Rozprężenie, nowe buty, ketonal i ciepłe piwo... Nasz Rzeźnik
Opublikowane w pon., 08/06/2015 - 09:34
Kontuzja, największy wróg biegacza
Ten sam plan mieli Maciek i Piotrek, z którymi przyjechaliśmy do Cisnej. Jeden poza bieganiem pokochał triathlon i wspinaczkę, drugi – podobnie jak Emilia – oddał się bez reszty eksploracji jaskiń.
Dla Maćka było to już drugie podejście do Biegu Rzeźnika. – Poprzednio kumpel już w Cisnej mi padł i przez 40 min musiałem go „reanimować”, potem „holować”. Na mecie mieliśmy wynik ok 12 godz. i 40 min. Liczę, że tym razem będzie lepiej – powiedział mi w drodze w Bieszczady.
Doskonale pamiętałem ten punkt w regulaminie mówiący o tym, że jedynie pary, które dotrą do Ustrzyk przed 15:00 mają szansę, by kontynuować bieg i ukończyć Rzeźnika Harcore.
Choć zarówno Maciek i Piotrek byli bardzo dobrze wytrenowani zadanie wcale nie był proste do realizacji. Pierwszy chwilę wcześniej wrócił do biegania po długie przerwie związanej z kontuzją, drugi choć przeszedł setki jeśli nie tysiące kilometrów w górach nie miał praktycznie żadnego doświadczenia biegowego. Zastanawiałem się jak to się może skończy?
Odpowiedź była niestety bardzo bolesna. Choć początek zawodów napajał optymizmem, to potem pojawiły się problemy ze zdrowiem zarówno jednego jak i drugiego zawodnika. – Na podbiegach nie mieliśmy konkurencji, ale na zbiegach to był dramat – wspominał Maciek. – Ostanie 30 km to praktycznie tylko szliśmy – opowiadał.
W drodze powrotnej do Warszawy obaj byli bardzo rozżalenie. – Po wyleczeniu kontuzji na pewno tu wrócę – mówił Maciek. – Po prostu muszę zrobić te 100 km. A do Ustrzyk jesteśmy w stanie z Piotrkiem dostać się poniżej 11 godzin.
700 par. Czy to nie za dużo?
Ja też po biegu miałem pewien niedosyt. Jestem pewien, że gdyby nie kontuzja Emilki moglibyśmy finiszować min. 1,5 godz. wcześniej. Początek zawodów nie zapowiadał jednak takich problemów.
Start imprezy został zaplanowany na piątek na godz. 3:00 rano. Poprzedniego dnia, po zarejestrowaniu się w biurze zawodów i odebraniu pakietu startowego mieliśmy raptem trzy godziny na sen.
Budzik zadzwonił tuż po północy. Mieliśmy raptem chwilę na szybki prysznic, dwie bułki z dżemem i herbatę. Potem już pędziliśmy do centrum Cisnej. Tam czekały na zawodników autobusy, które miały ich zawieść do Komańczy na linię startu.
Zastanawiałem się, dlaczego odjazd zaplanowano aż półtorej godziny przed zawodami, wszak odległość pomiędzy obiema miejscowościami wynosi zaledwie 30 km. Odpowiedz była banalnie prosta. Problemem i wyzwaniem dla organizatorów była zarówno logistyka, jak i utrudnienia związana z prowadzonymi remontami dróg. Niełatwo było przepuścić nocą przez rozkopane bieszczadzkie jezdnie kilkadziesiąt autokarów.
– Co będzie dalej? – pytałem sam siebie. Czy pomysł, by dopuścić na start aż 700 par nie należy uznać za zbyt pochopny? Co prawda biuro zawodów działało sprawnie, kolejki były krótkie, to puszczenie w nocy 1400 osób na bieszczadzki, czerwony szlak wydawało mi się bardzo ryzykowne.
Start z końca stawki
Kiedy w końcu dojechaliśmy do Komańczy przestałem o tym myśleć i poddałem się klimatowi zbliżających się zawodów. Atmosferę podgrzewały gorące rytmy zespołu „Wiewiórka na drzewie”. W tym momencie było mi to bardzo potrzebne. Pamiętając poprzedni upalny dzień i licząc na ciepłą noc ubrałem się na „krótko”. Okazało się, że nie był to najlepszy pomysł i tuż przed startem zwyczajnie zmarzłem. Wierząc, że to się zmieni po kilku kilometrach biegu czekałem z niecierpliwością na start.
Trochę przypadkowo ustawiliśmy się z Emilią na końcu stawki. Ponieważ nie walczyliśmy ani o zwycięstwo, ani o konkretny wynik, nie było to złym rozwiązaniem. Poza tym liczyliśmy, że szybko zaczniemy przesuwać się ku najlepszym.
W końcu usłyszeliśmy sygnał startera i ruszyliśmy. Pierwsze 8 km to był bieg po szutrowej, dosyć szerokiej drodze. Staraliśmy się nie szarżować. – Do Cisnej biegnijcie jak na zaciśniętym hamulcu ręcznym – podpowiadał nam przed wyjazdem Tomek, który na strategii udziału zawodach zna się jak mało kto.
Patrzyłem na nieprzebrany tłum biegaczy „uzbrojonych” w migające czołówki zastanawiając się, kiedy stawka się w sposób widoczny rozciągnie. Wierzyłem, że gdy w końcu wbiegniemy na leśne ścieżki będzie na tyle luźno, by móc swobodnie wyprzedzać.
„Dobre buty kupiłam”
Niestety nie było tak dobrze. Bardzo szybo szlak się zakorkował. Szczególnie było to odczuwalne przy przekraczaniu strumieni. Dobrze, że chociaż robiło się coraz cieplej i jaśniej.
– Jak tam z nogami? – zapytałem się po kilku kilometrach Emilię. – Trochę bolą, ale dam radę – odpowiedziała dzielna dziewczyna. Oby tak dalej - pomyślałem w duchu. Zostało przecież tylko niecałe 70 km.
Optymizmem powiało tuż przed pierwszym punktem kontrolnym na Przełęczy Żebrak. Na jednym ze zbiegów moja partnerka dostała takiego przyspieszenia, że nie sposób było za nią nadążyć! – Nie jest z Tobą tak źle – uśmiechnąłem się. – Dobre buty kupiłam – odpowiedziała.
W tym czasie musiałem się koncentrować nie tylko na bieganiu, ale również na tym, by raz na jakiś czas wyciągnąć z plecaka kamerę. Chciałem uwiecznić nasz start. Wkrótce zmontujemy z tego film, który będzie można zobaczyć na naszym portalu.
Tymczasem dotarliśmy do ok 30. km, gdzie czekał na nas pierwszy bardzo trudny technicznie, choć dość krótki odcinek zbiegu wzdłuż starego wyciągu narciarskiego. Szczególnym wyzwaniem był on dla tych, co wystartowali w Rzeźniku nie mając na nogach butów z terenowym bieżnikiem. Na szczęście nasz team nie miał z tym problemu. Trzymaliśmy się mocno na nogach i udało nam się uniknąć wywrotki. W ten sposób dotarliśmy do asfaltu, a stamtąd przy aplauzie kibiców i dźwiękach muzyki do pierwszego przepaku w Cisnej.