TriCity Trail Ambasdora ze szczupakiem, gps-em biegdronką i spienionym kwasem chlebowym...

 

TriCity Trail Ambasdora ze szczupakiem, gps-em biegdronką i spienionym kwasem chlebowym...


Opublikowane w śr., 22/07/2015 - 09:43

Uruchomiłem swoją biedronkę drucikiem - tak nazywam swój zegarek biegowy, bo zakupiony w markecie o tej nazwie. Pierwszy przycisk odpadł mi właśnie na zawodach City Trail, drugi na kolejnych....

Pierwsze kilometry i niespodzianka. Ktoś poprzenosił celowo taśmy - czołówka poleciała a wszyscy za nimi. Ale mieliśmy też bardzo dobre mapy, wykonane specjalnie na zamówienie organizatora. Chłopaki szybko odnaleźli drogę a Łukasz, który zamykał bieg jako wolontariusz, niezdecydowanych kierował tam, gdzie sprawdzał wcześniej i gdzie taśmy były prawidłowo zawieszone.

Niestety są tacy co sami nie biegną, ale innym najwyraźniej zazdroszczą. Przykre...

Kolejne kilometry przebiegają już w miarę gładko. Tereny są naprawdę fantastyczne. Biegniemy szlakami Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. By poczuć magię tego miejsca, trzeba pobiec. Zdjęcia – nawet tak piękne jak te Piotra Dymusa – tego nie oddają. Wzniesienia są tu spore, podejścia często prawie pionowe. Wiedza to tylko Ci, co biegali w trójmiejskim City Trail. Mało kto tu podbiega, większość idzie albo się wdrapuje. Niektórzy zabezpieczyli się i zabrali ze sobą kijki.

Paweł biegnie coraz szybciej. Mówię mu, że podyktował chyba trochę za szybkie tempo. To syndrom początkującego ultrasa. Znam to po sobie, praktycznie każdy musi to poczuć. Łatwo się biegnie pierwsze kilkanaście kilometrów, a potem ostatni zostają pierwszymi...

Biegniemy całkiem szybko, aż nagle Paweł potyka się i ześlizguje na zboczu z trasy. Dobrze, że nie było za stromo. Już zostałeś ochrzczony! - rzucam. Nie trzeba było długo czekać, by i mnie spotkało to samo. Ostatnio na każdym biegu muszę polecieć na szczupaka....

Naturalnie kolano zdarte. Dzięki malowniczej trasie przy najbliższy strumyku obmyłem. Zimna woda. Jakaż to była ulga! Szczególnie, że już robiło się ciepło.... Miałem nawet ochotę się napić, tak jak to robiliśmy w Krynicy-Zdroju, ale to nie górski strumyk. Miałem wątpliwości...

Dobiegamy na 22. kilometra. To punkt na trasie znany z City Trail Gdynia. Tylko, że wtedy było 5 km i to z górki. Teraz kierunek był odwrotny.

Już jest jasno i ciepło. Jak zawsze robię test - nie na treningu, a na zawodach. Kwas chlebowy nie przeszedł sprawdziany - zapienił się i nie dało się go spożyć, Zostawiłem go na punkcie. A miał być takim dobrym energetykiem, chwalonym w gazetkach biegowych jako lepsza alternatywa od coli....

Nie piłem przez te 22 km, wiec trochę się odwodniłem. Ale odbudowałem się na punkcie serwisowym i polecieliśmy dalej. Następny miał być za 13 km. Biegniemy do głównej ulicy, tam mała pętelka do tunelu i już jesteśmy na drugiej stronie drogi. Potem ciągniemy w górę i znowu w dół, a tam kolejny przystanek. Znów ktoś zerwał taśmę przy rozwidleniu, ale organizatorzy zostali poinformowani o tym i za nami biegł już ktoś z taśmą.

Kolejny etap i wspomniany czteropak z kolegami z Ultra 147. Chłopaki mają trasę w zegarku. Jak zawsze biegniemy, ale i zabawiamy się rozmową, podziwiamy widoki. Trasa jest naprawdę piękna. Część ścieżki znam bo biegaliśmy tu w przygotowaniach do Orlen Warsaw Marathonu. I pewnie przez to... zgubiliśmy się. Zagadaliśmy się po prostu. A taśma nie była kontrastowego koloru i łatwo było jej nie zauważyć. Pobiegliśmy za daleko i musieliśmy wrócić na trasę

Podobnych historii przeżylismy jeszcze kilka. Na 35 km odczuliśmy pierwsze zmęczenie, bo organizator zapewnił wrażenia górskie. Ciągłe wspinanie się na górki i zbieganie z nich, by potem znowu się wspinać. Trochę nas to już zmęczyło. Na szczęście dobiegliśmy już na 35. kilometr, a tam wypas na punkcie.

Jak zawsze trochę za dużo zabrałem do plecaka, ale myślałem, że nie będzie już nic dojedzenia na punkcie. Dopiero rano przeczytałem, że w tym miejscu będzie tzw. full service, co było bardzo miłym zaskoczeniem.

Zresztą... Na każdym punkcie mieliśmy bufet z wodą, napojem izotonicznym, colą, owocami - arbuzami, pomarańczami, bananami, rodzynkami, a także krakersami, batonikami musli i żelkami. Nic co zabrałem z sobą, nie zjadłem. To, co było na stole było smaczniejsze niż to co miałem w plecaku. Trzeba było jeszcze to wszystko pozbierać i ponosić na plecach, bo następny punkt był dopiero za około 20 km.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce