Ultra Chojnik – kamienisty „łamignat” i ta trasa
Opublikowane w ndz., 05/06/2016 - 11:04
Relacjonuje Paweł Pakuła
Moment krytyczny
Karkonosze. Górski bieg ultra, tuż przy czeskiej granicy. Za mną około 25 kilometrów, przede mną jeszcze 77. Wstał już dzień. Pnę się równym, w miarę żwawym krokiem pod górę. Obok Viktorija Tomaseviciene, wysoka Litwinka która wygra bieg w kategorii kobiet. Nagle dochodzimy dwóch zawodników stojących w miejscu. Ponoć są jakieś pomyłki z przebiegiem trasy. Rozmawiali z kimś przez telefon i coś jest nie tak. Litwinka która leci według tracka GPS twierdzi, że wszystko jest OK. Dłużej się nie zastanawiam i ruszam dalej pod górę. Organizator powiedział na odprawie wyraźnie, że trasa ultra oznaczona jest żółtymi odcinkami taśmy - faworkami. Na skrzyżowaniach są też czerwone - te oznaczają zła drogę. Trzeba podążać za żółtymi i ja do tej pory cały czas za nimi podążałem. Wszystko wydaje się grać. Nie zamierzam wyciągać wielkiej mapy i dumać nad nią na trasie bo to bieg liniowy a nie na orientację.
Niedługo później dochodzę do Rozdroża pod Śmielcem, gdzie krzyżuje się Koralowa Ścieżka i Zielony Szlak. Stoi tu dwójka młodych wolontariuszy. Na pytanie czy dobrze idę odpowiadają, że jak najbardziej. Jacyś ludzie się pomylili i przyszli na to skrzyżowanie Zielonym Szlakiem. Musieli zawrócić. Sam jestem na dobrej drodze i podobno ósmy, godzinę za prowadzącym. Uspokojony tymi odpowiedziami ruszam dalej. Wspinając się na grzbiet niedaleko Przełęczy pod Śmielcem (1390 metrów n.p.m.) usytuowanej na granicy Polski i Czech wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika. Wskakuję na 7. miejsce.
W końcu jest grzbiet na granicy i skrzyżowanie czerwonego oraz niebieskiego szlaku. Na wprost i na lewo – jakieś czerwone faworki; na prawo faworki żółte i dodatkowo tabliczka organizatora z napisem „ultra”. Czyli wszystko jasne – mam tu biec w prawo. Podchodzę jeszcze wyżej do wspomnianej przełęczy, potem truchtam w dół niebieskim a następnie zielonym szlakiem. Tak, jak prowadzą mnie żółte faworki oznaczające przebieg trasy. Wokół mnie nie ma nikogo. Trawersuję stok skacząc po wyłożonej kamieniami ścieżce. Ta w końcu się wypłaszcza ale nadal nieprzyjemnych kamieni na niej nie brakuje. Pociesza mnie jednak i gna do przodu myśl, że z każdym kolejnym kilometrem zbliżam się do mety i mam szansę powalczyć w czołówce.
W końcu, po 30-40 minutach dobiegam do skrzyżowania... na którym już byłem. To Rozdroże pod Śmielcem i ci sami wolontariusze. Już czuję przez skórę, że coś jest nie tak. Z rozmowy wynika, że nie miałem prawa nadbiec z tej strony bo to druga połowa trasy, prawie końcówka. Musieliśmy coś pomylić na grzbiecie. Ale jak to - zastanawiam się. Przecież cały czas biegłem za żółtymi faworkami. W międzyczasie dobiega chłopak, który bieg tuż za mną. Obsługa dzwoni do organizatora i ten przez telefon, tłumaczy mi, że na grzbiecie granicznym trzeba było skręcić w lewo, nie w prawo. Wychodzi na to, że jesteśmy w plecy jakieś 4 kilometry drogi, kilkaset metrów niepotrzebnego podejścia, kilkadziesiąt dodatkowych minut i sporej porcji sił.
Do naszej grupki dochodzą co rusz nowe osoby. Jedne idą prawidłowo od dołu w górę; inne nadbiegają z boku, złym, zielonym szlakiem. Pytam chłopaka ilu już poszło pod górę. A ze czterdziestu - odpowiada. Pięknie - nic tak nie cieszy ścigającego się ultrasa jak niespodziewany spadek z 7. na 40. miejsce. Patrzymy na siebie zrezygnowani, ja i kolega który biegł za mną. Schodzić? Nie schodzić? Kolega mówi, że schodzi bo o wyniku może już zapomnieć. Chce jednak dobiec do drugiego punktu odżywczego, aby uzupełnić zapasy. Ja najpierw także chcę zejść, ale po chwili zastanowienia postanawiam kontynuować przynajmniej do drugiego punktu. Złą trasą co rusz dochodzą nowe osoby, widzimy wyraźnie, że nie tylko my zrobiliśmy dodatkowe kilometry.
Tak naprawdę nie wiadomo, ile osób tu wtopiło, ilu jeszcze wtopi, ilu zrezygnuje myląc trasę w tym, lub innym miejscu. Domyślam, się, że walkę z czołówką mam już z głowy ale chcę wyścig ukończyć. Pogoda i warunki są pode mnie: pochmurno, coś lekko kropi. Trasa jest trudna technicznie. Chcę zobaczyć cały jej przebieg oraz Karkonosze po polskiej i czeskiej stronie. Nigdy tu nie byłem a na bieg przyjechałem spod białoruskiej granicy, przez całą Polskę. Szkoda tak szybko kończyć. Lecę dalej. Żwawo, nie turystycznie ale już bez wielkiej napinki na wynik. Po drodze łechcę własne ego pocieszając się, że tym razem jestem charakternik a nie miękka buła, która poddaje się po pierwszym niepowodzeniu.
Mozolnie brnę pod górę po znanej już ścieżce. Na grzbiecie, gdzie krzyżują się szlaki widzę czerwone faworki przed sobą, na lewo żółte i tabliczkę „maraton”, na prawo też żółte i tabliczkę „ultra”. No rzesz! Gdybym nie rozmawiał przez telefon z organizatorem to znowu poleciałbym w prawo, w złą stronę. Ruszam w stronę tabliczki „maraton” obiecując sobie, że na mecie własnoręcznie uduszę osobę odpowiedzialną za oznaczenia. Zatroskanych o stan zdrowia organizatorów śpieszę uspokoić, że do zbrodni nie doszło. Po kilkunastu godzinach wyścigu wraz z czasem, potem i siłami uszła też złość.