Legendarna kraina – 4. Maraton 7 Jezior w Rogoźniku
Opublikowane w pon., 13/07/2020 - 10:23
Za górami, za lasami – czyli, praktycznie za rogiem – znajduje się Rogoźnik. To niesamowita kraina z piękną i bujną przyrodą, otaczającą siedem jezior oraz przyjaznymi, życzliwymi mieszkańcami. To kraina, która runnersom ukazuje się, jak fatamorgana, raz w roku. W tym ujawniła się dnia 20 czerwca.
Rogoźnik to nie bajka, nie baśń, tylko jedna z legend znajdująca się w województwie śląskim, niecałe 23 kilometry od Sosnowca
W tym właśnie miejscu, w Parku Rogoźnik odbył się 4. Maraton 7 Jezior. W poprzedniej edycji biegłem, jako „Czerwona Latarnia” i zamknąłem go w limicie czasu. Dlatego nic nie stało na przeszkodzie, żeby uczynić to ponownie.
20 czerwca wstałem odpowiednio wcześnie, spakowałem plecak w, moim zdaniem, najpotrzebniejsze rzeczy, czyli: izotoniki, folię, chusteczki, dokumenty, bandanę, musy owocowe… W efekcie mój plecak ważył dużo za dużo. Wziąłem sobie do serca rady Organizatora opublikowane na facewallu:
„[…] Gorąco zachęcam do zabrania plecaków biegowych na wszystkie dystanse. Co prawda napoje będą dla Was w butelkach, które będzie można zabrać ze sobą, ale lepiej mieć zapas. Ostatni punkt będzie na 11km do mety. Dzięki wirusowi część z Was przekona się na własnej skórze jak to jest na biegach Ultra, gdzie jedzenie i picie trzeba sobie często samemu organizować...”.
Muszę przyznać, że punkt odżywczy był tylko z nazwy, bo, zgodnie z przepisami, nie mogło takiego być. Cytując organizatora:
„[…] PUNKTY NA TRASIE - celowo nie piszę punkty żywieniowe, bo takowych być nie może. Ale nasi wolontariusze będą pilnować "przypadkowo porzuconych" dla was niespodzianek: woda, izo, banany, batony, cukierki. Wszystko w oryginalnych opakowaniach, mocno „zakropionych” płynem do dezynfekcji...”.
Wiedziałem, że, będąc osobą zamykającą bieg, mogę liczyć tylko na siebie i chciałem się odpowiednio przygotować. W efekcie wziąłem wszystkiego za dużo i przez ponad 43 kilometry podążałem z pełnym plecakiem. Nie było to łatwe, bowiem było mokro i błotniście.
Do Biura Zawodów przyjechałem na długo przed startem. Jako wolontariusz chciałem pomóc, ale okazało się to niepotrzebne. „Fundacja Z POMOCĄ PRZYJACIÓŁ”, czyli Organizator istniejącego od kilku lat cyklu „Biegi w Rogoźniku” to profesjonalista, co udowodnił po raz kolejny. Zadbał o bezpieczeństwo uczestników i o świetną zabawę.
Aby temu pierwszemu stało się zadość, podzielił cykl na dwa dni. Na 20 czerwca przygotował: „Maraton 7 Jezior”, „Półmaraton Dorotki z Plusem” i „Rogocross”, a „Bieg pod pochodniami” przesunął na dzień 13 grudnia 2020 r. Niestety, ze względu na odgórne ograniczenia związane z pandemią koronawirusa, odwołał wszystkie zawody dla dzieci i młodzieży oraz przemarsz nordic walking. Poza tym, na terenie obiektu, w danym momencie, mogło przebywać maksymalnie 150 osób. Nie było więc możliwości uczestnictwa ani kibiców, ani supportu i to nie tylko przed zamkniętym Amfiteatrem, ale także na trasach. To nie jedyne zabezpieczenia.
Godziny wydawania numerów startowych dla runnersów i pracy Biura Zawodów zostały tak rozłożone, żeby przed Amfiteatrem nie było przekroczenia limitu osób i żeby zawodnicy z trzech tras się nie spotkali. Przykładowo: start półmaratonu miał miejsce w samo południe, a maratonu o godzinie 14:00. O 13:00 natomiast wydawano numery startowe dla maratończyków. Ponieważ przyjechałem kilka minut przed pierwszą po południu, miałem okazję zrobić kilka zdjęć, porozmawiać z przedstawicielami Organizatora i psychicznie nastawić się na bieg.
Start 4. Maratonu 7 Jezior nastąpił punktualnie, o wyznaczonym czasie, sprzed Amfiteatru. Ja biegłem na końcu. Wtedy byłem jeszcze uśmiechnięty oraz pełen nadziei. Byłem przekonany, że zamknę zawody w limicie czasu i zdecydowałem się na plogging w ich trakcie. Chciałem się przysłużyć Matce Naturze….
Zacząłem tego żałować tuż za trzeciem kilometrem trasy. Pomiędzy nim, a czwartym czekał na mnie pierwszy bardziej wymagający podbieg. Biorąc pod uwagę niedawne obfite opady deszczu oraz bujną roślinność Rogoźnika, wiedziałem, że podbieg na Buczynę będzie dla mnie trudny, ale… muszę się przyznać, że nie wbiegłem na nią. Nie dałem rady.
Miałem w świadomości fakt, że muszę podążać za ostatnim zawodnikiem, mieć go na oku i go zabezpieczać, ale błoto było tak wyślizgane, że na szczyt się wdrapywałem. Na szczęście nie na czworakach. Musiałem jednak skorzystać z przywiązanej do drzewa mocnej, grubej liny, którą przezornie zostawił Organizator i o której przed startem poinformował wszystkich runnersów.
Miałem nadzieję, że moje buty, kupione specjalnie na „traile” dadzą radę i podczas tej imprezy. Okazało się jednak, że ślizgałem się jak po lodzie, a to był dopiero początek trasy. Potem było tylko gorzej.
Podbiegi i zbiegi dały mi mocno w kość. Dodatkowo przeklinałem wzięcie plecaka rowerowego (nie mam, niestety, biegowego), a zawodnik, którego miałem pilnować, oddalał się coraz bardziej. Musiałem go bardzo gonić.
Na pierwszym punkcie odżywczym złapałem tylko coś na ząb i izotonik, zostawiłem worek po ploggingu, złapałem nowy i pobiegłem dalej. Na drugim zrobiłem to samo, ale potem zostałem poproszony o zostawienie sprzątania lasu po innych biegaczach i o dogonienie ostatniego zawodnika. Nie było to łatwe i, niestety, nie udało mi się tego uczynić.
Kolejne duże punkty dla Organizatora to stałe monitorowanie sytuacji i kontakt. Kilka razy odebrałem od niego telefony, z pytaniami: gdzie jestem, czy wszystko jest w porządku, czy widzę poprzedniego biegacza. Informował mnie również o czasie, który mnie od niego dzielił.
W trakcie tych rozmów zrozumiałem kolejne moje błędy, czyli brak pobrania tracku z trasą oraz telefon pożerający za dużo baterii, na różnych aplikacjach. Mam smartfon z szybkim ładowaniem i jego kabel nie pasuje do tradycyjnego powerbanka. W efekcie rozmów mój telefon dogorywał. Mało tego, zagapiłem się i pomyliłem trasę. A była idealne oznakowana różowymi kropkami na drzewach, ich nagromadzeniem w newralgicznych miejscach i strzałkami. Jak zatem mogłem ją pomylić? Po prostu, w czasie rozmowy się rozproszyłem i pobiegłem prosto zamiast skręcić, a tam też były kropki, tylko, że tamtędy już biegłem. W efekcie nadrobiłem trasę, nie zmieściłem się w limicie czasu i zawaliłem maraton. Taka jest prawda. Dotarło do mnie, że istniejąca pandemia, brak tradycyjnych i cyklicznych treningów oraz brak motywacji do nich negatywnie wpłynęły na moje możliwości.
Po dotarciu do mety, dzięki Organizatorowi, który cały czas trzymał rękę na pulsie i podnosił mnie na duchu, odebrałem pakiet startowy (ze względu na brak depozytu, pakiety były wydawane zawodnikom po ukończeniu biegu), schowałem maseczkę „Biegi w Rogoźniku”, którą każdy runner otrzymywał przed wejściem na teren Amfiteatru i powiedziałem sobie, że nie wrócę już do Rogoźnika. Ta legenda nie jest już dla mnie. Na miejscu dowiedziałem, że jedna z zawodniczek zrezygnowała z biegu i zeszła z trasy. Wiedziałem już, dlaczego w pewnym momencie dzielący mnie od ostatniego maratończyka dystans się zwiększył do 50 minut.
Na koniec kilka słów o zawartości pakietu. W papierowej torbie znalazłem: paczkę kabanosów, jabłko, ciasteczko dietetyczne, wodę mineralną, napój energetyczny, piwo bezalkoholowe i żel antybakteryjny do rąk.
Przedstawiciele Organizatora na mecie podnosili mnie na duchu, mówiąc: teraz tak mówisz, za rok wrócisz. Nie wiem, czy tak się stanie, ale na świecie pewna jest tylko śmierć. Jestem im bardzo wdzięczny za pomoc i za okazaną życzliwość.
Jeśli chcecie się sprawdzić, jako biegacze, to zapraszam Was do Rogoźnika.
Konrad Staszewski, Ambasador Festiwalu Biegów