31. Vienna City Marathon: 42 000 bohaterów na Placu Bohaterów [ZDJĘCIA]

W dniu startu dociera do mnie, czym europejskie stolice różnią się od polskich miast, które organizują maratony. Skąd w Warszawie tyle protestów z powodu zamknięcia ulic i zmian w rozkładach komunikacji miejskiej? W Wiedniu nie ma problemu, bo jest metro, które kursuje jak zawsze a nawet częściej z powodu maratonu. W końcu 42 000 ludzi muszą dotrzeć na start, prawda? – pisze nasza redakcyjna koleżanka Kasia Marondel, która w miniony weekend miała okazję wystartować w austriackiej stolicy na dystansie półmaratońskim.

Co ciekawe, chociaż muszę się po drodze przesiąść dwa razy, nigdzie nie czekam dłużej niż trzy minuty, nie natrafiam na tłok i nie napotykam żadnych problemów. W wagonie metra, właściwie „U-bahny”, wypełnionym rozentuzjazmowanymi maratończykami, docieram do stacji docelowej. Właściwie trafiłabym i bez mieszkającej w Wiedniu Agnieszki – wszędzie widać biegaczy zmierzających w jednym kierunku, więc wystarczyło iść za nimi…

Na linii oczywiście startu panuje zamieszanie. Linia to niezbyt precyzyjne określenie – cała ulica wypełniona jest kolorowymi maratończykami, nie potrafię dostrzec ani początku, ani końca grupy. Ostatnie zdjęcie, słowa pożegnania i zostaję sama. Nie na długo – już po minucie spotykam pierwszych Polaków. Rozgrzewam się, starając się omijać dziesiątki ludzi biegających we wszystkie strony. Mimo tłumów, w kolejce do toi toia czekam może dwie minuty, kolejne ogromne zaskoczenie. Docieram do swojego sektora, gdzie od razu spotykam dwie roześmiane Polki. Robi się raźniej.

Nagle przez wrzawę przebijają się dźwięki… walca. „Nad pięknym modrym Dunajem”. Czas się zatrzymuje, rozmowy milkną, biegający bezładnie zawodnicy zdają się płynąć w rytm muzyki. Mam wrażenie, że śnię, tak bardzo to wszystko odbiega od typowych chwil przed startem. Przez ułamek sekundy myślę nawet, że warto było przyjechać do Wiednia dla tego momentu… Walc się kończy, startuje elita. Zanim mój blok startowy usłyszy swój sygnał do biegu, minie jeszcze 25 minut. 25 minut słuchania walców wiedeńskich, oczywiście.

Biegniemy, startowaliśmy tuż przed mostem, więc od razu na niego wbiegamy. Wszędzie tłumy kibiców, machają do nas, trzymając w górze flagi różnych państw. Zawodnicy przyjechali z aż 127 krajów! Tymczasem most kończy się dopiero za znacznikiem pierwszego kilometra. Zafascynowana budowlą, nawet nie zauważam, kiedy minęło pierwsze 1000m. To naprawdę już?

Biegniemy w ogromnym tłumie podzielonym na dwie części – między jezdniami ustawiono metalowe ogrodzenie. Próba jego przekroczenia grozi dyskwalifikacją. Przepisy są tak rygorystyczne, bo pierwsze trzy kilometry trasy biegną nieco inaczej dla parzystych i nieparzystych bloków startowych (stąd jedne z nich startowały z większej odległości). Próba zmiany „pasa” byłaby próbą skrócenia trasy o kilkaset metrów.

Jest pochmurno, momentami wietrznie, ale biegnie się bardzo dobrze. Przed startem ostrzegano przed deszczem, jednak wkrótce okaże się, że spadnie na nas tylko lekka mżawka. Trasa jest świetnie zabezpieczona, ma równą nawierzchnię i całe może kibiców na poboczu. Co kilka kilometrów a chwilami, nawet co kilkaset metrów stoją zespoły bębniarzy, orkiestry, cheerleaderki a nawet zwykli mieszkańcy Wiednia z magnetofonami, raczący maratończyków energetyczną muzyką.

Gdzieś za 10. kilometrem znowu słychać walca, kilka eleganckich par tańczy tuż przy trasie. Nie mogę sobie odmówić kilku obrotów razem z nimi, w końcu i tak nie biegnę na czas. Zbieram kilka oklasków, sama biję brawo tancerzom i biegnę dalej.

