2:06:15 i 2:25:41.
Rajca, specjalista od górskiego triatlonu, wyprzedził o ponad 4 i pół minuty Dominika Grządziela, który przyjechał na ZUK z Genewy i przywiózł do Karpacza rodzinę z nadzieją spędzenia pięknego weekendu. – Michał był bezdyskusyjnie lepszy, na dodatek ja popełniłem beznadziejny błąd techniczny na początku, dając się zamknąć przed wbiegnięciem na wąziutką ścieżkę do Kamieńczyka – opowiadał mi Dominik, gdy po biegu truchtaliśmy 5-kilometrowym zbiegiem z Odrodzenia do Przysieki, gdzie czekał autobusy do Karpacza.
– Tam Michał Rajca i Paweł Czerniak uzyskali sporą przewagę, a że Michał jest bardzo mocny, nie miałem już szans nawiązać walki - kontynuował Dominik Grządziel. – Pawła później dopadłem, ale też bym z nim przegrał, gdyby niedaleko przed metą nie pomylił trasy. Ja w tym miejscu zrobiłem to samo, szybciej się jednak połapałem i wróciłem na szlak przed nim – relacjonował. A na koniec złożył deklarację: – Nigdy więcej nie wystartuję w żadnym zimowym biegu górskim! To bez sensu. Ja nie cierpię zimy, śniegu i zimna, a w takich warunkach trudno mówić o bieganiu. Lepiej zrobić porządny trening w sensownym terenie.
O pościganiu się z Katarzyną Solińską w skrytości ducha marzyła Katarzyna Wilk. Tarnowianka, która tydzień temu wygrała pierwszą zimową odsłonę GUT-Winter 23 km w Gorcach, przegrała z zawodniczką Hoka One One Teamu o niecałe 12 minut.
– Kasia Solińska jest poza zasięgiem – przyznała jej imienniczka – ale gdybym nie zgapiła się na starcie i ruszyła z przodu, a nie gdzieś daleko ze środka stawki, moja strata byłaby na pewno dużo mniejsza. Gdybym ja jeszcze mogła porządnie trenować… – westchnęła Katarzyna Wilk. – Trening, na który mogę sobie pozwolić mieszkając pod Tarnowem i codziennie dojeżdżając do pracy w Krakowie, to po prostu: wyjść i pobiegać. Nie mam żadnego systematycznego, sensownie ułożonego planu z akcentami, które pewnie znacznie poprawiłyby moją formę i możliwości – wyznała.
Pełne wyniki: TUTAJ
O jakości wyniku Katarzyny Solińskiej (2:25:41) najlepiej świadczy fakt, że krakowianka zameldowała się na mecie w Schronisku Odrodzenie niespełna pół minuty po Rafale Bielawie. 21 km to dla „szalonego” ultrasa, rekordzisty Głównego Szlaku Beskidzkiego i Głównego Szlaku Sudeckiego, dystans, na którym zwykle nie startuje, zbyt krótki dla niego, żeby mógł się rozkręcić. Ale przybiec praktycznie równo z nim – to jednak wyczyn.
A Rafałowi rzeczywiście było mało. Na mecie w Odrodzeniu spędził trochę czasu, ale gdy go zobaczyłem, powiedział: – Lecimy z Romkiem Fickiem (pokonał dzisiejszy dystans półtorej minuty szybciej od Rafała – red.) całą trasą ZUK: przez Śnieżkę do Karpacza – rzucił ze swym firmowym szelmowskim uśmiechem. I tak zrobili. – Na Śnieżce wiało ponad 100 km/h, było strasznie zimno, ale bezpiecznie pokonaliśmy cały dystans – relacjonował później. – Muszę jednak przyznać, że decyzja organizatorów o skróceniu trasy do 21 km była jak najbardziej słuszna. Dzisiejsze warunki były naprawdę trudne – dodał Rafał Bielawa.
Piotr Falkowski
zdj. autor, fb ZUK