Mariusz Giżyński: „Przegrałem, ale nie czuje się przegrany”

 

Mariusz Giżyński: „Przegrałem, ale nie czuje się przegrany”


Opublikowane w śr., 13/04/2016 - 08:37

Jeszcze do końca kwietnia trwa walka o minima olimpijskie na dystansie maratońskim. Z walki o udział w Igrzyskach odpadł już Mariusz Giżyński, który w niedzielę w Rotterdamie osiągnął wynik 2:14.43. To drugi wynik osiągnięty w tym roku przez polskich maratończyków, niemniej nie spełniający związkowego minimum na Rio – 2:11:30. Zapraszamy na rozmowę z zawodnikiem Grunwaldu Poznań.

Drugi raz w karierze, startując w Rotterdamie nie udało się panu osiągnąć kwalifikacji olimpijskiej. Wcześniej walczył pan o Londyn. Tym razem musiał pan osiągnąć minimum wynoszące 2:11.30, żeby polecieć do Rio. Nie udało się. Czego zabrakło do osiągnięcia celu?

Mariusz Giżyński: Przez większość biegu czułem się dobrze. Problemy zaczęły się ok. 30 kilometra. Chyba podczas przygotowań trochę potrenowałem za mocno i nie trafiłem z formą. Nie było tego błysku. Po pracy na obozach treningowych mój organizm nie zregenerował się odpowiednio. Gdzieś z trenerem zrobiliśmy błąd. Może obaj za bardzo chcieliśmy i wtedy kończy się tak, że efekt bywa odwrotny.

Tak to bywa w sporcie, ale trzeba ryzykować. Tu nie chodzi o to, żeby wywalczyć minimum na igrzyska i jechać tam na wycieczkę. Chcieliśmy zrobić wszystko, by podnieść poziom sportowy. Biegając na poziomie 2h11' w Rio nie powalczy się o wysokie miejsca. Tam trzeba biec w okolicach 2h10'. Tak też się przygotowaliśmy. Niestety nie wyszło. Na dokładną analizę przyjdzie czas.

Pierwsze informacje z Rotterdamu były takie, że finiszował pan na 9. pozycji. Później, że na 11. miejscu. Wie pan które miejsce zajął ostatecznie?

Miejsce nie jest ważne. To chyba był jakiś błąd chipów czy pomiaru czasu. Sędziowie i tak zawsze spisują pierwszą setkę, a czasy „łapią” ze stoperów. Chyba więc jestem 11., ale to miejsce niczego nie zmienia. To jest tylko statystyka.

Myślał pan o zejściu z trasy?

Kuszące jest to, że podczas Mistrzostw Polski wystarczy pobiec 2:12.30, żeby zdobyć minimum. Jednak dla mnie maraton to trudny i wyczerpujący bieg, na który trzeba być przygotowanym mentalnie. Nie można już w czasie przygotowań, które trwają latami zakładać, że ma się plan rezerwowy. To jest jeden dzień, podczas którego trzeba być skupionym maksymalnie i dać z siebie wszystko. Jeśli ma się plan B, to gdy przyjdzie zmęczenie, organizm przestanie walczyć. Ja do 25. km czułem się dobrze. Później przyszedł najtrudniejszy moment trasy, kilka podbiegów i zbiegów. Wtedy też zawodnicy biegnący przede mną przyspieszyli. To było niemądre, bo później wspomniana grupka siedziała na krawężniku. Zostałem sam z Holendrem... Na 30. kilometrze poczułem, że nogi się pode mną ugięły i było już coraz trudniej. W tym momencie było już jednak za późno na jakiekolwiek kalkulacje...

Jaki wynik wziąłby pan w ciemno w tym miejscu?

Liczyłem, że uzyskam przyzwoity czas. Cały sezon miałem świetny, omijały mnie kontuzje, treningi - moim zdaniem - szły dobrze. Zainwestowałem dużo środków w te przygotowania. Wierzyłem, że nawet jak nie zdobędę minimum, to osiągnę czas, z którego będą zadowolony. Niestety po 35. kilometrze opadłem z sił. Chociaż walczyłem o każdą sekundę, to wiem, że traciłem na każdym kilometrze. W efekcie uzyskałem mizerny wynik. Przegrałem, ale nie czuje się przegrany, bo podjąłem walkę. Nie wyszło, kolejny już raz. Widocznie nie jest mi dane być olimpijczykiem.

Jakie ma pan teraz plany?

Muszę uważnie obserwować jak będzie zachowywał się mój organizm. Po biegu w Rotterdamie jestem bardzo zmęczony i praktycznie ledwo chodzę. Nie jest to żadna kontuzja, ale ten bieg kosztował mnie dużo zdrowia. Najbliższe starty musimy skonsultować z trenerem i podjąć decyzję. W październiku mamy Wojskowe Mistrzostwa Świata w maratonie, które są dla mnie bardzo ważne. Po takim wysiłku, gdy człowiek otworzy się na zmęczenie, czasem dochodzi się do siebie i dwa miesiące. Nie jestem już najmłodszy i regeneracja nie przebiega tak jak kiedyś.

Jesteśmy dopiero dwa dni po maratonie i trudno powiedzieć co dalej. Jak będzie zdrowie, to w sezonie letnim będę chciał startować też na bieżni, np. podczas Mistrzostw Polski na 5000m.

Czy spodziewał się pan, że Mistrzostwa Polski w ramach Orlen Warsaw Marathon będą miały tak duże znaczenie? Jeszcze w ubiegłym roku dwóch zawodników wywalczyło minima - Henryk Szost i Yared Shegumo. Kwestią czasu wydawało się, kiedy ktoś zapełni ostatnie trzecie wolne miejsce w kadrze męskiej. Tymczasem...

Orlen Warsaw Marathon to ostatnia szansa na uzyskanie minimum. Jak do tej pory ten rok wygląda fatalnie dla naszych maratończyków. Spodziewałem się, że do walki o awans na Igrzyska włączy się z 6 zawodników, a póki co nikt nie jest pewny wyjazdu. Wszyscy zainwestowaliśmy dużo własnych pieniędzy w treningi, włożyliśmy wiele serca w przygotowania, a póki co wyników nie ma. To jest przykre.

Mistrzostwa Polski to ostatnia szansa na uzyskanie kwalifikacji. Jednak trudno prognozować, że będzie rewelacyjnie, jeśli póki co jest kiepsko. Fajerwerków się nie spodziewam. Myślę, że wygra Henryk Szost, jeśli dopisze mu zdrowie. Heniu wrócił już do współpracy z trenerem Shevtsovem i do sprawdzonych schematów treningowych. On ma też największą motywację, bo musi potwierdzić minimum i „połamać” 2:12:30. Reszta zawodników wydaje się prezentować nieco niższy poziom, ale maraton jest nieprzewidywalny i trudno typować zwycięzców. Jeśli biegnie się na maksimum możliwości, to jest krańcowy wysiłek, w którym decydują detale.

Będę wspomagał chłopaków w roli kibica. Pojawię się gdzieś na punktach żywieniowych. Mam nadzieję, że osiągną dobre wyniki.

Rozmawiał Robert Zakrzewski


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce