Złoty znak jakości dla DFBG - przyznaje Paweł Pakuła. Ale "ściganie trwało krótko"
Opublikowane w wt., 26/07/2016 - 08:54
Mam wyścigowe ambicje. Trenuję i jeżdżę na zawody nie po to, aby podziwiać piękno natury i wymyślać nowe filozofie, bo do tego nie potrzebuję ani organizatorów, ani wpisowego. Uczestniczę w zawodach przede wszystkim po to, aby rywalizować. Zwyczajnie to lubię. Z takim zamysłem jechałem na Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich do Lądka Zdroju – pisze Paweł Pakuła.
Czwarta edycja festiwalu a ja będę tam pierwszy raz. Z okolic Białej Podlaskiej jest daleko; dla mnie to prawie zawody na Zachodzie, dlatego rzadko w te regiony zaglądam. Tym razem, mając wakacje skusiłem się i ja.
Koledzy, uczestnicy zeszłorocznych edycji zachwalali imprezę w Lądku. Dużo tras, do wyboru, do koloru. Od 10 km w górę. Siedem Szczytów od razu odpuściłem, bo stuknięcie ciągiem 240 km na 5 tygodni przed UTMB byłoby niewskazane. Zdecydowałem, że wystartuję w KBL-u: 110 km, suma podejść 3667 metrów, trasa ponoć szybka. Pagórki niewielkie, nieprzekraczające 1000m n.p.m. Rekord trasy 11 godzin i 41 minut ustanowił tu Krystian Ogły, podopieczny Marcina Świerca. Ostatnio głośny dzięki zdobyciu - jako pierwszy Polak - srebrnej klamry na legendarnym Western States 100.
Ambitne plany, jak to plany bywają często nieprzyjemnie weryfikowane. I w moim przypadku było podobnie. Chciałem powalczyć z czołówką i wierzyłem, że nie jestem bez szans. Na festiwal przyjechało wielu mocnych biegaczy, ale, że tras było aż siedem to i wszyscy rozłożyli się tak, że akurat na mojej tych najbardziej znanych nazwisk nie było. Już w myśli dzieliłem skórę na niedźwiedziu; zacierałem ręce z myślą o nagrodach, pucharkach, zaszczytach i brawach w trakcie stania na podium. Teraz wystarczyło już tylko dobrze pobiec. Bagatela.
Sygnały, że może być ciężko miałem już kilka dni przed startem. Środa, ostatni dzień lekkiego treningu przed piątkowym startem. Wychodzę na lekki bieg bez żadnych akcentów na dystansie 9 km. Tak jak mam w zwyczaju. W trakcie pulsometr wskazuje tętno 160-180 przy spokojnym biegu 5:30-6:00 na kilometr. Oho, nie jest dobrze. Coś się dzieje. Albo jestem chory, albo przemęczony. Uznałem, że pewnie to drugie a że było jeszcze dwa dni do startu to założyłem optymistycznie, że zdążę wypocząć i na starcie będzie akurat. Myliłem się.
Piątek, godzina 20:00. Kudowa Zdrój. Startujemy. Mijają pierwsze kilometry, zapada noc. Tym razem ani w dniu startu, ani na pierwszym odcinku biegu nic nie spartoliłem. Zadbałem i o porządny, energetyczny posiłek przed startem i o odpowiednie nawodnienie. Zabrałem do plecaka odpowiednią ilość różnego prowiantu: od kanapek po batony energetyczne i żel. Nie zapomniałem regularnie z nich korzystać. Ubranie wygodne i sprawdzone. Tylko buty INOV-8 Race Ultra 270 mam pierwszy raz na zawodach. Chcę je ostatecznie sprawdzić przed sierpniowym biegiem w Chamonix. Może nie są najlżejsze z posiadanej kolekcji, ale dobrze izolują stopę od kamienistego podłoża a to, przy długich zbiegach może mieć znaczenie decydujące.
Bieg zacząłem spokojnym tempem, podchodząc na podejściach, od czasu do czasu kręcąc filmy i robiąc zdjęcia z pomocą Polaroid Cube+. Stopniowo przesuwam się w okolice trzeciej dziesiątki zawodników. W Pasterce, po 15 kilometrach jestem kwadrans za prowadzącymi.
Pomimo w miarę ostrożnego tempa na początku, dobrego odżywiania i regularnego nawadniania oraz braków wywrotki czy problemów sprzętowych biegnie mi się coraz gorzej. Słabnę. Nogi stopniowo staję się miękkie. Zaczynam zwalniać i co rusz, ktoś mnie wyprzedza. Na 30 kilometrze jestem już ugotowany. Piję, jem z myślą, że przywróci mi to siły. Próbuję i żeli i batonów i kanapek. Nic z tego. To nie kwestia żywienia. Myślami wracam do treningów sprzed kilku dni. Chyba po prostu nadal jestem przemęczony. Albo chory. Nie zregenerowałem się i cóż z tego, że zacząłem spokojnie skoro, jeśli tętno miałem wysokie to zadziabałem się i tak.
Na 40. kilometrze tracę już do czołówki blisko godzinę i tracę kolejne pozycje. Kilka kilometrów za punktem postanawiam ostatecznie odpuścić ściganie. Niestety, ten wyścig nie będzie należał do mnie. Nie zamierzam jednak schodzić z trasy. Co to, to nie. Chcę ukończyć zawody ale już bez presji na wynik, w dobrym zdrowiu i na lekko. Marszobiegiem docieram do Przełęczy Wilcza na 60. kilometrze. Jest po 3 w nocy. Do czołówki straciłem już półtorej godziny. Chce mi się trochę spać, więc kładę się do namiotu prosząc wolontariuszkę, aby mnie obudziła za dwie godziny.
Budzę się nieco wcześniej. Rano jest już widno i trochę w tym namiocie skostniałem. Uzupełniam zapasy, żegnam się z obsługą i po spędzeniu godziny i 40 minut na punkcie ruszam na drugą, krótszą połowę trasy.
Ta jest już przyjemna. Wyspany, zregenerowany odzyskuję cześć pozycji, które straciłem smacznie drzemiąc w namiocie. Przyjemny nastrój porannego biegu po górach i wyprzedzania psuje mi tylko świadomość bezwstydnego świecenia bokserkami poprzez podarte na tyłku legginsy. Doprawdy, nie wiem jak to się stało. Wieczorem ubrałem całkiem dobre choć już leciwe tighty 3/4. Gdy w nocy biegłem nie słyszałem żadnego „traaach!!” podczas długiego kroku, nie przewróciłem się, nie zjechałem pupą po ostrych kamieniach.
A pomimo to obudziłem się w namiocie w rozharatanych po szwie, na długości 20 cm spodenkach. Cały tyłek, prawie na pół. W namiocie spał ze mną jakiś koleś. Nie pytałem czy coś o tym wie, bo nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłby mieć z tym coś wspólnego.
Chcąc nie chcąc, musiałem z trochę głupią miną biec w tych efektownie rozdartych portkach do samej mety. Pół biedy, jeśli wyprzedzałem chłopaków. Gorzej, gdy trzeba było wyprzedzić dziewczynę.
Na metę wbiegłem z czasem 15:51 jako 49. zawodnik na ponad 200, którzy wystartowali. W dobrym zdrowiu i humorze, ale z niedosytem w kwestii czasu i zajętego miejsca.
Może jeszcze będę miał okazję się poprawić.