Złoty znak jakości dla DFBG - przyznaje Paweł Pakuła. Ale "ściganie trwało krótko"


Mam wyścigowe ambicje. Trenuję i jeżdżę na zawody nie po to, aby podziwiać piękno natury i wymyślać nowe filozofie, bo do tego nie potrzebuję ani organizatorów, ani wpisowego. Uczestniczę w zawodach przede wszystkim po to, aby rywalizować. Zwyczajnie to lubię. Z takim zamysłem jechałem na Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich do Lądka Zdroju – pisze Paweł Pakuła.

Czwarta edycja festiwalu a ja będę tam pierwszy raz. Z okolic Białej Podlaskiej jest daleko; dla mnie to prawie zawody na Zachodzie, dlatego rzadko w te regiony zaglądam. Tym razem, mając wakacje skusiłem się i ja.

Koledzy, uczestnicy zeszłorocznych edycji zachwalali imprezę w Lądku. Dużo tras, do wyboru, do koloru. Od 10 km w górę. Siedem Szczytów od razu odpuściłem, bo stuknięcie ciągiem 240 km na 5 tygodni przed UTMB byłoby niewskazane. Zdecydowałem, że wystartuję w KBL-u: 110 km, suma podejść 3667 metrów, trasa ponoć szybka. Pagórki niewielkie, nieprzekraczające 1000m n.p.m. Rekord trasy 11 godzin i 41 minut ustanowił tu Krystian Ogły, podopieczny Marcina Świerca. Ostatnio głośny dzięki zdobyciu - jako pierwszy Polak - srebrnej klamry na legendarnym Western States 100.

Ambitne plany, jak to plany bywają często nieprzyjemnie weryfikowane. I w moim przypadku było podobnie. Chciałem powalczyć z czołówką i wierzyłem, że nie jestem bez szans. Na festiwal przyjechało wielu mocnych biegaczy, ale, że tras było aż siedem to i wszyscy rozłożyli się tak, że akurat na mojej tych najbardziej znanych nazwisk nie było. Już w myśli dzieliłem skórę na niedźwiedziu; zacierałem ręce z myślą o nagrodach, pucharkach, zaszczytach i brawach w trakcie stania na podium. Teraz wystarczyło już tylko dobrze pobiec. Bagatela.

Sygnały, że może być ciężko miałem już kilka dni przed startem. Środa, ostatni dzień lekkiego treningu przed piątkowym startem. Wychodzę na lekki bieg bez żadnych akcentów na dystansie 9 km. Tak jak mam w zwyczaju. W trakcie pulsometr wskazuje tętno 160-180 przy spokojnym biegu 5:30-6:00 na kilometr. Oho, nie jest dobrze. Coś się dzieje. Albo jestem chory, albo przemęczony. Uznałem, że pewnie to drugie a że było jeszcze dwa dni do startu to założyłem optymistycznie, że zdążę wypocząć i na starcie będzie akurat. Myliłem się.

Piątek, godzina 20:00. Kudowa Zdrój. Startujemy. Mijają pierwsze kilometry, zapada noc. Tym razem ani w dniu startu, ani na pierwszym odcinku biegu nic nie spartoliłem. Zadbałem i o porządny, energetyczny posiłek przed startem i o odpowiednie nawodnienie. Zabrałem do plecaka odpowiednią ilość różnego prowiantu: od kanapek po batony energetyczne i żel. Nie zapomniałem regularnie z nich korzystać. Ubranie wygodne i sprawdzone. Tylko buty INOV-8 Race Ultra 270 mam pierwszy raz na zawodach. Chcę je ostatecznie sprawdzić przed sierpniowym biegiem w Chamonix. Może nie są najlżejsze z posiadanej kolekcji, ale dobrze izolują stopę od kamienistego podłoża a to, przy długich zbiegach może mieć znaczenie decydujące.

Bieg zacząłem spokojnym tempem, podchodząc na podejściach, od czasu do czasu kręcąc filmy i robiąc zdjęcia z pomocą Polaroid Cube+. Stopniowo przesuwam się w okolice trzeciej dziesiątki zawodników. W Pasterce, po 15 kilometrach jestem kwadrans za prowadzącymi.

Pomimo w miarę ostrożnego tempa na początku, dobrego odżywiania i regularnego nawadniania oraz braków wywrotki czy problemów sprzętowych biegnie mi się coraz gorzej. Słabnę. Nogi stopniowo staję się miękkie. Zaczynam zwalniać i co rusz, ktoś mnie wyprzedza. Na 30 kilometrze jestem już ugotowany. Piję, jem z myślą, że przywróci mi to siły. Próbuję i żeli i batonów i kanapek. Nic z tego. To nie kwestia żywienia. Myślami wracam do treningów sprzed kilku dni. Chyba po prostu nadal jestem przemęczony. Albo chory. Nie zregenerowałem się i cóż z tego, że zacząłem spokojnie skoro, jeśli tętno miałem wysokie to zadziabałem się i tak.

Na 40. kilometrze tracę już do czołówki blisko godzinę i tracę kolejne pozycje. Kilka kilometrów za punktem postanawiam ostatecznie odpuścić ściganie. Niestety, ten wyścig nie będzie należał do mnie. Nie zamierzam jednak schodzić z trasy. Co to, to nie. Chcę ukończyć zawody ale już bez presji na wynik, w dobrym zdrowiu i na lekko. Marszobiegiem docieram do Przełęczy Wilcza na 60. kilometrze. Jest po 3 w nocy. Do czołówki straciłem już półtorej godziny. Chce mi się trochę spać, więc kładę się do namiotu prosząc wolontariuszkę, aby mnie obudziła za dwie godziny.

Budzę się nieco wcześniej. Rano jest już widno i trochę w tym namiocie skostniałem. Uzupełniam zapasy, żegnam się z obsługą i po spędzeniu godziny i 40 minut na punkcie ruszam na drugą, krótszą połowę trasy.

Ta jest już przyjemna. Wyspany, zregenerowany odzyskuję cześć pozycji, które straciłem smacznie drzemiąc w namiocie. Przyjemny nastrój porannego biegu po górach i wyprzedzania psuje mi tylko świadomość bezwstydnego świecenia bokserkami poprzez podarte na tyłku legginsy. Doprawdy, nie wiem jak to się stało. Wieczorem ubrałem całkiem dobre choć już leciwe tighty 3/4. Gdy w nocy biegłem nie słyszałem żadnego „traaach!!” podczas długiego kroku, nie przewróciłem się, nie zjechałem pupą po ostrych kamieniach.

A pomimo to obudziłem się w namiocie w rozharatanych po szwie, na długości 20 cm spodenkach. Cały tyłek, prawie na pół. W namiocie spał ze mną jakiś koleś. Nie pytałem czy coś o tym wie, bo nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłby mieć z tym coś wspólnego.

Chcąc nie chcąc, musiałem z trochę głupią miną biec w tych efektownie rozdartych portkach do samej mety. Pół biedy, jeśli wyprzedzałem chłopaków. Gorzej, gdy trzeba było wyprzedzić dziewczynę.

Na metę wbiegłem z czasem 15:51 jako 49. zawodnik na ponad 200, którzy wystartowali. W dobrym zdrowiu i humorze, ale z niedosytem w kwestii czasu i zajętego miejsca.

Może jeszcze będę miał okazję się poprawić.


Organizacja na medal

Osobna sprawa, której warto poświęcić nieco uwagi to organizacja. Pisałem powyżej, że znajomi zachwalali festiwal w Lądku i muszę przyznać, że moja opinia nie odbiega od tego, co usłyszałem. Organizacja DFBG jest rzeczywiście świetna. Składa się na to wiele drobnych, dopracowanych elementów, których część poniżej wymienię.

Pakiet startowy – gdy zajrzałem do środka od razu się ucieszyłem. Oprócz tradycyjnej garści ulotek był żel i baton od sponsora, plastikowy kubek Salomona, bidon Etixx, identyfikator na okolicznościowej smyczy; kolorowy, ładny buff, mapa i numer startowy. Mapa była bardzo dobra: nie za duża, specjalnie zrobiona dla potrzeb festiwalu, z naniesionym przebiegiem wszystkich tras DFBG. Złożona na pół łatwo zmieściła się do plecaka zajmując niewiele miejsca.

Numer startowy zawierał dwa fajne elementy. Pierwszy to imię i nazwisko biegacza oraz kraj pochodzenia. Niby drobiazg, ale ułatwiający kontakty na trasie. „Dajesz Kamil, już tylko 3 kilosy do mety” – mobilizowałem chłopaka, którego widziałem pierwszy raz w życiu. „Co tam Zbyszek, łowisz na trasie Pokemona?” – Zagadnąłem półżartem do innego, który akurat szedł przede mną wpatrzony w ekran smartfona.

Druga rzecz: profil trasy nadrukowany „do góry nogami” na numerze. Widziałem już coś takiego między innymi na numerach startowych biegu Trail Verbier st. Bernard w Szwajcarii. Biegacz nie musi już po drodze zastanawiać się czy teraz będzie zbieg, czy podbieg i jak wysoko oraz ile jeszcze do punktu odżywczego. Nie musi wyciągać mapy czy sięgać do kieszonki po wydrukowany profil trasy. Wystarczy, że spojrzy na numer startowy na koszulce. Małe a cieszy.

Że nie było w pakiecie koszulki technicznej? Każdy, kto dłużej i więcej startuje ma tych pamiątkowych koszulek całą szafę. Po jakichś dwóch latach startów nie ma co z nimi robić. Kiedyś część sprzedawałem na Allegro, dziś po prostu rozdaję po rodzinie lub znajomym. Zachowuję tylko te cenniejsze, z biegów, które dla mnie są z jakiegoś powodu wyjątkowe. Organizatorzy DFBG wprowadzili moim zdaniem słuszne rozwiązanie, że koszulkę można sobie zamówić, ale opcjonalnie, za dopłatą. Podobnie rękawki z logo festiwalu i profilem trasy. Spodobało mi się jeszcze inne rozwiązanie, z którym spotkałem się ostatnio przy okazji zapisów na „Bieg szlak trafi” – możesz dostać koszulkę a jeśli nie chcesz to jej koszt zostanie przekazany na cel charytatywny. Zadowolony z możliwości wyboru, wybrałem drugą opcję.

Kolejny pozytywny element to zakwaterowanie. Wygodniejsi i z zasobniejszymi portfelami mogli wynająć sobie nocleg w jednym domków, których pełno jest w wielu rozwiniętych turystycznie miejscowościach. Preferującym bardziej budżetowe wyjazdy organizator zapewnił pole namiotowe. Tylko kilkaset metrów od biura zawodów i startu, bezpłatne, położone w ładnym i ustronnym miejscu, ogrodzone, choć niestrzeżone; z dostępem do toalet i pryszniców. Skorzystałem i bardzo sobie chwalę.

Depozyty, dojazd na miejsce startu, sam start i punkty kontrolne: na mojej trasie nie było żadnych opóźnień, niejasności. Były depozyty i przepaki. Autobus przewiózł biegaczy sprawnie do Kudowy Zdroju, choć dla kilku zabrakło miejsc siedzących. Przejechali trasę leżąc na podłodze. Na mecie można było zostawić w depozycie cenniejsze rzeczy zamiast pozostawiać je bez opieki na polu namiotowym.

Punkty kontrolne rozstawione były w zupełnie wystarczających odległościach, obsługiwane przez przemiłych wolontariuszy i wolontariuszki. W informatorze festiwalowym, który każdy dostał w pakiecie startowym wypisano szczegółowo, co będzie do picia i jedzenia na każdym punkcie. Można było dokładnie zaplanować uzupełnianie prowiantu, ewentualnie zabrać to, czego na punktach nie będzie. A było naprawdę sporo i różnorodnie. Do picia woda, izotonik i cola; czasem herbata. Do jedzenia sporo różności, nie pamiętam wszystkiego. Były tosty i banany, sery i kabanosy, pomarańcze i arbuzy. Te ostatnie zajadałem szczególnie chętnie i łapczywie, bo bardzo je lubię. Czasem było więcej niż można oczekiwać. W tym miejscu pragnę pozdrowić Panią z punktu kontrolnego w Ścinawce, przybyłą - jeśli dobrze pamiętam - z Gniezna, która w środku nocy wyłożyła na stół zrobione przez siebie naleśniki. Jeszcze ciepłe smakowały wybornie. Dziękuję!

Oczywiście dobre jedzenie to dobra sprawa, ale nie po nie jeździmy na zawody. Chcemy biegać, ścigać się, ukończyć wymagającą trasę. A tym, co zwykle najbardziej nas frustruje jest złe oznaczenie trasy i zgubienie drogi. Czy na trasie K-B-L-a były z tym problemy? Żadnych.

Trasa w mojej ocenie oznaczona była bardzo dobrze i ja, choć potrafię się zgubić na liniowych biegach nie miałem tu żadnych problemów. Proste odcinki oznaczone były porozwieszanymi regularnie i często faworkami z naklejonymi odblaskami. Szczególną uwagę poświęcono na wszelkie skrzyżowania, gdzie zastosowano przynajmniej trzy rodzaje oznaczeń: gęściej rozwieszone faworki, tabliczkę ze strzałką oznaczającą kierunek skrętu, strzałki na ziemi i kamieniach malowane zmywalnym sprayem oraz czasami taśmą Salomona zagradzającą błędną drogę. Ani razy nie wyciągałem mapy. Tylko raz zbiegłem z trasy jakieś 100 metrów, ale szybko się zorientowałem i po powrocie do skrzyżowania zauważyłem, że oznaczenie było dobre tylko ja gdzieś odleciałem myślami i nie zwróciłem uwagi na znaki. Jedynym miejscem gdzie oznaczeń nie było była ścieżka w Górach Stołowych przy Szczelińcu. Tam wystarczyło podążać za odblaskami i nie było problemów z wyborem właściwej drogi.

Dobrym rozwiązaniem, zastosowanym zapewne z myślą o poruszających się krokiem „zombie” uczestnikach trasy 240 kilometrów było zapewnienie miejsc do wypoczynku. Mijałem takich wielokrotnie. Mieli w nogach po 200 km i już rzadko kiedy biegli. Wielu było widocznie wykończonych i nic dziwnego, że po dotarciu na punkt myśleli choćby krótkiej drzemce. Organizator pomyślał o ich potrzebach a nie trzeba było wiele. Wystarczył namiot i kilka karimat. Też świetna rzecz.

Ostatnim z dobrych elementów dolnośląskiego Festiwalu, które chciałbym wymienić to spotkania z biegaczami z elity. Tę polską reprezentowała znana para ultra-wymiataczy z Salomona: Magda Łączak i Paweł Dybek. Podczas spotkania można było posłuchać o ich treningu, o stosowanej diecie, o psychologicznych aspektach rywalizacji. Podpytać o sprzęt czy inne nurtujące kwestie.

Tuż po spotkaniu z Magdą i Pawłem warto było pójść do pobliskiego amfiteatru na spotkanie z jedną z „najgrubszych ryb” światowego, górskiego ultra. Gościem festiwalu był bowiem Tofol Castanyer, kiedyś drugi na sławnym UTMB. Hiszpan został zaproszony przez organizatora nie tylko po to, aby spotkał się z biegaczami i trochę poopowiadał ale także po to, aby wziął udział w biegach. Wystartował w dwóch: w sobotę w Złotym Maratonie i w niedzielę w Trojak Trail. Oba oczywiście wygrał.

DFBG – ode mnie złoty znak jakości!

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich bardzo mi się spodobał. Pod względem rozmachu i jakości organizacji dorównuje mu chyba tylko krynicki Festiwal Biegowy.

Trudno mi się wypowiadać o biegach, w których udziału nie brałem, dlatego kończąc dodam jeszcze tylko kilka słów o „mojej” trasie.

K-B-L liczący 110 km i jak na górski bieg ultra na takim dystansie jest stosunkowo łatwy. Przewyższeń nie jest dużo, góry nie są wysokie, podejścia nie są długie. Najwyższe jest w Górach Stołowych, ale robimy je na początku, więc na świeżo i trudno tu umierać. Środek biegu jest mało górzysty i tu można pocisnąć. Jednym z trudniejszych miejsc mogą być okolice 80. kilometra, konkretnie podejście z Barda na pobliską Kalwarię i Kłodzką Górę. Może nie bardzo wysoko, ale jak na tę trasę dosyć stromo i można się zziajać. Podchodzimy, dyszymy i co rusz mijamy pobudowane przy ścieżce stacje drogi krzyżowej. Kto tu był zadziabany i podchodził z jęzorem na brodzie temu owe stacje drogi krzyżowej mogły wydawać się zupełnie bliskie.

Szlak, po którym biegniemy jest z wyjątkiem kilku miejsc stosunkowo łatwy technicznie. Strome zbiegi pełne kamieni i korzeni zdarzają się sporadycznie. Większość trasy to szerokie ścieżki pokryte ziemią i drobnymi kamykami. W tegorocznej edycji w wielu miejscach można było odważnie zbiegać gdyż większość szlaku była sucha i zapewniała dobrą przyczepność. Można było pocisnąć. Błotne kałuże należały do rzadkich widoków.

Jedynym, co ogranicza stosunkowo dużą szybkość trasy jest fakt, że ci szybcy większość pokonają nocą. A wtedy, nawet na niezbyt trudnej ścieżce trzeba bardzo uważać.

Czy krajobrazy zapierały dech w piersiach? Nie oszukujmy się, lokalne góry są niskie i trudno je porównywać z wysokimi Tatrami nie wspominając już o takich zwalających z nóg pejzażach, jaki ujrzeć można na Lavaredo czy w Alpach. Tu biegło się najczęściej po lesie. Miejscami są odcinki poprowadzone obrzeżem lasu lub po łąkach. Pewnie najbardziej malowniczym byłby odcinek w Górach Stołowych, lecz ten pokonywany nocą, w świetle latarki błyskającej w korytarzach pomiędzy wielkimi głazami kojarzył się bardziej ze scenami z filmu „Blair Witch Project” niż a romantycznymi pejzażami gór.

W sumie było jednak ładnie, zwłaszcza, że pogoda dopisała. Podobało mi się bardzo organizacyjnie, spodobała mi się także trasa. Polecam Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich. Trasę K-B-L może nie koniecznie na pierwsze górskie ultra, ale na pierwsze na dystansie około 100 km już jak najbardziej.

Paweł Pakuła