Mój Bieg 7 Dolin, czyli jak zostałem ultramaratończykiem
Opublikowane w śr., 11/09/2013 - 16:06
„7 wrzesień – sobota – godzina 4.00. Są dokładnie trzy rzeczy, które możesz robić w tym czasie. Pierwsza i najbardziej prawdopodobna: leżysz w szerokim łożu i właśnie przewalasz się z jednego boku na drugi. Opcja druga: wracasz z imprezy krokiem, który może sugerować, że „tropisz węża”. I opcja trzecia: podejmujesz wyzwanie i właśnie stoisz na krynickim deptaku w oczekiwaniu na rozpoczęcie najtrudniejszego w Polsce biegu na dystansie stu kilometrów – Biegu 7 Dolin. Ja oraz 600 innych śmiałków wybraliśmy opcję trzecią. Właśnie trwa odliczanie. 3…2…1…Poszli!” – tak Michał Kołodziej na blogu dajcie-mi-wygrac.pl rozpoczyna relację ze swojego udziału w tegorocznym ultramaratonie Bieg 7 Dolin rozgrywanym podczas Festiwalu Biegowego w Krynicy.
Zaczynam powoli
Postanawiam zacząć bardzo powoli. Tyle się naczytałem, żeby nie spalić się już na początku. Chyba zresztą słusznie. Pierwszy kilometr truchtam więc sobie tempem 6.30, lokując się gdzieś w ogonie stawki i obserwując, jak inni postanawiają się zarżnąć na samym rozpoczęciu. Część osób doganiam zresztą już na pierwszym podejściu. Co jak co, ale uważam, że tempo mojego marszu pod górę jest dosyć wysokie. Pierwsze 10 kilometrów przebiega po ciemku i jakoś bez historii. Historia zaczyna się pisać na szczycie Jaworzyny Krynickiej, gdzie zastaje nas już brzask i spektakularny widok na położone niżej miejscowości i wzniesienia. Niemal wszyscy robią zdjęcia lub obracają się, aby chociaż przez parę sekund rzucić okiem na te cudne tereny. Sytuacja powtarza się za kilkanaście minut, kiedy to w oddali widać majestatyczne szczyty Tatr.
W pewnym momencie poznaje mnie Paweł, który czytuje bloga i wspólnie dochodzimy do tego, że realizujemy taktykę „na Kargola”, znamy bowiem międzyczasy Marcina z zeszłego roku i celujemy mniej więcej w taki wynik. Po chwili docieramy do pierwszego punktu na Hali Łabowskiej zgodnie stwierdzając, że „k…, za szybko tutaj jesteśmy” (2 godziny 33 minuty). Z Pawłem na trasie będziemy się jeszcze widzieć niejednokrotnie. Na punkcie nie spędzam zbyt dużo czasu. Wypijam tylko dwa kubki izotonika, jem kilka ciastek. Kurtkę i czołówkę wrzucam do plecaka i ruszam w dalszą drogę. Kilka kilometrów względnie łatwego terenu, trochę z górki, trochę pod górkę. Po chwili daje się jednak odczuć, że zaczyna być ostro w dół. Rozpoczyna się zbieg do Rytra, który do najprzyjemniejszych nie należy, a wśród innych zawodników słychać opinie, że „trzeba napisać petycję, żeby posprzątali, bo gdzie to biegać po takich kamieniach”. Na własne oczy widzę kilka upadków i sam nawet raz „glebuje”, na szczęście bez żadnych konsekwencji.
Ściana jedna, druga...
Po kilku kilometrach wybiegamy na asfalt w Rytrze myśląc już o pierwszym przepaku. Kilka kilometrów asfaltem i jesteśmy pod hotelem Perła Południa, gdzie czeka na mnie do wypicia standardowy zestaw reanimacyjny magnez + cola. Czuję się na tyle dobrze, że dosyć szybko się stamtąd zmywam i truchtem biegnę sobie pod delikatne wzniesienie. Mam jednak świadomość, że jest to cisza przed burzą, bo za chwilę zacznie się najdłuższe i najtrudniejsze podejście na trasie. Trzeba jakoś wdrapać się na Radziejową. I rzeczywiście po kilkunastu minutach widzę przed sobą ścianę. Postanawiam pokonać ją twardo i bez zbędnego narzekania. Zapał kończy mi się mniej więcej w połowie i mam ochotę odwrócić się i zjechać na dupie z powrotem do Rytra. Z zazdrością patrzę na wszystkich wspomagających się kijkami.
Kiedy mam wrażenie, że to już koniec, sytuacja się powtarza i przed oczami staje ściana kolejna. Czasami idę w samotności i klnę w myślach, czasami ktoś idzie obok mnie i wtedy razem klniemy na głos. Dzięki temu czas mija szybciej. W pewnym momencie teren się wypłaszcza i w mgnieniu oka docieram do Hali Przehyba, trzeciego punktu kontrolnego, a melduję się tam po 6 godzinach i 14 minutach. Stąd już tylko rzut beretem na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego – Radziejową, którą zdobywam po 7 godzinach i 7 minutach napierania. Morale momentalnie szybują w górę, bo jest to równocześnie symboliczny półmetek trasy. Zaraz zacznie się też zbieg, na którym jeszcze nadrobię trochę czasu – myślę sobie chytrze i kombinuję, że chyba trzeba porzucić taktykę „na Kargola” i przyspieszyć. I tutaj pojawia się największy zonk tego dnia, bowiem okazuje się, że zbieg z Radziejowej do nadrabiania sekund za bardzo się nie nadaje. Tak szczerze mówiąc to nie nadaje się w ogóle i zamiast nadrabiać mam wrażenie, że tracę.
Wrzawa jak na Tour de France
Trzeba bardzo uważać. W pewnym momencie jakimś cudem ratuję się przed upadkiem, który mógłby zakończyć mój udział w biegu. Zaczyna mnie trochę męczyć upał, ale sytuację ratują Tatry, które po raz kolejny dają się podziwiać. Nagle słyszę w oddali wrzawę, krzyk ludzi taki jakby w pobliżu odbywało się co najmniej Tour de France. Nie mam pojęcia, o co chodzi. Może to okoliczni mieszkańcy zorganizowali jakiś punkt dopingu? Okazuje się, że te niesamowite krzyki podnosi wycieczka starszych pań i panów. Krzyczą jakby jutra miało nie być, przybijają piątki i klepią po plecach. Tego w tym momencie potrzebowałem i na takim dopalaczu docieram do Eliaszówki, gdzie rozpoczyna się zbieg do Piwnicznej-Zdrój. O tym miejscu również wiele się naczytałem i nasłuchałem. A to, że nieprzyjemny, że betonowe płyty przeszkadzają, ale dzisiaj stwierdzam, że mi to jakoś nie przeszkadzało. W głowie zapala się tylko lampka, że gdzieś w tym rejonie jest miejsce, gdzie można przez przypadek zboczyć z trasy i stracić na tym kilka minut. Nie puszczam się więc owczym pędem w dół obserwując czyjeś plecy, a sam konsekwentnie szukam oznaczeń trasy, a trzeba przyznać, że oznaczenie na Biegu 7 Dolin jest rewelacyjne. Przez całą trasę ani przez chwilę nie było wątpliwości, czy dobrze biegniemy. Powoli zaczynam się szykować na przepak w Piwnicznej, gdzie mają też na mnie czekać rodzice.
Pęcherze, skurcze, dramaty na trasie
Docieram tam w dobrej formie po 9 godzinach i 13 minutach. Najpierw jedzenie, a potem postanawiam jeszcze zmienić skarpetki. Moim oczom ukazują się spore i niezbyt przyjemnie wyglądające pęcherze na palcach. Mamuśka panikuje, ojciec mówi żebym dał sobie spokój. Dziękuję bardzo za takie rady. Naklejam plastry i mocno zregenerowany ruszam dalej. Coś mi się jednak pokićkało, bo byłem przekonany, że po przepaku jest kilka kilometrów płaskiego terenu, na którym będę mógł mocniej pobiec. Zamiast tego czeka mnie kolejna wspinaczka, a potem kolejna. Zaczynają się dziać dramaty. Ludzi łapią skurcze, niektórzy wymiotują. Mnie to omija, a do psychiki dociera kolejny motywujący sygnał o treści „Ukończysz! Jesteś mocny!”. W takim pozytywnym nastroju docieram do Wierchomli. I tutaj chciałbym oficjalnie wnieść o przyznanie jakiejś nagrody dla mieszkańców tej miejscowości! Co chwilę stał ktoś, kto częstował wodą z sokiem, dzieci przyrządzały lemoniadę i pytały się „czy chce sobie pan zmoczyć głowę?”. Było widać, że ludzie tym żyją. Nie myśląc nawet o zmęczeniu melduję się na trzecim przepaku, na którym spędzam chyba najmniej czasu. Wypijam tylko magnez, pół butelki coli, której resztę chowam do plecaka i mówię sobie, że druga połówka będzie nagrodą za wspinaczkę pod stok narciarski.
Muzyka - tajna broń
Do gry wkracza też moja ostatnia tajna broń i na uszy wrzucam sobie muzykę. Wspinaczka pod stok jest dosyć nużąca, nie pomaga również jadący obok wyciąg. Żeby zająć czymś głowę zastanawiam się, czy ktoś w którejś edycji biegu wjechał na szczyt wyciągiem zamiast wdrapać się tam na własnych nogach. Wyprzedzam pod górę kilka osób i za chwilę staję na szczycie wiedząc już, że to nie może się nie udać. Do mety zostało tylko 20 kilometrów, w trakcie których trzeba stąd zbiec, potem delikatnym podejściem wdrapać się na Runek i bardzo przyjemnym zbiegiem zbiec do Krynicy. Po płaskim mogę jeszcze spokojnie biec, jednak kiedy przychodzi do zbiegu drugą stroną stoku, to odpowiedzialne za to mięśnie odmawiają już trochę pracy. Postanawiam się nie forsować i oszczędzić je na 10-kilometrowy finisz. Po drodze jeszcze jeden punkt – Bacówka nad Wierchomlą. Widzę tablicę, która zwiastuję Bacówkę za 6 kilometrów. Po kilkunastu minutach pytam się nadchodzącej z naprzeciwka pary ile jeszcze do Bacówki. Odpowiadają, że jakieś 3 kilometry. Po 3 kilometrach, które minęły w moim odczuciu (po 80 kilometrach rozładował mi się bowiem zegarek) pytam się trenującego biegacza ile jeszcze. Biegacz w końcu musi wiedzieć i rzeczywiście wie. Odpowiada, że jeszcze 3200 metrów! Długie te kilometry, ale jakoś do tej Bacówki docieram. Stąd już tylko jakieś 2 kilometry pod górę, a potem 10 kilometrów zbiegu do Krynicy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem to ukończę z czasem 15:15 – 15:20. No, ale należy pamiętać, że istnieją tzw. Prawa Murphy’ego mówiące, że jeżeli coś się może zepsuć to na pewno się zepsuje.
Na mecie zapominam o bólu
Tym razem dopadło to mnie, bo o ile ostatnie podejście pokonuję bez problemu, to po kilometrze zbiegania moje kolano nagle i bez ostrzeżenia odmawia posłuszeństwa. Przez chwilę mam jeszcze nadzieję, że to chwilowy problem, ale nic z tego. Znajduję w lesie dwa stabilne kije i podpierając się na nich poruszam się w kierunku mety. Wyprzedzają mnie tabuny ludzi. Szczęśliwie nadbiega też Paweł z koleżanką, która pożycza mi kijki. Będę wdzięczny do końca życia, bo dzięki temu mogłem poruszać się znacznie szybciej. Nie po to pokonałem 92 kilometry, żeby poddać się na ostatnich 8! Poruszam się w dół tak szybko jak tylko mogę. Przy trasie kibicuje dwóch chłopaków i informują mnie, że jeszcze 3 kilometry. Pytam się, czy na pewno. Odpowiadają, że mają wszystko wymierzone i na 100%! Za chwilę słyszę już zresztą głos spikera na mecie, z każdą chwilą coraz głośniejszy. Słychać też dużą ilość oklasków i krzyki ludzi. Na deptaku zgromadziły się tłumy, aby dopingować ostatnich ultramaratończyków. W końcu jestem w Krynicy. Strażak pokazuje mi, w którą stronę biec. Tak! Biec! Zapominam bowiem o jakimkolwiek bólu i wbiegam na ostatnią prostą. Czegoś takiego nie przeżyłem jeszcze na żadnym biegu. Ilość ludzi, tam się zgromadziła, była imponująca. Ultramaratończykiem zostaję po 1,5 roku regularnego biegania i 15 godzinach i 47 minutach spędzonych w trasie. Na mecie medal zakłada mi mała dziewczynka, a potem… mam okazję zrobić sobie zdjęcie z Justyną Kowalczyk, która też bardzo mi gratuluje! Wspaniałe ukoronowanie tego dnia! Na mecie zostaje do końca regulaminowego czasu. Ostatni zawodnik wbiega na 6 sekund przed zamknięciem, otrzymując chyba największe owacje tego wieczoru.
Jestem ultramaratończykiem. Prawdziwym!
Była to opowieść o tym, jak zostałem ultramaratończykiem. Takim prawdziwym 100-kilometrowym ultramaratończykiem. Okazuje się, że ludzki organizm zdolny jest do rzeczy nieprawdopodobnych i dzięki odrobinie uporu, pracy, ale przede wszystkim dzięki odpowiedniemu nastawieniu i wierze w swoje możliwości może osiągać rzeczy wielkie, bo dla mnie ukończenie tego biegu jest na chwilę obecną czymś wielkim. Żaden asfaltowy maraton nie daje takiej satysfakcji jak ukończenie Biegu 7 Dolin! Żaden! Na chwilę obecną prawie pewny jestem jednej rzeczy. Do Krynicy wracam za rok i poprawię swój tegoroczny czas. Taka sytuacja.
Michał Kołodziej www.dajcie-mi-wygrac.pl, www.facebook.com/pages/Dajcie-mi-wygrać-blog-biegowy