6. Bieg na Wielką Sowę Ambasadora: „Na metę trzeba wbiegać z fasonem”

  • Festiwal biegowy

Relacjonuje Marcin Kotlarski, Ambasador Festiwalu Biegów

Piątek 14 sierpnia 2015, Mokrzeszów godzina 21:13

Dzwoni telefon. Numer, który się wyświetlił jest mi nieznany. Chwilę się zastanawiam ale odbieram.

- Słucham

- Wpadnij na grilla……..

Głos znajomy, ale jeszcze nie został połączony z twarzą....

- ……. do sąsiadów

Zaskoczyłem. To Maniek z ostatniego domu w szeregu. Jakieś 10 minut wcześniej żona poszła tam po syna. Zakładam trampki i idę, co będę tak siedział sam.

Rozmawiamy, kaszanka piwo szaszłyczki. Przyjemnie jest, a jakże. Schodzimy na temat biegania, więc się chwalę, że biegnę w niedzielę na Wielką Sowę i jednocześnie odmawiam kolejnego piwa - muszę być w jako takiej formie. Zwłaszcza, że to ostatni weekend urlopu, a to z kolei oznacza, że przez dwa tygodnie była laba. Może nie do końca, bo zawsze się udało gdzieś wcisnąć rower czy jakieś truchtanie, a nawet szybki trening.

- ile kilometrów ?

- 10

- co tak mało ?!

- raz na jakiś czas można poszaleć - stwierdzam

Faktycznie, przyzwyczaiłem rodzinę, że w tym roku minimum to 42 km, i tylko góry. Jednak dałem się namówić przed samym urlopem, bo masę znajomych tam startuje i mocno polecają ten bieg.

Posiadówa kończy się koło północy, kiedy najmłodsi już przysypiają na stojąco.

Sobota 15 sierpnia 2015, Mokrzeszów godzina 7:00

Wstałem pierwszy, kawa, płatki, wiadomości ….. ot taki standard. Dzisiaj dzień na totalnym luzie. Odkurzanie, sprzątanie kotłowni przed sezonem zimowym, filmy, bajki, pogram w fifę z młodym, spacer z psami i jakoś poleci.

Wieczorem przygotowałem sobie wszystko na niedzielny bieg. Od 8:00 wystawiam stoisko PZU Festiwalu Biegowego z zapisami, a do Ludwikowic jadę rowerem - trzeba wszystko dobrze przemyśleć. O 22:00 już w łóżku.

Niedziela 16 sierpnia 2015, Mokrzeszów godzina 4:45

Budzik zadzwonił, ziewnąłem, sapnąłem, naciągnąłem to i tamto i poranny standard, czyli kawa, płatki i wiadomości. Kanapki na wyjazd, plecak spakowany, plakaty, ulotki, formularze i jedziemy. Nienawidzę tego pierwszego podjazdu, bo zawsze daje mi popalić, choć po nim już jestem rozgrzany. W tym właśnie momencie zorientowałem się, że zostawiłem w domu na stole zapięcie do roweru. Wracam, zabieram i znów ten wredny podjazd. Przez las na strefę, i asfaltem do Ludwikowic.

38 km i jestem na miejscu. Trwają przygotowania do startu i przyjęcia zawodników. Wszystko bardzo sprawnie, biuro już działa. Znajduję osobę kontaktową, którą jest Pan Edward Kozłowski. Kieruje mnie do Ani, która rządzi Biurem Zawodów. Szybka akcja, odbieram pakiet, dostaje miejsce na stoisko i po 5 minutach jestem gotowy do pracy.

Start będzie o 11:00. Zjeżdżają się powoli zawodnicy, zaglądają znajomi, poznaję nowe osoby, namawiam na Krynicę. Wszyscy już mają zaplanowany rok do samego końca - wielu też w Krynicy - „ale za rok to na pewno przyjedziemy”.

20 minut do startu, trzeba zrobić szybką rozgrzewkę. Zostawiam ulotki i idę się przebiec. Z kim bym nie rozmawiał, to każdy obawia się, że dostanie porządny łomot od Sowy. Bo urlop, bo piwko, kiełbaska i inne specjały kuchni polskiej. Na całe szczęście, pogoda jest taka jak cały ten bieg – idealna. Słońce za chmurami, nie pada, nie wieje... Sympatycznie!

Start punktualnie o 11:00. Biegniemy, biegniemy i nagle stwierdzam, że... nie jest tak źle. No to biegniemy dalej. Ten bieg ma to do siebie, że 80% jest pod górę, a nachylenie momentami jest takie, że można się podrapać po kostkach. Uwielbiana przez zawodników ściana płaczu do schroniska Orzeł to jeden z tych „najciekawszych” punktów.

Za Orłem gdzie pojawia się odcinek płaski, dopadam faceta z kijami - marsz nordic walking odbywał się równolegle z biegiem na tej samej trasie - ale za chwilę na kolejnym podbiegu zaczyna mi odchodzić. To Krzysztof Skiba, Mistrz Polski w tej konkurencji. Kurde, ależ ten facet przebiera nogami! Na szczęście potem było trochę zbiegu i mogłem mu uciec.

Biegło się całkiem przyjemnie, a kiedy na drzewie zobaczyłem tabliczkę z opisem „9. kilometr trasy” chciałem przyspieszyć. Ale ostatnie 600 metrów to sporo kamieni na mocnym podbiegu. Tam jeszcze myślałem, że złamanie godziny będzie możliwe, ale kiedy zasapany jak lokomotywa Tuwima zobaczyłem na ziemi wielkie trzy cyfry mówiące jednoznacznie, że do mety zostało 400 metrów, i spojrzałem na zegarek, to wiedziałem, że musiałbym wykonać sprint.

Sprint był, ale tylko 40-metrowy. Ale był, bo na metę trzeba wbiegać z fasonem. Czas 1:01:26. Medal na klatę i pędem po arbuza. Nie jadłem w tym roku lepszego! Jestem zadowolony, chcę być zadowolony, bo ostatnio chyba za bardzo się na to bieganie napinałem, i góry skopały mi tyłek, i dały porządną lekcję pokory. Lubię, chcę i będę biegał w górach, ale chcę to robić z przyjemnością.

Wchodzimy na wierzę widokową, która tego dnia jest otwarta dla zawodników. Podziwiamy przez chwilę piękne widoki i truchtem wracamy do Ludwikowic, dopingując na trasie tych, którzy jeszcze mierzą się z Wielką Sową.

W Harendzie, skąd startowano i gdzie będzie wręczenie medali i losowanie nagród, korzystam z basenu. Teraz mam już wszystkie dyscypliny do triathlonu ;)

Wręczanie nagród, losowanie przebiega wzorowo. Żadnych opóźnień. Rach ciach i już. Nad wszystkim czuwa cały czas Pan Edek. Koniec losowania, wszyscy się rozchodzą i w ten sposób kończy się 6. Bieg na Wielką Sowę.

Kiedy w Harendzie zostają już tylko wolontariusze, organizatorzy i goście przyjezdni, tankuję na spokojnie izotonik, bo czeka mnie jeszcze powrót rowerem do domu. Na odjezdne rozmawiam jeszcze z Panem Edkiem i mówię mu, że impreza zorganizowana idealnie. Szef skromnie stwierdza, że można jeszcze lepiej.

Pewnie, że można. Tylko żeby to ocenić, trzeba tu przybyć za rok, w połowie sierpnia, i osobiście zmierzyć się z Wielką Sową, poczuć tę atmosferę, poznać takich samych wariatów jak my, i zobaczyć, jak powinna wyglądać impreza biegowa zorganizowana na najwyższym poziomie. Bogate pakiety, niskie wpisowe, żadnych problemów z zapisami last minute, szybka i sprawna obsługa biura zawodów, super atmosfera, świetne miejsce, i wielu wspaniałych biegaczy, a w śród nich na pewno ja!

Marcin Kotlarski