Bieg Rokity okiem zwyciężczyni

 

Bieg Rokity okiem zwyciężczyni


Opublikowane w pt., 07/10/2016 - 09:04

Ustroński Bieg Rokity nie był żadnym z planowanych przeze mnie startów. Nie stanowił też żadnego z etapów przygotowań. Prędzej mogłabym go zaliczyć do moich małych, diabelskich wybryków – pisze Anna Kącka, zwyciężczyni 1. Biegu Rokity w Ustroniu.

Z reguły biegi, w których decyduje się wziąć udział, wybieram z kalendarza ligi biegów górskich. Tym razem na zawody trafiłam przypadkiem, na klika dni przed startem. Ktoś ze znajomych polubił wydarzenie na Facebooku, a mnie urzekła nazwa - berneńczyk strzegący przygotowywanych pakietów startowych, diabełek z ilustracji, a także kameralnie zapowiadająca się atmosfera oraz możliwość zapisania się na miejscu.

Ostatni czynnik był dla mnie bardzo ważny, gdyż od mojego startu na 64 km w Krynicy minęło ledwo parę dni. Pomimo tego, że wciąż nie czułam się idealnie zregenerowana. Profil trasy korcił - wydawał się być stworzony dla mnie. Wystarczyło przetrwać pierwsze 4 km, a następnie nie hamować się przez resztę trasy (tzw. dzida w dół!).

Ostatnią kwestią, która pozostała, stanowiło znalezienie towarzysza wybryku. Tym razem mąż odmówił startu, więc na zawody wybrałam się z Marcinem - prawdziwym biegowym przyjacielem, na którego mogę liczyć w przypadku najróżniejszych biegowych eskapad. Połączywszy siły, stworzyliśmy wprost diabelski plan na sobotę - wystartować w biegu, wymarzonym dla mnie, odbywającym się rano, następnie poczekać i wziąć udział w zawodach w stylu alpejskim (ulubionym stylu Marcina), które miały mieć miejsce wieczorem.

Nasze zamiary wpasowały się wręcz idealnie w charakter Biegu Rokity. Nieco po 9 rano w deszczową sobotę stawiliśmy się w biurze zawodów i sprawnie wpisaliśmy się na listę uczestników. Pakiety startowe pozytywnie zaskoczyły - opłata startowa wynosiła 60 zł, a w zestawie znaleźliśmy pamiątkową koszulkę techniczną. Pakiety wręcz zauroczyły dzięki ślicznie zapakowanym i przede wszystkim pysznym ciasteczkom (i to chyba własnego wypieku organizatorów!).

Błąkając się przed startem spotkaliśmy Pawła Góralczyka, brązowego medalistę tegorocznych Mistrzostw Polski Skyrunning, który pełnił tutaj rolę ambasadora. Paweł potwierdził nam profil trasy i obiecał, że została dobrze oznaczona - informacje miał z pierwszej ręki, gdyż to właśnie on poprzedniego dnia zawieszał biało-czerwone tasiemki.

Jak się okazało,na bieg przyjechało całkiem sporo znajomych. Moglibyśmy rozmawiać bez końca. Pogawędki skróciły nam czas oczekiwania na start, który szybko nadszedł.

Pomimo zapału i entuzjazmu, który poczułam parę dni wcześnie trafiając na informację o biegu, nagle ogarnęło mnie zmęczenie. W nocy jeszcze długo pracowałam, a potem nie udawało mi się zasnąć. Na szczęście przestało padać - widocznie diabełki, krążące wśród zawodników (przebrani wolontariusze) musiały wykorzystać swoje magiczne zdolności.

Deszcz, na czas biegu znikł, aby potem na finiszu lunąć ze zdwojoną mocą, zbierając wszystkich zawodników razem w karczmie (taki mały „zabieg” integracyjny).

Sygnał startowy pobudził mnie do walki i zachęcił do biegu. Zaczęłam całkiem szybko, uważając, aby nie zostać zbytnio przyblokowaną. Pierwsze metry prowadziły uroczym parkiem, przez rzekę i mostki, jednak bardzo wąską dróżką, co utrudniało wymijanie zawodników. Dobrze, że wcześniej z Marcinem zrobiliśmy w tą stronę rozgrzewkę i wiedzieliśmy co nas czeka - ech, ta taktyka!

Początek trasy prowadził pod górę. Zamierzałam pokonać przewyższenie jak najszybciej (przecież musiałam przetrwać tylko 4 km), niestety organizm wciąż nie zregenerował się w pełni po wcześniejszym starcie ultra. Zadziałał również czynnik stresu. Nie znałam moich rywalek, w zasadzie tylko jedną poprzez prowadzonego przez nią bloga (którą podziwiałam za ogromny progres, jaki zrobiła).

Przed startem zostałam obfotografowana niczym faworytka, którą się wcale nie czułam. Wywarło to na mnie presję i pozbawiło spokoju w biegu. Aż do Równicy dużo podchodziłam, ze względu na duże nachylenie, ale gdy tylko się ono zmniejszało, starałam się przyspieszać. W końcu udało się osiągnąć szczyt.

