Namówiona przez znajomych na bieg w górach na 100 kilometrów zdecydowałam się niemal tydzień przed startem (po kontuzji to bardzo rozsądne). Wiedziałam że brakuje mi wybieganych kilometrów i to może się zemścić na trasie ale czułam się dobrze a głowa i serce bardzo tego chciały.
I to właśnie dzięki temu ukończyłam bieg, bo było mi cholernie ciężko i źle, a pokonała mnie... długa i ciemna noc - start był o 22, widno zrobiło się ok 4.30 - jeszcze nigdy w życiu tak bardzo nie pragnęłam by obudził się dzień... To była moja jedyna nadzieja na przetrwanie.
Nie wiem, czy kiepska czołówka, czy okrutny deszcz z mgłą rozmazywały mi widoczność ale przez co bałam się... Panicznie bałam się kamienistych zbiegów, wręcz czułam blokadę w sobie i miałam myśli żeby klasycznie odpuścić... Ale cechy mojego "trudnego" charakteru kazały walczyć dalej. I faktycznie wraz z nadejściem dnia poczułam się lepiej i kilometr po kilometrze, godzina po godzinie zbliżałam się do mety...
Plusem jest fakt że startowało dużo osób, przez co na trasie ciągle byłam z kimś, dzięki czemu nie pogubiłam się i było jakoś tak raźniej. Finalnie dystans 100 km - ok 3600 up pokonałam z czasem 12 h 35 min. jako 6 kobieta - 1 w kategorii wiekowej.
Pierwszy raz na mecie pojawiły się łzy i to zdecydowanie nie były łzy szczęścia...ale jeszcze bardziej zdałam sobie sprawę jak mocno moja głowa i moje ciało potrafi przesunąć granice cierpienia - z definicji wynika że jest to masochizm.
Z wyniku i czasu jestem zadowolona choć wiem że mogłam to zrobić dużo lepiej, ale wnioski wyciągnięte a kolejka setka już na horyzoncie... jednak to dopiero wczesną jesienią.
Dziękuję I gratuluję całej mojej wyjazdowej ekipie za piękne wyniki , za towarzystwo, za wsparcie przed, w trakcie i po biegu. Jesteście THE BEST. (Anna Psuja)