TriCity Trail Ambasdora ze szczupakiem, gps-em biegdronką i spienionym kwasem chlebowym...
Opublikowane w śr., 22/07/2015 - 09:43
Zapakowałem izotonik do butelki, jedną wodę, objadłem się bananem, na drogę batonika i lecimy z Pawłem. Każdy taki punkt to zawsze jest spotkanie - my przybiegliśmy szybciej, ale tu wszystko się wyrównywało. 40 km naturalnie nie udało się zrobić w wyznaczonym czasie i wiadomo było, że będzie coraz trudniej. Siły było coraz mniej.
Na punktach poznaje się za to ludzi, nawiązuje ciekawe rozmowy. Np kolega w butach naturalnych, które praktycznie nie miały podeszwy, cały czas szedł szybkim krokiem, wspomagając się kijami. Mieliśmy kupę śmiechu, bo 4 albo 5 razy się wyprzedaliśmy, a on wciąż nas dochodził.... Identycznie jak na Ultra 147 z Beatką:)
A propos uczetników. Jeszcze się nie zdarzyło, bym od początku do końca przebiegł sam całe zawody. Często biegnę z kumplem czy koleżanką z Trójmiasta i mamy to samo tempo. Zawsze też nawiązuję odcinkowe znajomości. Teraz też tak było i każdy z moich towarzyszy miał jakieś ciekawe historie do opowiedzenie i doświadczenia do analizy.
Gdy Ci z końca stawki zaczęli sęi do nas zbliżać tylko utwierdziłem się wprzekonaniu, że za szybko zaczęliśmy ten bieg. Zamiast się bronic tylko patrzyliśmy jak nas doganiają i wyprzedzają. Im bliżej 54. kiloemtra, tym więcej takich sytuacji. Kryzys w połowie ultra to częste zjawisko...
Spotkaliśmy w końcu grupę kobiet – Justynę i Renatę. Fakt, wcześniej też była jedna pani, ale śmignęła jak gazela. Było to na ok. 15. kilometrze, nawet się jej nie przyjrzałem. Później okazało się, że to była Marta - pierwsza z kobiet na mecie. Miło było biec w towarzystwie Pań. Trochę nas to zdopingowało i przyśpieszyliśmy, ale i tak damy spotkały nas potem na punkcie i wyprzedziły... Na mecie prawie większość dogoniliśmy...
Mamy kryzys. Obaj. Mówię - Paweł teraz jest najtrudniejszy odcinek, gdy go pokonamy będzie już tylko lepiej. Do mety zostanie ciut więcej niż półmaraton.... Na 54. kilometrze klejne spotkanie. Widać już spore zmęczenie u każdego, ludzie kładą się na trawie, ściągają buty, zmieniają skarpetki, odpoczywają. Już wiemy, nie uda się dotrzeć do mety w 10 godzin. Ale będziemy się mobilizować. Chłopaki nam uciekli, ale dogonił nas kolega z przystanku we Wrzeszczu. Mówi - Jak się dowiedziałem, że jestem ostatni, to mnie to zmobilizowało i zacząłem śmigać.
Pobiegliśmy kawałek razem, podobnie jak z kolega, z którym kiedyś przeszliśmy inne szalone imprezy, jak choćby śniegołazy. To był Zbyszek. Wszyscy ukończyli szczęśliwie tamte zawody.
Cola jest bardzo popularna na tym punkcie. Zaczyna jej nawet brakować. Sam zaczynam jej pić coraz więcej na zawodach ultra. Jest też nowy izotonik - była okazja przetestować. Dla mnie trochę za słodki. Pytałem po znajomych, mówili to samo. Zrobiłem identycznie jak oni, czyli rozcieńczyłem 1 do 2. Wtedy stał się całkiem niezły.
Powoli zaczynamy dochodzić do siebie. Znowu się okazuje, że taśmy są w miejscach mało widocznych, przestawione albo porzucone na ziemi. Przewiązujemy je dla innych, by łatwiej się nawigowało. Straciliśmy kilka kilometrów i trochę czasu - trzeba było się cofać - przez co znów zostaliśmy dogonieni przez rywali. Ale nie była to jakaś wielka trudność, głównie nasza nieuwaga na trasie. Najwięcej do krytykowania to mieli ci co sami udziału w tych zawodach nie brali. To u nas jest ostatnio modne.
Kolejne kilometry - mentalnie przygotowujemy się do biegnięcia, bo na razie to tylko idziemy. Kobiety są bardziej zdyscyplinowane i nas przeganiają. Jest sporo odcinków, gdzie trzeba się wspinać i już nawet raz zdecydowałem się podłapać jakiegoś suchego badyla byleby tylko się podeprzeć na podejściu.
Już niedaleko do punktu na 73. kilometrze. Tutaj zaczyna nas torpedować kolega Marcin - obserwował nas praktycznie od początku bo od 5 rano, ja wysyłałem do niego SMS-y gdzie jesteśmy i o której dotrzemy na umówione miejsce. Biedny nie może prze zemnie spać, ale tak między Bogiem a prawdą to Marcin to autentyczny świr biegowy, większy niż ja. Wydzwania do mnie i dopinguje. Czeka już z alpejskim dzwonem, którego dźwięk to na kilometry słychać.