Rafał Bielawa i Kamil Klich pokonali Główny Szlak Beskidzki - ok 496 km - w rekordowym czasie 151 godzin. Zrobili to, podobnie jak poprzedni rekordziści Łukasz Pawłowski (2014 r. - 158 godzin i 7 minut) i Piotr Kłosowicz (2006 r. - 168 godzin) bez wsparcia z zewnątrz. Po drodze mieli problemy ze stopami i chwile zawahania. Za mało spali, za dużo biegali, ale swój plan zrealizowali.
Zapytaliśmy Rafała dlaczego się na to porwali, co im się przytrafiło po drodze i czemu żona kazała mu biec dalej.
Znacie się z Kamilem trochę ponad rok, a zdaje się, że nie spotkaliście się na trasie biegowej?
Rafał Bielawa: Spotkaliśmy się po „Rzeźniku” w parku linowym, gdzie byliśmy z dziećmi. Zupełnie przypadkowo zaczęliśmy rozmawiać o biegu, w którym obaj braliśmy udział. Wymieniliśmy się doświadczeniami, planami kolejnych biegów. Potem już spotkaliśmy się na Biegu Siedmiu Szczytów...
Ale nie udało się wam go ukończyć wspólnie?
Rozmawialiśmy na starcie, zdradziliśmy sobie założenia, ale wystartowaliśmy osobno. Na 30. kilometrze znowu się spotkaliśmy i przebiegliśmy razem 180 km. To było nasze pierwsze biegowe partnerstwo. Na 220. kilometrze Kamil uznał, że tempo jest zbyt szybkie i zdecydował, że dalej mam biec sam. Ja ukończyłem bieg na czwartym miejscu, a Kamil na piątym. Poszło nam więc nie najgorzej.
Czy już wtedy postanowiliście się zmierzyć z Głównym Szlakiem Beskidzkim?
Po drodze była jeszcze „Zamieć”, jeszcze raz spróbowaliśmy też swoich sił w Biegu Siedmiu Szczytów. Tym razem - niestety - to ja byłem w gorszej dyspozycji. Dostałem udaru i musiałem zejść z trasy. A w międzyczasie snuliśmy plany, że może „Rzeźnik”, a może Tor des Geants we Włoszech. W końcu padło, że może GSB.
Najpierw chcieliśmy to zrobić w ramach Łemkowyna Ultra Trail. Nawet pytaliśmy organizatorów, ale oni byli za tym, żebyskorzystać ze wsparcia. Analizowaliśmy ten pomysł, ale ciągle zmieniał nam się termin. To kontuzja, to jakieś inne zobowiązania. W końcu decyzja zapadła na trzy tygodnie przed realizacją.
I wybraliście wariant bez wsparcia…
Tak. Nie byliśmy w stanie zorganizować sobie suportu, samochodu i całego zabezpieczenia. Założyliśmy czas poniżej 160 godzin i założyliśmy profil na facebooku. Miał być dla naszych znajomych. Jego zasięg trochę nas przerósł i okazało się, że mamy dużo znajomych (śmiech).
Nie do końca też zdawaliśmy sobie sprawę, co znaczy „bez wsparcia”, czyli ile będziemy musieli nosić na plecach. W drodze do Ustronia zostaliśmy zaopatrzeni przez organizatorów „Rzeźnika” w jedzenie i inne przydatne rzeczy. W schronisku robiliśmy pierwsze przymiarki. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się, co nam przyjdzie nieść. Takie 10 kg na plecach przez pierwsze 10 km nie stwarza problemów, ale potem staje się kamieniem.
Jak wyglądał Wasz start?
Mieliśmy nadajnik GPS i dopóki on działał, tak trochę w ukryciu tzn. była dostępna tylko mapa, mogliśmy podchodzić do kwestii startu dosyć swobodnie. Gdy jednak został włączony zegar odliczający czas, zabawa się skończyła. Nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy ruszyć o 2:00. Kilka osób odprowadziło nas na start, a Łukasz Buszka, który był naszym fotografem, został z nami do końca trasy.
Jak sobie radził fotograf, który miał równie ciężki, a może nawet cięższy plecak niż wy i pewnie w całości wypełniony sprzętem fotograficznym?
On był w lepszej sytuacji, bo przemieszczał się samochodem, ale pierwsze dwa dni na pewno były dla niego wyzwaniem. Jest różnica między biegaczami a fotografem, który w górach bywa czasami. On się gdzieś wdrapywał z wysiłkiem taszcząc masę tego sprzętu ze sobą. I jak już się wdrapał i rozłożył, obserwował na komórce, jak to dwójka, którą zamierzał sfotografować, już przez to miejsce przebiegła. Pozostało mu wracać do punktu wyjścia.
A jak wam się ułożył początek biegu?
Przez pierwsze trzy dni wszystko dobrze się układało. Musiałem nawet hamować Kamila, który biegł jakbyśmy mieli do pokonania 50, a nie 500 km. Miał niespożyte siły na podejściach. Przypominałem mu, że to dodatkowe zero tam jest. Przez pierwsze 75 godzin zrobiliśmy 300 km, czyli tak mniej więcej wyszło po 100 km dziennie.
Domyślam się, że potem nastąpił kryzys...
Pierwszy kryzys - jak to zwykle bywa - był wynikiem pierwszego błędu. Jednocześnie od razu wyciągnęliśmy z niego wnioski i czegoś się nauczyliśmy. Przede wszystkim za krótko spaliśmy, bo tylko 2 godziny. Za mało też zjedliśmy i nas po prostu odcięło. Do tego u mnie przyplątało się jakieś ropne zapalenie stóp i leciałem na antybiotyku.
Kamil był zmęczony po tej nieprzespanej nocy i właściwie bardziej się błąkaliśmy po szlaku niż biegliśmy. Podjęliśmy decyzję, żeby zatrzymać się nieco wcześniej niż przewidywał plan. Postoju w Chyrowej nie było w naszym harmonogramie, ale właśnie tam zostaliśmy. Wyspaliśmy się nie 2, nie 4 godziny, a całe 7 godzin i dopiero wróciliśmy do wyścigu.
Wypoczęliście, ale stopy nie zagoiły się w jedną noc...
Rano moje stopy były tak wielkie, że właściwie mogłem je pakować już tylko do reklamówek, nie do butów. Nie mogłem nawet postawić nóg na ziemi. Kamil jest rehabilitantem. Obejrzał te nogi i zadecydował, że to jest koniec. Przyznawałem mu rację, bo nie byłem w stanie się poruszać. Zadzwoniłem do domu, do Gosi i mówię „muszę kończyć, bo jest naprawdę ciężko”.
Co odpowiedziała twoja żona?
Gosia powiedziała dokładnie to, co ustaliśmy przed wyjazdem. W sytuacji kryzysu miała mnie zapytać, czy mam otwarte złamanie, bo takie złamanie to jest powód żeby skończyć bieg, a jakieś tam pomniejsze rzeczy, takim powodem nie są. Przecież wiadomo, że jak ktoś się pisze na bieg powyżej 200km, to musi się liczyć z tym, że będzie bolało. To nie przychodzi z uśmiechem na twarzy.
Tak więc Gosia zapytała, czy mam otwarte złamanie. Kamil słysząc to pytanie, odpowiedział, że to jest jak złamanie, a ona z naciskiem powtórzyła „ale czy to jest otwarte złamanie”. Musieliśmy odpowiedzieć, zgodnie z prawdą, że nie jest. 15 minut później znowu byliśmy na trasie.
Jak to możliwe?
Założyłem grube opatrunki, wsunąłem nogi w buty i ruszyliśmy. Po 2 km biegłem już normalnie. To dowód na to, że wszystko jest w głowie. Głowa robi wszystko, żeby człowieka zatrzymać, ale można to sobie jakoś poukładać i biec dalej. Oczywiście tu nie chodzi o żadną destrukcję. Gdybym naprawdę nie był w stanie biec, to bym zszedł z trasy.
Ile jeszcze kilometrów trzeba było przebiec na tych stopach?
Przed nami było jeszcze 170 km. Jakby to było 10, albo maraton, to bym się nie zastanawiał. Już nic by mnie nie było wstanie zatrzymać. Tu jednak miałem świadomość dystansu i to była przyczyna wątpliwości. W rzeczywistości biegło się zupełnie znośnie. Dopóki nawierzchnia była jednolita, bez luźnych kamieni, to nie było żadnego problemu. Podejścia nadal robiliśmy szybko. Gorzej było na zejściach i na luźnych kamieniach. Wtedy te stopy wyły, bo uczucie było takie, jakby ktoś z nich skórę zdzierał. Decydując się na kontynuację biegu, myślałem że będzie o wiele gorzej.
Już w Chyrowej mieliśmy tak duży zapas, że zagrożenia rekordu nie było. Chodziło już tylko o to, żeby się nie zajechać i nie doprowadzić do jakiegoś mega kryzysu, który mógłby nam zniweczyć plany. Staraliśmy się nie powtarzać błędów, bo przecież w ciągu pierwszych dwóch dni spaliśmy tylko 4 godziny z przerwami. Na tym etapie pilnowaliśmy, żeby nie przesadzić, bo rekord mogła nam już zabrać tylko jakaś katastrofa. Trzeba przyznać, że trochę utrudniliśmy sobie zadanie, bo i pora roku nie była najszczęśliwsza i kierunek trudniejszy. Fakty są takie, że idąc na wschód, trzeba pokonać 500 metrów przewyższeń więcej.
Jakie emocje towarzyszyły wam na mecie? Ulga, że to już koniec, czy radość, że się udało?
Jak już wbiegliśmy na kawałek tego bieszczadzkiego asfaltu, to już właściwie mieliśmy świadomość, że to przebiegliśmy. Przybiliśmy piątkę i cieszyliśmy się, że to zrobiliśmy, że nam się udało. Cieszyliśmy się także dlatego, że nie mieliśmy siebie dosyć, że całą drogę fajnie się bawiliśmy i był to dla nas rewelacyjny reset, bez komputerów i mnóstwa spraw do załatwienia. To było naprawdę super! Dopiero potem spojrzeliśmy na zegarki.
Zamierzacie to kiedyś powtórzyć?
I tak i nie. Zamierzamy wrócić na szlak, ale uważam, że już nigdy nie powtórzymy tego, co nam się udało zrobić teraz, w sensie dziewiczego dla nas przejścia, które spotkało się z tak ogromnym zainteresowaniem. Nie obserwowaliśmy na bieżąco tego, co się działo w sieci, ale ludzie nas rozpoznawali na trasie. Spotykaliśmy kogoś na szlaku, a on mówił „chłopaki, już tylko 160 km przed wami”. To było szalone!
Główny Szlak Beskidzki chcemy zrobić jeszcze raz, ale tym razem ze wsparciem i dużo szybciej. Postaramy się zmierzyć z czasem Maćka Więcka (rekordzista trasy ze wsparciem: 114 godzin i 50 minut – red.).
Macie kolejne plany?
Tor des Geants w przyszłym roku. Wracamy na GSB. Z tyłu głowy jest gdzieś PTL, ale tego na pewno nie da się zrobić w jednym sezonie. I to nie względu na organizm, bo tym razem nie odczuliśmy biegu jakoś szczególnie. Mięśniowo wszystko było w porządku, ale przecież rodzina nie może nas oglądać tylko na komputerze. To może być trudne, chociaż mieliśmy naprawdę ogromne wsparcie ze strony rodziny. Nasze żony też biegają, a mój 2-letni syn, patrzył na niebieską kropkę na ekranie i wydawał komendy „w prawo, prosto, szybko” i też nas dopingował.
Mamy jeszcze dużo planów. Znaleźliśmy nowe szlaki do zrobienia np. niebieski szlak z początkiem lub końcem w Rzeszowie.
Powodzenia zatem!
Rozmawiała Ilona Berezowska
fot. Łukasz Buszka