Runmageddon: Misja wykonana. "To był Sajgon". Będą kolejne imprezy i miasta [ZDJĘCIA, WIDEO]

 

Runmageddon: Misja wykonana. "To był Sajgon". Będą kolejne imprezy i miasta [ZDJĘCIA, WIDEO]


Opublikowane w ndz., 13/04/2014 - 21:52

W niedziele na Torze Służewieckim spotkali się poszukiwacze zaginionej adrenaliny. Miał to być dzień testu ostatecznego dla formy każdego ze śmiałków. Miało być piekło i rzeczywiście nie jedna osoba czuła, że... piekło.

Tor Wyścigów Konnych na Służewcu przez ostatnie dni zmieniał swoje oblicze. Miejsce gdzie ścigają się najszybsze klacze i ogiery przeobraziło się w niesamowity tor przeszkód. Na 10-kilometrowej, krętej trasie zbudowano około 30 przeszkód. Wśród nich wyróżniały się „komandos” - wysoki mur z linami oraz oparciami czy „armagedon” - chata zbudowana z siatki, w którą można było się zaplątać. Z kolei przeszkodę „Ta jedyna”, polegającą na przejściu po linie z jednego brzegu na drugi nad bagnem, udało się pokonać ledwie dziewięciu osobom. Większość osób nie chcąc tracić czasu decydowała się na kąpiel.

Trasa nie składała się tylko z dużych przeszkód. Czasami też trzeba było „wyprowadzić psa na spacer”, czyli pociągnąć dużą płytę chodnikową, która ważyła ok 20 kg, lub przeskoczyć przez ogień. Nie można też nie wspomnieć o „Rambo 1” i „Rambo 2”, czyli czołganiu się pod zasiekami oraz kąpielach z zimnej wodzie.

Chętnych do sprawdzenia się w takich warunkach było prawie 700 osób. Ponieważ kręta trasa nie pomieściłaby wszystkich zawodników, a dodatkowo mogłyby tworzyć się kolejki przed przeszkodami, organizatorzy podzielili śmiałków na cztery etapy. Pierwszy start zaplanowany był na godzinę 10:00 a ostatni na 14:00. Zawodnicy ruszali z rzędu bloków startowych.

W tłumie uczestników łatwo było zauważyć aktorkę i miłośniczkę sportu Joannę Jabłczyńską, która wyróżniała się diabelskimi rogami. Założyła je specjalnie na ten bieg. - Przypomniałam sobie, że mam te rogi w domu, gdy przeczytałam hasło imprezy: „będzie piekło”. Niech więc tak będzie – opowiadała ze śmiechem aktorka. - Ja jestem słaba i delikatna tylko z pozoru. Na trasie triathlonów, imprez MTB czy też takich biegów odzywa się we mnie „diabeł”. Mam umysł sportowca i może nie należę do wyczynowców to jednak póki noga mi nie odpadnie to do mety dotrę.

Zanim zawodnicy ruszyli, trwały intensywne rozgrzewki. Zawodnicy zgromadzeni w małych grupkach wykorzystywali każdy metr toru, by jak najlepiej przygotować się do startu. Nawet ławki przychodziły im z pomocą. Nie wszyscy byli jednak tak gorliwi. - Czy widzieliście kiedyś, żeby lew przed atakiem się rozgrzewał? - pytał retorycznie znajomych jeden z biegaczy. To z Konrad z Warszawy. - Tu chodzi o to żeby sobie pomagać, spędzić czas ze znajomymi i po biegu wypić piwo oczywiście bezalkoholowe. Nie trenuję regularnie żadnego sportu ale lubię znaleźć sobie jakąś ciekawą imprezę i w niej wziąć udział. Ostatnio brałem udział w Biegu na szczyt Rondo 1 - tłumaczył swoją filozofię.

Uczestnicy patrzyli na przeszkody i zacierali ręce. Nikt nie żałował, że nie uczestniczy teraz w odbywającym się nieopodal orlenowskim maratonie czy biegu na 10 km. - Taka impreza jest tylko jedna, a maratonów jest wiele. Bardzo chętnie sprawdzę swoje możliwości na tych przeszkodach, a nie na danym odcinku. Obawiam się tej wody, która tu jest, bo jest dość brudna. Jednak razem z całym Boot Camp Polska jesteśmy nastawieni na pracę w zespole i dobrą zabawę - przekonywala biegaczka Zuzanna Gąsiewska.

O zaplanowanej godzinie odgłos głośnego odliczania i wystrzału startera rozpoczął imprezę. Z impetem porównywalnym tylko do szarży rodem z „Bravehart” w finałowej scenie, wystartowała pierwsza tura.

Już premierowa przeszkoda, zbudowana ze słomy, przyniosła westchnienia, żarty oraz upadki. Schody zaczną się jednak po pokonaniu „koń by się uśmiał”, czyli przeszkody w formie parkanu z żywopłotu. Kłopoty zaczynały się w chwili, gdy trzeba było pokonać „komandosa”. Ci, którzy mieli dobrą technikę i wykorzystuje belki podpierające przeszkodę, pobiegli dalej w kierunku opon („koszmaru wulkanizatora”), noszenia drewna i przeprawy przez wodę. Wielu próbowało „do skutku”, inni liczyli na pomoc kolegi z drużyny, który poda rękę i wciągnie na górę.

Chwila relaksu czekała na biegaczy w „Runmageddowym spa” - basenie, który trzeba było pokonać dwukrotnie. Ledwo uczestnicy wyschli po poprzednich błotach, pokonali kilka innych przeszkód, a teraz po raz kolejny wskakiwali do zimnej wody. Ciężko było wyjść z basenu, a tu 20 metrów biegu i znów trzeba było wskoczyć do zimnej wody. Według relacji uczestników najgorszy był szok termiczny. Nogi i ręce zaczynały coraz bardziej drżeć. By wytrwać, trzeba było być sprawnym i mieć naprawdę twardą psychikę.

Najtrudniej mieli zawodnicy biegnący w ostateniej turze, bo zaczął kropić deszcz i zrobiło się chłodno. Każde wyjście z wody było dla nich podwójnie odczuwalne.

Pod koniec rywalizacji na uczestników czekało „deptanie szałasu”, które – już z łańcuchami - nie było tak trudne jak na otwartym treningu. Następnie pajęczyna z opon, przedzieranie się przez chaszcze (tu zawodnicy biegnący na końcu mieli z kolei najłatwiej, bo krzaki były już prawie wykarczowane przez poprzedników) i noszenie worków z piaskiem. Pod koniec ściana... ale nie ze zmęczenia, tylko stóg siana, po pokonaniu którego można było finiszować.

Mimo, że zawodnicy byli zmęczeni i ubrudzeni błotem, to każdy był szczęśliwy. Nie wszyscy jednak się spieszyli, niektórzy czekali na kolegów z grupy, by razem skończyć zawody. Ktoś zrobił nawet pompki dowodząc, że dostał zbyt mały wycisk.

Po przekroczeniu mety każdy uczestnik otrzymywał nieśmiertelnik z napisem „Mission complete” – misja wykonana. Większość wyrzucała skarpetki oraz buty, gdyż nie było szans na odepranie.

- To był Saigon. Chociaż nastawiliśmy się bardziej na zabawę niż na wynik. Jeśli ktoś był w miarę wysoki, to wszystkie przeszkody były do pokonania bez niczyjej pomocy. Jak dla mnie, najbardziej nieprzyjemne były druty kolczaste i wszystkie fragmenty w chaszczach, bo strzelało się następnej osobie w twarz - opowiadał nam na mecie Marcin Misiorowski z Crosshause. Jego drużyna została wyróżniona jako najliczniejsza podczas zawodów.

Najlepsi okazali się i zyskali tytuł Twardej Sztuki i Twardego Syna Kaja Delewska oraz starszy kapral Artur Pelo z 1. Lęborskiego Batalionu Zmechanizowanego. Ponieważ zwycięzcy nie otrzymali medali, które można schować w szufladzie, tylko dużych rozmiarów drewniane tablice, to najlepsza z kobiet stojąc na podium powiedziała, co sądzi o takich nagrodach. Podpowiemy, że nie była to radość.

Natomiast najlepszy z mężczyzn, jak mają to w naturze żołnierze, nie wybrzydzał. Cieszył się ze zwycięstwa. - Jestem bardzo zadowolony, miałem około trzech minut przewagi nad drugim zawodnikiem. Nie wszystkie przeszkody sprawiły mi tyle trudności ile myślałem. Najtrudniejszy fragment to dwie ściany, jedna po drugiej. Na szczęście nie spadłem z żadnej przeszkody. Czułem się dobrze przygotowany. Cieszy mnie to, że dopisała frekwencja i ludzie z uśmiechem kończyli zmagania – skomentował zwycięzca „Noża Komandosa” w 2002 i 2003 roku, drugi zawodnik w Maratonie Komandosa w 2012 r. Twardziel!

Organizatorzy planują już zorganizowanie dwóch kolejnych imprez w ramach Runmageddonu. Ponownie na Torze Służewieckim. W lipcu odbędzie się Rekrut, na dystansie 6 km z 25 przeszkodami, natomiast 30 listopada Hardcore na odcinku 20 km i z 50 przeszkodami. Impreza odbyć ma się także w trzech innych miastach - Poznaniu, Sopocie i Krakowie bądź Wrocławiu. Piszecie się?

RZ

Wideorelacja organizatora z imprezy:

Wideorelacja MarathonFilm:

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce