Grossglockner Ultra Trail Pawła Pakuły. „Start, kryzys, nowonarodzony, cholera...”
Opublikowane w pon., 03/08/2015 - 09:27
W premierowym biegu ultra wokół najwyższego szczytu Austrii wystartował m.in. Paweł Pakuła (na zdjęciu). Poniżej obszerna relacja Pawła z trasy oraz rozmowa z najlepszym Polakiem w imprezie – Piotrem Kłosowiczem.
Grossglockner Ultra: Świetne miejsca Polaków w Austrii!
Start
[Piątek, 24 lipca, Kaprun w austriackich Alpach, tuż przed godziną 18:00]
Ponad 200 zawodników tłoczy się przed dmuchaną bramą z logo firmy Dynafit ustawioną na Salzburger Platz. Wśród nich i ja. Za chwilę startujemy w pierwszej edycji nowego austriackiego biegu ultra – Grossglockner Ultra Trail. Pętelka 110 km po górach z 7000 metrów podejść. Limit 30 godzin. Bagatela. Nieco z przodu stoi Piotr Kłosowicz, kolega, który podsunął mi pomysł startu w tym biegu po tym, gdy nie miałem szczęścia w losowaniu na UTMB.
Na razie jest ładnie, może trochę zbyt gorąco i duszno. Potem ma lekko popadać. Większe ulewy spodziewane są dopiero następnego dnia, około południa. Dobrze byłoby do tego czasu skończyć. Piotrek wspomina coś o uwinięciu się w 14 czy 16 godzin, nie pamiętam dokładnie. Robię duże oczy. Profil rzeczywiście wygląda niezbyt groźnie, ale dla mnie przy 7000 metrów podejść to nierealne. Z resztą nigdy nie robiłem takich przewyższeń w jednym biegu.
Nieśmiało myślę o 17-18 godzinach. Z resztą, co tam czas, ważniejsze by skończyć w miarę wysoko. Jestem optymistycznie nastawiony, myślę, że pierwsza dwudziestka powinna być spokojnie, gdybym się wdarł do pierwszej dziesiątki byłoby idealnie. Trochę jestem spięty i podenerwowany wypchanym plecakiem. Jak to w Alpach, tutaj sprzętu każą dźwigać dużo więcej niż na naszych krajowych biegach. Dwie latarki w tym jedna z zapasem baterii, jakiś kubeczek, z którego nigdy nie korzystam, kurtka, koszula z długim rękawem, prowiant, apteczka. Wkurza mnie ten nadbagaż a zwłaszcza wymóg posiadania długich spodni w upalny dzień. Nie chcę brać dwóch par, więc zwyczajnie podwijam długie legginsy do kolan. Cóż, startując w tym biegu muszę zaakceptować jego reguły.
Przeciskam się trochę bliżej czołówki. Jacyś Państwo, którzy najwidoczniej przyszli na start komuś kibicować rozmawiają obok mnie po polsku, więc z uśmiechem mówię im „dzień dobry”. Włączam GPS i oczekuję na sygnał do startu. Niedługo później wodzirej-nakręcacz podgrzewa atmosferę puszczając „Highway to Hell” AC/DC i daje sygnał do startu. Zaczęło się.
Kryzys
[Piątek, 24 lipca, około godziny 21:00, 3 godziny po starcie, okolice Ferleiten. Pokonany dystans 20 km i 1000 metrów podejść]
Wolno zacząłem. Piotrek już na pierwszym kilometrze uciekł mi do przodu. Gdy zaczęła się pierwsza, mniejsza górka, gdzie trzeba było podejść 700 metrów utknąłem w wężu zawodników wchodzących mozolnie po wąskiej i dosyć stromej ścieżce. Teraz jestem gdzieś na 40. miejscu, ale się tym nie przejmuję. Początek może być wolny, nawet za wolny. Ważne by się nie zajechać, nie spalić na początku. Nie podgrzać za bardzo i nie płacić za to potem w dwójnasób. Jeszcze wtedy widzę wokół siebie sporo ludzi, którzy biegną pod górę stukając miarowo kijkami. Ciekawe, czy w drugiej połowie będą mieć siły, by biec po płaskim.
Na następnych kilometrach, wraz z odejściem blasku dnia odchodzą ze mnie siły. Co jest do jasnej Anielki? Zaczęło się długie, początkowo łagodne, później strome podejście na przełęcz Untere Pfandlscharte (2663m n.p.m.). Czasem podbiegam, gdy się wypłaszcza, ale na większości trasy gramolę się straszliwie. Nie mam mocy, choć regularnie podjadam batony energetyczne i kanapki z plecaka. Co zrobiłem źle? Jednak za ostro zacząłem? Za słabo trenowałem? A może za mocno i nie wypocząłem wystarczająco przed startem? A może zjadłem przed startem za mało i nie to co trzeba? Biję się z coraz bardziej pesymistycznymi myślami, ale walczę.
Nocą temperatura znacznie spada. Na wysokości jest zimno. Na przełęczy, gdy w świetle latarek-czołówek biegniemy po połaci śniegu wiatr dmucha i szybko wychładza organizm. Zamieniam koszulkę na długi rękaw, zakładam kurtkę, rozwijam długie legginsy. W myślach odszczekuję wcześniejsze narzekania o nadmiarze obowiązkowego sprzętu. Wszystkie zabrane ciuchy są mi teraz potrzebne, łącznie z rękawiczkami i czapką. Jedynie kubeczek i zapasowa latarka z bateriami nadal wydają się zbędne.
Na przełęczy spotykamy grupę miejscowych ratowników zabezpieczających trasę. Podają mi linę, z pomocą której mam zejść kilka metrów niżej, po bardzo stromym stoku. Kilka sprawnych ruchów i biegnę dalej.