Pierwszy punkt odżywczy mnie rozczarowuje – wolontariusze napełniają kubeczki wodą z dużych mis, nie nadążając i na swoja porcję napoju trzeba poczekać. Tuż za nimi kolejna ekipa podaje połówki bananów – pojedynczo, z ręki do ręki. To znowu powoduje zator. Przypominają mi się stoły zapełnione płaskimi pojemnikami z bananami, pomarańczami i ciastkami podczas Maratona di Roma. Tam nie trzeba było czekać. Na szczęście okazuje się, że tylko pierwszy punkt nie opanował sztuki napełniania kubków na czas i na kolejnych to woda czeka na maratończyków, nie odwrotnie. Co kilka kilometrów ustawiono też natryski. Preferuję jednak sposób z nasączonymi gąbkami, bo przy prysznicach zawsze naleję sobie do butów, ale wiadomo – natryski są łatwiejsze do zorganizowania a na trasie na leżą tysiące zadeptanych gąbek.

Sama trasa jest właściwie płaska. Kilka niewielkich podbiegów można nawet przegapić. Nie widać zbyt wielu zabytków, ale cały Wiedeń jest piękny i można odczuć jego atmosferę podczas biegu. Na samym początku zwiedzamy Prater, pod koniec wbiegamy na handlową Mariahilfer Straβe. To cudowne 1,5 km lekko z górki, ze świadomością, że zaraz za zakrętem czeka meta. Na mnie, bo maratończykom zostanie jeszcze druga połowa trasy, która w końcu zawróci ich na tą samą ulicę i pozwoli równie przyjemnie finiszować.

Biegniemy, na 20 kilometrze dywan skórek z bananów każe mocno zwolnić, robi się ślisko. Skupiona na ich omijaniu dobiegam do końca ulicy, skąd widać już Hofburg – zimową rezydencję cesarską. Tłumy wiwatujących ludzi gęstnieją, znowu słychać walca. Przyspieszam i przebiegam pod kolumnadą, prosto na Heldenplatz – Plac Bohaterów. Niebieski dywan prowadzi aż do mety, ogromnej, ustawionej między wysokimi trybunami. Wzniosła atmosfera sprawia, że mimo zmęczenia przyspieszam jeszcze bardziej i wpadam na metę sprintem. Czas odrobinę lepszy niż w poprzednim półmaratonie, to cieszy, bo przecież nie planowałam bić życiówki.

Kiedy się wreszcie zatrzymuję, gwałtownie odczuwam, że jest zimno. Bardzo zimno. Dostaję medal i idę wzdłuż ogrodzeń. Dopiero po przejściu dłuższego odcinka docieram na dziedziniec, gdzie wolontariuszka podaje mi folię – płaszcz przeciwdeszczowy złożony w kostkę i spakowany do woreczka. Dobre i to. Kawałek dalej woda i bezalkoholowe piwo, są też worki z prowiantem, na który składa się izotonik, woda, owoce i wafelki. Idę szukać Agnieszki i ciepłych ubrań w jej plecaku.

Na Heldenplatz trwa dekoracja kobiet. Po ogromnej radości z nowego rekordu trasy (Getu Feleke, 2:05:41), wszyscy fascynują się drobną jasnowłosą Niemką, która z czasem 2:28:59 dobiegła jako pierwsza kobieta, zaskakując wszystkich. Anna Hahner dostaje właśnie ogromny kufel piwa. Tuż obok na metę wbiegają kolejni maratończycy.

Idziemy świętować do włoskiej restauracji, gdzie aż roi się od maratończyków. Co drugi gość ma na szyi medal a na nogach buty do biegania. Przy sąsiednim stoliku Polacy z Piaseczna, obok nas Austriak z kilkuletnim synem dumnym z tatusia. Uśmiechamy się do siebie, porozumienie bez słów. „Ihr seid Helden” widniało na trasie maratonu nad naszymi głowami. Tak, jesteśmy bohaterami. Wszyscy. Kiedy wychodzimy z restauracji, na ulicy nie ma śladu, że ledwie dwie godziny temu przebiegło tędy ponad 42 000 osób. Zniknęły ogrodzenia, taśmy i śmieci, asfalt błyszczy po myciu. Austria zdumiewa mnie kolejny raz…

Kasia Marondel

Fot. Agnieszka Szkatuła, Kasia Marondel, www.vienna-marathon.com