Jasny GWiNT, czyli psia dola ultrasa... Borman pisze

 

Jasny GWiNT, czyli psia dola ultrasa... Borman pisze


Opublikowane w ndz., 10/05/2015 - 22:06

Ultra Cross GWiNT to impreza, na którą czekałem z niecierpliwością, nie tylko dlatego, że miało się na niej pojawić duża znajomych, ale przede wszystkim dlatego, że postanowiłem wystartować wspólnie z moją biegową towarzyszką Luną (na zdjęciu). Luna to pies, niewyżyty Alaskan Malamut. Kocha długi dystans i bieganie do utarty sił. Zupełnie jak ja.

Relacja Marcina „Bormana” Marianowskiego

Do wyboru mięliśmy trzy trasy o długości 100 mil, 110 km oraz 55 km. Jako, że wracamy do biegania po długiej przerwie, wybraliśmy trasę o najkrótszym dystansie, a głównym celem stała się dobra zabawa podczas biegu i chillout na mecie.

W bazie panuje przedstartowe napięcie

Lubię ten moment, kiedy przekraczam próg bazy zawodów. Rozglądam się wtedy i wyławiam w tłumie znajome twarze. Nigdy nie wiadomo, kogo można spotkać na miejscu: napieraczy, z którymi pokonało się niejeden kilometr, niegdysiejszych rywali – ale tylko podczas zawodów – czy internetowych przyjaciół. Na twarzach zawodników gości uśmiech, a dookoła panuje doskonały nastrój. Jednak, wystarczy stanąć z boku, żeby zauważyć, że im bliżej do startu, tym bardziej cichną rozmowy. Niektórzy zawodnicy w skupieniu przygotowują się do tego, co ich za chwilę spotka. Towarzystwo psa pozwala zapomnieć o stresie, a Luna oraz Łysek, który pojawił się ze swoją właścicielką Kasią, stają się małą sensacją.

Biało-czerwone balony i wycie psa

Do Nowego Tomyśla, gdzie znajduje się linia startu dowożą nas autobusy. Mamy godzinę do startu i możemy wylegiwać się na trawie obserwując grupki biegaczy. Gra muzyka, słychać głośne śmiechy oraz brawa i skandowanie. To kibice dopingują zawodników przebiegających przez punkt pomiarowy. Organizatorzy tak poprowadzili trasę, że 55 km jest kontynuacją trasy dłuższej, dzięki czemu mamy okazję wesprzeć biegnących już od kilku godzin zawodników.

Startujemy równo o godzinie dwunastej. Po odliczaniu, kolorowy tłum wypuszcza w niebo dziesiątki białych i czerwonych baloników. To ukłon w stronę odbywającego się w Nowym Tomyślu Dnia Zwycięstwa. Luna wesoło wyje czując panujące dookoła podniecenie. Chwilę później, kolumna biegaczy, a wśród nich my, rusza ulicami miasta.

Pies pociągowy

Wybiegamy poza miasto. Kolumna biegaczy powoli się rozciąga. Luna biegnie przodem, ciągnąc mnie na smyczy uwiązanej do uprzęży. Tę uprząż mam na sobie. W ten sposób mogę pokonywać każdy dystans, z Luną to łatwizna. Wiem, że pies długo nie wytrzyma takiego obciążenia i próbuję ją powstrzymać od niepotrzebnego wysiłku, jednak przegrywam z instynktem psa, który stara się dotrzeć na początek stada i mu przewodzić. Jedynym ratunkiem jest spuszczenie Luny ze smyczy. Robię tak, gdy docieramy do lasu. To mi ratuje skórę, bo ledwo wytrzymałem tempo, które sobie narzuciliśmy.

Folwark Wąsowo

Upał daje mi się we znaki. Luna, choć nosi grube futro i nie zrzuciła jeszcze zimowego podszerstka, ma się o wiele lepiej ode mnie. To dzięki błotnym kąpielom, których zażywa przy każdej napotkanej kałuży, stawie czy innej sadzawce. Biorąc przykład z psa, na kilka kilometrów przed punktem regeneracyjnym, kładę się w głębokiej kałuży i chłodzę rozgrzane do czerwoności mięśnie.

Piętnasty kilometr trasy. Docieram do pięknego folwarku, w którym mieści się pierwszy punkt odżywczy. W budynku panuje przyjemny chłód. Pies i ja bez ograniczeń korzystamy z wody. Luna pije z wielkiej miski, a ja zajadam się pomarańczami. Martwi mnie to, że zmęczona psina nie chce jeść. Nie ma ochoty na suszoną wołowinkę, nawet na ulubione batony czekoladowe. Wiem, że jeśli nic nie zje, to długo nie pobiega. Po kwadransie, ruszamy dalej. Z niechęcią opuszczamy cień i wychodzimy na rozgrzany plac.

Chwilę później i kilkaset metrów dalej, Luna wchodzi do błotnistego stawu. Głęboko zapada się w czarnej mazi. Nie mam wyjścia muszę ją ratować.

20 km

Trasa którą biegniemy jest przepiękna. Prowadzi przez zielone lasy, miękkimi piaszczystymi duktami. Pokonuje niewielkie wzniesienia, meandruje pomiędzy różnorodnymi typami lasów. Drzewa rzucają cień, a wiejący delikatny wiatr chłodzi rozgrzane mięśnie. Zatracam się w biegu. Zapominam o otoczeniu, nogi same niosą, a czas staje na chwilę. Flow. Nie trwa długo, ale ten moment jest wspaniały. Czuję, że mógłbym przenosić góry i że czas przyspieszyć. Odpowiedzialność za partnera, choć jest nim pies, skutecznie stopuje mój zapał. Luna zwolniła. Jest już zmęczona i ciągnie się daleko za mną. Przechodzę do marszu. Daję jej wody. Czekam. Po chwili zachęcam do biegu. Rusza głośno sapiąc.

Odpaść w Porażynie, to nie porażka, czyli kończymy droga przyjaciółko

Pokonanie trzech kilometrów dzielących nas od kolejnego punktu regeneracyjnego zajęło nam godzinę. Zmęczenie, przegrzanie i dodatkowy kilometr, który dołożyliśmy przez moją nieuwagę odebrały Lunie ochotę na dalsze bieganie. Byłem zmęczony, ale zdeterminowany, jednak w tej sytuacji mogłem tylko utrzymywać psie tempo.

Do Porażyna doczłapaliśmy po ponad czterech godzinach napierania. Wyglądaliśmy jak siedem nieszczęść. Byliśmy brudni, zmęczeni, ale szczęśliwi. Miałem jeszcze nadzieję na dalszą walkę, jednak Luna postanowiła, że tutaj skończymy. Zgłosiłem obsłudze punktu, że schodzimy z trasy. Nie czułem żalu, że nie dotrzemy do mety. Ukończenie zawodów wiąże się ze wspaniałymi emocjami. My przeżyliśmy swoje na trasie. Godzinę późnej, na mecie mogliśmy cieszyć się szczęściem startujących znajomych, wszak przeżywać czyjeś zwycięstwo, jakikolwiek by było, to niesamowite doświadczenie...

Marcin „Borman” Marianowski i Luna

fot. Zofia Wawrzyniak

Więcej o imprezie niebawem!

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce