El destino Santa Cruz, el camino Anaga. Nasz Santa Cruz Extreme

 

El destino Santa Cruz, el camino Anaga. Nasz Santa Cruz Extreme


Opublikowane w pon., 29/10/2018 - 11:54

Gwiazdy w południe

Kawałek asfaltem, jakaś schowana w dolinie wioska. Zaczyna się następne długie podejście, choć mniej strome od poprzedniego. Zaczyna się też najgorętsza pora dnia, do tego jest parno, jak to przed zapowiadanym na popołudnie deszczem. Wkrótce zaczyna się też mój pierwszy kryzys.

Teren jest odkryty, wokół opuncje i agawy, słońce praży bezlitośnie, a ja zwalniam. Często popijam wodę z bukłaka. Wyprzedza mnie w sumie chyba kilkanaście osób. Może jednak tę pierwszą sztajchę zrobiłem za mocno? Wyjście na grzbietowy odcinek, choć pofałdowany, witam z ulgą. Na bufecie przy drodze na 15 km muszę odpocząć – ale pięć minut wystarczy.

Na kawałku stromego zbiegu próbuję nadrobić to, co straciłem na kryzysowym podejściu. Ciemny las, więc skały są pokryte błotem i liśćmi. Skokami wyprzedzam kogo się da. Z tego, co się stało, zdaję sobie sprawę dopiero, kiedy leżę na glebie i nie mogę się ruszyć.

Siła uderzenia była tak duża, że zobaczyłem wszystkie gwiazdy w południe. Ból w prawym przedramieniu i biodrze. Przy łokciu wyskoczyła parocentymetrowa gula. Podskórny wylew czy złamanie? Na razie widzę tylko krew zmieszaną z błotem. Mogę zginać rękę w łokciu prawie bez dodatkowego bólu, więc chyba jest dobrze.

Po dłuższej chwili ostrożnie się podnoszę. Schowanego pod spodenkami biodra na razie wolę nie oglądać. Mijający mnie Hiszpanie pytają, czy wszystko w porządku. Z moich bluzgów pewnie sądzą, że pomstuję na zakręt, na którym się „wyglebiłem”.

Przez kilka minut idę pomału, chyba lekko się zataczając. Kręci mi się w głowie, jakbym miał zaraz stracić przytomność. Po paru głębokich oddechach jestem w stanie zacząć biec. W głowie tylko myśl, że muszę skończyć ten bieg dla siebie.

Niedługo docieramy do zabudowań wsi położonych na głównym grzbiecie gór Anaga. Trasa prowadzi wąskimi przejściami między domostwami, czasem betonowymi schodami w górę i w dół. Miejscowi zagrzewają do walki. Przekraczamy szosę, jeszcze półtora kilometra pofałdowanym lasem i zaczyna się długi, mega stromy zbieg z 650 m prosto nad ocean do Benijo, na północny brzeg Teneryfy.

Tu przynajmniej jest sucho. Skały, ziemia i niska roślinność. Widoki powalają. Zbiegam już bez szaleństw, ale to ostrożne tempo wciąż pozwala mi wszystkich wyprzedzać, nawet robiąc kilka zdjęć po drodze.

Na bufecie jestem w cztery godziny z minutami od startu, ale czas będzie mierzony na wyjściu, a limit tu jest 4:35. Coś przegryzam i popijam, idę do karetki, żeby mi obmyli i odkazili łapę. Opuchlizna zdążyła już trochę zejść. Muszę wyglądać niewyraźnie, bo ratowniczka kilka razy pyta, czy nic mi nie jest. Starając się brzmieć pewnie, odpowiadam twierdząco. Nie chcę, żeby mnie zdjęli z trasy, nie po to tu przyleciałem, ale ciągle jestem trochę „odpłynięty”.

Po 15 minutach opuszczam punkt. Pomiarowa mata pika po 4:23. Jak nie dostanę drugiego życia, to mogę tego nie skończyć.

Zbiegam na czarną wulkaniczną plażę Benijo. Znowu na chwilę wracają migawki z poprzedniego życia. Biegniemy po kamieniach, później po piasku. Przebiegamy przez wieś Almáciga, obok knajpki, gdzie kilka dni temu jedliśmy kolację po górskiej wyrypce. Asfalt, szutrowa droga i w końcu strome podejście ścieżką. Znowu mogę biec pod górę, a gdzie stromiej, napierać szybkim marszem. Wyprzedzam współzawodników. Mam nowe życie!

Welcome to the jungle

Wyłazimy tą ścieżynką na ponad 400 m, gdzieś koło punktu widokowego na szosie, skąd zaczyna się zbieg zupełnym bezdrożem po skałach. Na obstawionym przez wolontariuszy kilkudziesięciometrowym trawersie skalnego zbocza rozciągnięta jest poręczówka. Szybko pokonuję ten odcinek i puszczam się wariackim zbiegiem do miejscowości Taganana, gdzie czeka kolejny bufet.

Tym razem szybko ogarniam przekąskę i popitkę. Pół godziny zapasu do 6,5-godzinnego limitu. To już ponad 28 km, sporo za półmetkiem. Stąd mamy wyrypać na najwyższy punkt trasy, na ok. 860 m. Najpierw łagodnym, dalej coraz bardziej stromym szlakiem wchodzimy w podzwrotnikową dżunglę. Tunel gęstej roślinności nad ścieżką robi niezłe wrażenie. Zaczyna padać deszcz, który niedługo zmieni się w ulewę.

Urywam biegaczy, którzy wraz ze mną opuścili punkt. Biegnąc albo mocno pracując kijkami, przez całe podejście przeganiam następnych. Moc jest ze mną. Wysokościowymi treningami na wulkanie kilka dni przed biegiem starałem się w miarę możliwości odtworzyć wariant turecki. Chyba się udało.

Za najwyższym punktem biegnę kawałek szosą, by rzucić się w następny szalony zbieg, który w coraz mocniejszym deszczu zdążył się już zmienić w błotną ślizgawkę. No, ale właśnie takie warunki służą do zdobywania przewagi! Znów zyskuję kilka miejsc i na przydrożnym bufecie na dole, na 35 km, łapię czas 7:26, niecałą godzinę przed limitem. Błyskawiczny pit-stop jak na Formule 1. Jeszcze kawałek szosą i wolontariuszka kieruje w odbijającą w lewo ścieżynkę.

Wąsko, błoto, kolczaste zarośla, wyżej skały. Ścieżka jest ledwo widoczna i staje dęba. Przynajmniej jest dobrze oznaczona taśmami. Gubię goniącego mnie zawodnika. Czy tędy ktoś w ogóle kiedyś chodzi? Jak oni coś takiego wynaleźli? To jest lepsze od końcowej sztajchy na Piekle Czantorii, może coś jak Lackowa! Współczuję tym, którzy muszą po tym prawie pionowym błocie cisnąć bez kijków. Deszcz wychładza, ale szybkie napieranie rozgrzewa.

Na końcu tej piekielnej sztajchy biegnę łagodniejszy kilometr pod górę, by na technicznym zbiegu znów wyprzedzić kilka osób. Kolejny podbieg, a później podejście nie jest już tak strome, jednak następujący po nim długi zbieg wynagradza wszelkie braki. Zaczyna się jazda jak po maśle. Naprawdę rzadko się zdarza, bym musiał na zbiegu uruchomić kijki do podpierania się. Błyskawicznie doganiam grupkę, którą przed chwilą widziałem dużo poniżej. Jest w niej dziewczyna, która wcześniej uciekła mi na kryzysowym, upalnym podejściu. Ona jedna próbuje się za mną trzymać. "Niezły narciarz z ciebie!" – woła do mnie.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce