Rozprężenie, nowe buty, ketonal i ciepłe piwo... Nasz Rzeźnik
Opublikowane w pon., 08/06/2015 - 09:34
Najważniejsze równe tempo
To był czas nie tylko na chwilę odpoczynku, ale również na uzupełnienie zapasów. Na szczęście do tego momentu nie zabrakło nam izotonika w camelbaku. Czuliśmy się w miarę świeżo, co dobrze rokowało przed kolejną częścią trasy. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że prawdziwe ściąganie jest dopiero przed nami.
W tym czasie zaczęło się robić coraz cieplej, a przed sobą mieliśmy długie i monotonne podejście pod Jasło. Cały czas starałem się trzymać blisko Emilii. Nie chodziło tu tylko o punkt regulaminu, który mówił, o tym, by para nie oddalała się od siebie na większą odległość niż 100 metrów. Ważniejsze było dla mnie to, byśmy cały czas utrzymywali równe tempo. Tego wymagał nie tylko interes drużyny. Tak po prostu należało postąpić. Szczególnie wiedząc o problemach Emilii.
Po dłuższym czasie mozolnego podejścia, w końcu wyszliśmy ponad poziom lasu. Choć zmęczenie dawało już się mocno we znaki, to miałem jeszcze w sobie trochę sił, by poddać się urokowi okolicy. Widoki były oszałamiające. Uciążliwy był jedynie porywisty wiatr. Z czasem już na połoninach, kiedy słońce zaczęło mocno przypiekać zacząłem go jednak doceniać.
Tymczasem dotarliśmy do Jasła. A stamtąd po chwilowym wypłaszczeniu zaczął się mocny zbieg, który skończył się po kilku kilometrach, gdy wbiegliśmy na szutrową, monotonną, z niekończącą się ilością zakrętów „drogę Mirka”. Po drodze pomogliśmy jeszcze jednemu z biegaczy, który walczył z kontuzją. Wierząc, że okład z Voltrenu postawi go na nogi, podążyliśmy ku drugiemu przepakowi w Smereku.
Kryzys
To już był 56. km i o świeżości dawno zapomnieliśmy. Nogi były ciężkie, a mój żołądek zaczynał się buntować, kiedy po raz kolejny katowałem go izotonikiem i żelem energetycznym. Rozkosznie więc smakowała w Smereku bułka z serem popijana w miarę zimną colą.
Choć odpoczynek chciałem przeciągać w nieskończoność, trzeba było się w końcu zmusić do kolejnego wysiłku. Przed nami były najważniejsze i najtrudniejsze etapy Rzeźnika, jego kwintesencja – czyli połoniny. Najpierw wyzwanie rzuciliśmy tej Wetlińska. Tutaj Emilię dopadł kryzys. – Wydawało mi się, że wszyscy mnie wyprzedzają, bałam się, że nie zmieścimy się w limicie – opowiadała po zawodach.
Okazało się, że wrócił przeraźliwy ból, który udało się zaleczyć u fizjoterapeuty przed wyjazdem w Bieszczady. Najgorzej było na zbiegach, w szczególności na odcinku od schroniska Chatka Puchatka. Na drewnianych schodach moja partnerka musiała się mocno podpierać na poręczach, by kontynuować bieg.
W końcu dotarliśmy jednak do Berehy, ostatniego punktu kontrolnego na trasie Rzeźnika. Ku mojemu zaskoczeniu częstowano tam zawodników napojem energetycznym. Biorąc pod uwagę zmęczenie, upalną pogodę, a przede wszystkim wysokie tętno, które każdy z zawodników musiał mieć na tym etapie zawodów, kubeczek takiej mikstury wydał mi się zbyt dużym ryzykiem. Grzecznie odmówiłem.
Emilia dostaje skrzydeł
Nie wiem jak zachowała się Emilia, ale biorąc pod uwagę z jakim zacięciem ruszyła na trasę, to wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że wypiła całą „zgrzewkę” energetyka.
Byłem pod ogromnym wrażeniem tempa jakie narzuciła. Mijaliśmy jeden zespół za drugim. Miałem wrażenie, że dla mojej partnerki zawody dopiero się zaczęły. A przecież pokonywaliśmy najtrudniejszy odcinek biegu. Wejście na połoninę Caryńską było bowiem najsztywniejsze ze wszystkich podejść na trasie. Przypominało nieco to pod Smerek, jednakże kolejne metry wysokości połykaliśmy tutaj na mniejszej przestrzeni.
– Jeszcze 6 km do mety – usłyszeliśmy od jednego z organizatorów biegu, kiedy minęliśmy najwyższy punkt połoniny. Dłużyły się one w nieskończoność. O ile Emilia świetnie sobie radziła na podejściach to na zbiegach kontuzja dawała jej się w bardzo mocno we znaki. – Muszę wziąć Ketonal – powiedziała w pewnym momencie.
Wiedziałem, że skoro ta dzielna dziewczyna decyduje się na krok, by wziąć tak mocny środek przeciwbólowy musi naprawdę bardzo mocno cierpieć.
Lek na chwilę zaczął działać. – Już niedaleko. Brawo Rzeźnicy! – podnosili nas na duchu mijani po drodze turyści.
Meta
W końcu zobaczyliśmy prześwit lasu. Ścieżka coraz bardziej się wypłaszczała. Po chwili dotarliśmy do słynnego mostku, Już wiedzieliśmy, że jesteśmy w Ustrzykach Górnych. Udało nam się wyprzedzić jeszcze jedną parę i wpadliśmy na metę. Udało się! Dostajemy medale i piwo. Marzyłem o nim przynajmniej od połowy trasy.
Niestety w tym momencie przeżyłem rozczarowanie. To nie tak miało być. Zamiast schłodzonej butelki zimnego trunku dostałem wygazowane, ciepłe piwo w plastikowym kubku. Niby drobiazg, ale trochę było mi przykro.
Nie przysłania to jednak ogromnej satysfakcji, która odczuwałem. Mimo kontuzji Emilii dobiegliśmy do mety i to w pierwszej połówce stawki. – Gdyby nie te zbiegi, to na końcu czułam się na tyle dobrze, że mogłabym jeszcze spokojnie powalczyć o Rzeźnika Hardcore – powiedziała moja partnerka. Kto wie, może w przyszłym roku to zrobimy.
Maciej Gelberg