Miałam ogromną ochotę na przerwę w schronisku, które dopiero co minęłam, ale nie posłuchałam wewnętrznego buntu i kontynuowałam bieg. Prowadziłam przecież, a od 4. kilometra wystarczyło tylko pozwolić nogom swobodnie mknąć w dół, zważając oczywiście na potknięcia czy poślizgnięcia, lub co gorsza wpadniecie na zdziwionego, a czasem lekko przerażonego turystę podążającego w odwrotnym kierunku.

Zazwyczaj dzielę sobie trasę na mniejsze odcinki. Tutaj pierwszym celem był punkt z wodą, znajdujący się na 8. kilometrze. Mijając go pomachałam wolontariuszom - nauczona przykrym doświadczeniem - nie tak dawno zresztą - miałam ze sobą małego flack’a z wodą. Jedna z wolontariuszek, która tego nie zauważyła, zaniepokoiła się tym bardzo, a ja poczułam się objęta pełną troską przez organizatorów.

W dalszej części biegu, która wydawała się być „z górki”, również pojawiły się wzniesienia. Były to jednak małe podbiegi, w porównaniu do początku trasu i wystarczało mi rozpędu, by je pokonać, bez przechodzenia do marszu. Mięśnie też już się wystarczająco rozgrzały i chętnie stawiały czoło wyzwaniu. Tutaj biegłam samotnie lub przed kimś, więc starałam się pilnować oznaczeń, które były rozwieszone logicznie i całkiem często. W najbardziej newralgicznych miejscach, czyli tych, gdzie łatwo się było pomylić. Przy gwałtownym skręcie lub przy wybiegnięciu na drogę stali jednak strażacy i wolontariusze.

Około 11. kilometra dobiegłam do asfaltu, a w mojej głowie zakiełkowała myśl, że może trasa okaże się krótsza. Zbliżałam się do mostku, który przypominał mi ten z okolic mety. Szybko nadzieje okazały się płonne. Trasa skręcała i szykował się kolejny podbieg, na szczęście chwilę później zauważyłam diabełka, który skierował mnie na ścieżkę w lesie.

Dróżka o błotnistej nawierzchni prowadziła zboczem i zmuszała do pełnej koncentracji, gdzie zakończę krok. Krótka chwila nieuwagi, zbyt „radosne” ustawienie stopy na kamieniu przy pokonywaniu rzeczki i sekundę później wylądowałam oparta na dłoniach, niczym raczek, mając tuż pod plecami szpiczaste kamienie.

Techniki upadku, wałkowane do znudzenia na capoeirze i wyćwiczone mięśnie stabilizujące ciało, pozwoliły mi tym razem uniknąć prawdziwego nieszczęścia. Pozbierałam się szybko, starając się nie myśleć o potencjalnych konsekwencjach. Zapamiętałam jednak na przyszłość, że kamienie w strumyku mogą być śliskie, zwłaszcza w deszczu oraz że następnym razem należy ostrożniej przeskakiwać (kto by pomyślał?).

Zanim wreszcie dotarłam do „bezpiecznego” asfaltu, poślizgnęłam się jeszcze raz. Ostatnie 2 km starałam się biec szybko, w tempie ok 4:00 na kilometr, ale nie przesadzałam. Przed startem nie zapytałam o dokładną długość trasy - mogła się więc okazać nieco krótsza (tak proszę!) albo dłuższa (a chciałam utrzymać tempo i prowadzenie do końca). Udało się! Przekroczyłam linie mety jako pierwsza kobieta, uśmiechając się i do kibiców i organizatorów, którzy wspaniale przygotowali ten bieg.

Spontanicznie podjęta decyzja o starcie w Biegu Rokity okazała się trafioną. Zrobiłam fajny, szybki trening, z całkiem sporym jak na 14 km przewyższeniem 664m (parametry podaję wg mojego zegarka, Sunnto Ambit 2). Trasa była bardzo ciekawa i zróżnicowana, a miejscami też trudna, także nawet bardziej doświadczeni biegacze górscy mogli mieć frajdę. Na pewno zachęciła mnie do przyjechania w te rejony ponownie i potrenowania.

Obsługa biegu przemiła. Nawet można było załapać się na dodatkową porcję grochówki - podczas, gdy pani odcinała brzeg numerka, pan kucharz zapraszał na dokładkę! Pomysł przewodni zawodów wydał mi się ciekawy i przeprowadzony z rozmachem - jeszcze nie byłam na biegu, gdzie wolontariusze przebieraliby się zgodnie z jego tematem. Całość stworzyła naprawdę fajny klimat! Dlatego śmiało mogę polecić wpisanie sobie do kalendarza startowego Biegu Rokity na przyszły rok!

Anna Kącka

fot. Katarzyna Serafin


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce