Wojciech Staszewski - Newsweek

 

Wojciech Staszewski - Newsweek


Opublikowane w wt., 29/07/2014 - 12:56

Moja Krynica, mój ojciec

Budzę się zwykle koło Sącza i podpełzam do okna w sypialnym. Są góry. Cały rok na to czekam. A tych lat mam przecież niewiele – pięć, sześć, siedem. Co roku jedziemy na wakacje do Piwnicznej.

Do przedziału wchodzi ojciec. Ma dżinsy marki Odra, pas z dwoma rzędami dziurek ze Składnicy Harcerskiej i koszulkę polo z Pedetu. Tak wygląda rasowy turysta w PRL.

Mieszkamy w tej Piwnicznej w kwaterach prywatnych, śniadania mamy wykupione w domu wczasowym. Po śniadaniu jak jest słoneczko, chodzimy nad Czercz. Ale wolę brzydsze dni, wtedy idziemy w góry. Najpierw na Kicarz, kiedy podrosnę na Niemcową, a kiedy urosnę jeszcze bardziej – na Wielki Rohacz i Radziejową.

Z Rohacza mam zdjęcia w czapeczce od słońca, a z Kicarza w kaloszkach. Oglądamy je teraz z ojcem. Opowiadam mu wszystko jak dziecku. A ojciec uśmiecha się jak dziecko, próbuje coś wyartykułować. Trudno cokolwiek zrozumieć, jest po udarze.

Więc przenosimy się pamięcią do tamtej Piwnicznej, do Muszyny, do Krynicy. Byliśmy na pewno kiedyś w pijalni wód mineralnych, mam zdjęcie na szerokich marmurowych schodach takich samych dziś, jak wtedy. Byliśmy na Parkowej Górze, bo kto nie był. Ale nie to pamiętam z Krynicy.

Pamiętam, jak w lipcowy dzień 1977 roku przyjeżdżamy tam bardzo wcześnie nad ranem. Zamiast śniadania dostaliśmy w domu wczasowym suchy prowiant na drogę – jakaś kanapka z serem, jajko, pomidor w szarej papierowej torbie. To będzie na obiad. Idziemy do baru mlecznego, jemy jajecznicę, popijamy kubkiem mleka. Moje jest z kożuszkiem, fe. I zaczyna mnie boleć głowa. Ojciec uzna potem, że to od mleka i będę zwolniony z picia mleka przez całe dzieciństwo.

Wychodzimy na szlak na Jaworzynę. Jeszcze w lesie przed Czarną Górą proszę o odpoczynki, pokładam się na jakichś ławkach. Czy to możliwe, że tam wtedy były ławki? Chwilę leżę, a potem ojciec ciągnie mnie do góry. Potem mi opowie, jakie miał rozdarte serce – wracać z dzieciakiem na dół, czy iść w góry.

- Jakbyśmy wtedy wrócili, to byś żałował – powie mi już w Piwnicznej w cukierni przy ul. Węgierskiej, gdzie pójdziemy na lody w kulkach i soczek pomarańczowy. Ojciec, nawet nie masz pojęcia jak bym żałował. Jak się cieszę, że poszliśmy wtedy tym szlakiem.

Jeszcze przed świtem we wrześniowy dzień 2013 roku ruszamy tą samą drogą z krynickiego deptaka z kilkoma setkami biegaczy. Ci na setkę już wystartowali, potem poleciała sześćdziesiątka, dystans 36 km rusza ostatni. Biegnę na granicy pierwszej i drugiej dziesiątki.

W lesie nie widzę ławek, ale w ogóle mało widać. Odblaskowe paski na ubraniach biegaczy i chaotyczne błyski czołówek. Doganiamy ogon poprzedniej grupy i zbiegamy w dolinkę i zaczyna się wyprzedzanie. Ale kiedy jest bardziej pod górę zaczyna się oszczędzanie. Na Jaworzynę dochodzi wielka pielgrzymka. Pamiętam wysokość Jaworzyny Krynickiej – 1114 m – ze starej mapy Beskidu Sądeckiego, czerwona okładka z niebieskimi choinkami.

Jaworzyna w 2013 roku nie jest już trudna, jej zdobycie nie jest celem wycieczki. Jest punktem po drodze. Ale chyba zaczarowanym. Znad nieznanych mi Beskidów na wschodzie – nieznanych, bo zawsze olewałem góry poniżej tysiąca metrów, więc między Komańczą a Krynicą mam wielką dziurę w wyobraźni – wschodzi słońce. Wyciągam smarfona, żeby to sfotografować. Ale obiektyw mam zawilgocony od porannej mgły albo świeżego potu. Zdjęcie będę musiał później usunąć, ale pozostanie mi na siatkówce oka: gruby, żywy wąż z ludzi w biegowych strojach na ścieżce prowadzącej do szczytu. Wszyscy trochę jak z nadawanego w tamtych czasach co niedzielę programu „Niewidzialna Ręka”, bo oświetleni słońcem od tyłu, z przodu stają się anonimowi.

To inny bieg niż płaskie starty. Tu  ludzie przynajmniej przed świtem nie mają znajomych ani nawet nieznajomych twarzy, nie są przeciwnikami, rywalami. Są towarzyszami pośród sosen. Tu ruszamy do walki z własną słabością z samym sobą. Z Jaworzyny zbiegamy na Runek. Potrafię zbiegać, więc  wyprzedzam. Można już wyłączać latarki.

Runek w 1977 roku mnie zachwyca. Pamiętam, że droga idzie przez las spokojny siłą wielkich drzew wyrastających prosto z niskiego poszycia. Żadnego liściastego badziewia, jeśli nie liczyć jagodowych krzaczków tuż przy ziemi. Zjadamy suchy prowiant z szarej torebki i podjadamy jagody z krzaczka. Dziwię się, że inaczej niż w domu, owoców nie trzeba umyć.

W 2013 roku nie jestem w stanie stwierdzić, czy Runek wygląda tak, jak go zapamiętałem. Napawam się tylko pięknem dzikiego lasu. Trenuję na co dzień po swoim osiedlu albo w pobliskim Lesie Kabackim. Startuję zwykle w biegach ulicznych, trochę  w cyklu biegów w Kabatach, ale to raczej parkowe biegi, nie wyprawa w świat dzikiej przyrody. Start w górach to święto nie mniejsze niż wyczekiwana kiedyś przez cały rok wyprawa z ojcem w góry.

Koło siódmej rano docieramy do schroniska na Hali Łabowskiej. Punkt żywieniowy jak w biegach ulicznych, ale jakiś inny – ludzie tłoczą się do stołów z bananami i wodą jak na pikniku. Omijam tłum, mam w kieszeni żel, a wodę w bidonikach przy pasku.

Z ojcem po drodze prawie nie piliśmy, bo ojciec wyznawał bzdurną – dziś dopiero to widzę – zasadę: na wycieczce mało pić, żeby się nie pocić. Doszliśmy późnym popołudniem na Halę Łabowską, schronisko było tu zaznaczone na mapie, mieliśmy zjeść obiad, a dokładniej fasolkę po bretońsku, bo w schroniskach był wtedy tylko bigos (którego nie znosiłem) i fasolka (z którą dawałem radę). I czegoś się napić. Ale schronisko akurat było w remoncie, zamknięte na cztery spusty. Ruszyliśmy dalej do Hali Pisanej i stamtąd już na późny wieczór dotarliśmy do Piwnicznej.

Teraz biegnę przez te same hale, ścieżką wśród traw i widoków jak z bajki. Z Doliny Popradu podnosi się  mgła gruba jak kożuch, gęsta jak wełna, zjawiskowa jakby ją ktoś wygenerował w Photoshopie. A niech to, stracę pół minuty – wyciągam smartfona, obiektyw już wysechł i cykam sobie fotkę na pamiątkę. Po starcie zrobię sobie z tego tapetę na ekranie, żeby pamiętać tę chwilę. Pokażę je też ojcu, ale nie za bardzo będzie umiał powiązać piksele na ekranie ze wspomnieniami w nietkniętych udarem partiach mózgu.

Za Halą Pisaną zaczyna się ostry, coraz ostrzejszy zbieg do Rytra. Tu też dotarliśmy kiedyś z ojcem po innej wycieczce – wyszliśmy z przysiółku Piwnicznej, Kosarzysk, dotarliśmy do Szczawnicy i przez Prehybę wróciliśmy do Rytra. Ale to zupełnie inna historia, ważne jest w niej maratońskie proroctwo: wycieczka miała równe 42 kilometry. Obmierzyłem ją wiele razy, bo była moim powodem do dumy przez całą szkołę. A dopiero potem dowiedziałem się, że taka jest właśnie długość trasy maratonu.

W Rytrze finiszuję po szosie. Przeganiam jednego biegacza za drugim. Ale też mniej jest tu walki niż w biegu ulicznym – większość z tych, których wyprzedzam, biegnie na dłuższych dystansach – 66 i 100 km. Ja na pierwsze zawody górskie wybrałem najkrótszy wariant, 36 km. Finiszuję, ale bardziej niż na metę wygląda to na lotny finisz. To przepak, na którym ultrasi szykują się dopiero do walki. Tak jak maraton zaczyna się po trzydziestce, tak walka w ultra zaczyna się po maratonie. Stanę do tej walki w tym roku, 2014.

Na mecie jestem siedemnasty, liczyłem na trochę wyższe miejsce. Ale czas lepszy niż się spodziewałem – złamane 3:33, myślałem, że ledwo zmieszczę się w czterech godzinach. Jak to możliwe, że to co kiedyś było dla nas z ojcem całodzienną wycieczką, teraz mieści się między pobudką a porankiem? Zdążę chyba jeszcze na śniadanie w pensjonacie w Krynicy.

Nie zdążę. Żona zrobi mi kanapkę na wynos, współczesny suchy prowiant. 

Ojcu spróbuję to opowiedzieć w Warszawie. Chociaż nie zrozumie. Przymknie powieki i będzie przerywał czasem niewyraźnym „Ja wiem, ja wiem”. Odżyje w nim na chwilę tamten mężczyzna w dżinsach marki Odra i koszulce polo z Pedetu na wakacjach z małym chłopcem.

Wojciech Staszewski - reporter Newsweeka, autor książki „Ojciec.prl”, maratończyk, trener i współtwórca firmy Kancelaria Sportowa Staszewscy

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce