Do 11. edycji biegu pozostał niecały miesiąc. Debiutantów sama nazwa „Rzeźnik” przyprawia o szybsze bicie serca, zaawansowani ultrasi obmyślają strategię biegu ze swymi partnerami. Ilość wpisów na forach świadczy o wielkim zainteresowaniu imprezą, niezależnie od ilości zaliczonych biegów górskich. Dwadzieścia parę dni to niewiele – o formie należało myśleć wcześniej, teraz warto skupić się na szczegółach, które mogą zadecydować o wyniku całego przedsięwzięcia.
To tekst przede wszystkim dla osób, które wystartują po raz pierwszy. Znajdą się w tej samej sytuacji co ja rok temu. Zdecydowanie warto uczyć się na cudzych błędach! – pisze Katarzyna Benedykcińska, Ambasadorka Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój, uczestniczka X Biegu Rzeźnika.
Zapoznaj się z trasą
Warto poznać układ trasy, aby w czasie biegu orientować się jakie jest ukształtowanie terenu na każdym z etapów, gdzie rozmieszczone są punkty odżywcze i co najważniejsze – jakie są limity czasu. Mi to psychicznie bardzo pomogło. Miałam nawet poniższy przekrój w plecaku z dopisanymi godzinami zamknięcia punktów.
Jeśli planujesz biec z kijkami (dozwolone dopiero od przepaku w Cisnej), to przećwicz to wcześniej. Jeśli stwierdzisz, że zupełnie Ci to nie pasuje, to lepiej abyś wiedział o tym przed biegiem. Gdyby przeszkadzały, to pewnie połamiesz je ze złości gdzieś na trasie. (I zostaniesz zdyskwalifikowany za śmiecenie w parku narodowym ;).
Testowanie dotyczy również plecaczka biegowego i odzieży. Może się okazać, że Twoja ulubiona, „szczęśliwa” koszulka nie współpracuje jak należy z nerką/plecaczkiem, podwija się, co może skutkować bolesnymi obtarciami.
Zaplanuj przepaki w Cisnej i Smereku. Organizatorzy dostarczają po jednym worku na parę na oba przepaki. Możecie wsadzić tam jakiś biegowy smakołyk. Dla spokoju psychicznego umieściłabym też odzież czy buty na zmianę. Rzadko się z tego korzysta, ale daje poczucie komfortu. Na starcie oddajecie też worek dostarczany na metę – warto mieć jakieś sandały lub klapki żeby ulżyć stopom.
Przedyskutuj z partnerem tempo, strategię biegu tak aby obu osobom biegło się komfortowo. Zróbcie to wcześniej aby uniknąć niepotrzebnych spięć. Tempo i tak będzie dyktowane przez wolniejszą z osób (wg regulaminu nie można się rozdzielać), więc lepiej nie zmęczyć jej przedwcześnie.
Miej ze sobą podstawowy zestaw lekarstw i plaster. Pamiętaj o leku na niespodziewane kłopoty żołądkowe. Na Połoninie Caryńskiej mijałam dwóch zawodników, z których jeden musiał zaliczać częste postoje w zaroślach (tam akurat nie ma ich zbyt wiele), a jego partner głośno wyrażał swoje niezadowolenie ze słabnącego tempa biegu. Niewiele brakowało, a doszłoby do rękoczynów ;). Pomyśl o Sudocremie albo maści Xenofit jeśli robią Ci się odparzenia na stopach.
Wysypiaj się dobrze przez kilka ostatnich nocy przed biegiem, w nocy przed startem na pewno Ci się to nie uda!
Przyjedź na Rzeźnika z głodem biegania. Odpuść ciężkie treningi na 2-3 tygodnie przed startem.
Przygotuj sobie listę rzeczy do zabrania na bieg. Przed wyruszeniem z domu koniecznie sprawdź czy wszystko masz, zaplanuj co zostawisz na przepaku w Cisnej, a co w Smereku.
Pamiętaj o żelaznej zasadzie na tak długim dystansie - kto wolno zaczyna ten szybko kończy.
Jeśli boisz się, że poniosą Cię emocje lepiej ustaw się na końcu. Nie ma nic gorszego niż przeholować na początku. Kolejne podbiegi nie wybaczą tego błędu, a na Połoninie Caryńskiej będziesz się słaniać na nogach. O podstępności Połoniny Caryńskiej, (zwanej też Złą), można posłuchać w piosence Wiewiórki na Drzewie.
W zeszłym roku widziałam w tamtych okolicach kilka okazów Zombie, sama też nie byłam w najlepszym stanie.
Punkty kontrolne to fajne miejsca, ale nie rozsiadaj się za bardzo (szczególnie w drugiej części biegu). Mięśnie ostygną, zesztywnieją i możesz poczuć pokusę, aby zostać tam na dłużej…
Dużo pij i jedz. Nawet lekki niedobór płynów może szybko pozbawić Cię sił. Jedz też (sprawdzone rzeczy), nawet jeżeli nie czujesz głodu.
Ciesz się pięknymi widokami i baw się dobrze!
Na kolejnych stronach przeczytacie o moim ubiegłorocznym występie w Rzeźniku. Rzeźniku last minute!
Rzeźnik last minute
Bardzo kusił mnie start w tym biegu. Termin zbliżał się i nic nie wskazywało na to, że wezmę w nim udział. Nie miałam bowiem ani opłaconego startowego (zapisy na bieg skończyły się w oka mgnieniu kilka miesięcy temu), ani partnera – a wszak Rzeźnika biega się parami.
Sytuacja zmieniła się diametralnie niecały tydzień przed startem. Na poświęconemu Biegowi Rzeźnika forum pojawiały się ogłoszenia osób, których partner z różnych względów zrezygnował ze startu. Odezwałam się do jednej z „niesparowanych” osób i w ten sposób, kilka dni przed biegiem, udało mi się znaleźć kompana! Oczywiście, byłam świadoma, że to ryzykowne posunięcie, nie miałam zbyt wielu danych dotyczących rezultatów mojego towarzysza, mówiąc szczerze – poznałam jego imię i miejsce zamieszkania. Ustaliliśmy, że chcemy zmieścić się po prostu w limicie 16 godzin i spotkamy się w Cisnej, w przeddzień biegu.
Mimo że wszystko załatwiane było na ostatnią chwilę, organizator nie robił najmniejszych problemów związanych z przepisaniem pakietu i zmianą nazwiska. Nazwaliśmy nasz zespół, jakby to inaczej, „Na ostatnią chwilę”. Wszystko stawało się coraz bardziej realne, pozostawało więc jeść góry makaronu i śledzić prognozy pogody. Nie było natomiast zmieniać czego w planie treningowym – dużo rzeczy można zrobić na ostatnią chwilę, ale na pewno nie zalicza się do nich przygotowanie do biegu ultra w górach. Postanowiłam postawić na wypoczynek i gromadzić siły na ostatni dzień maja.
Jako niedoświadczona jeszcze wtedy biegaczka w biegach ultra postanowiłam podejść do kwestii pakowania „metodą oblężniczą”. Dodatkowo, prognozy wskazywały na duże prawdopodobieństwo opadów. Wśród rzeczy do zabrania piętrzyły się sterty odzieży biegowej – oprócz ubrań na start na wszelki wypadek wzięłam też rzeczy na przepaki, kurtkę na chłód, skarpetki wysmarowane już kremem na odparzenia, buty na zmianę. Dorzuciłam też 2 pary kijków (pierwszą parę postanowiłam zostawić w Cisnej, drugą w Smereku) oraz 3 termosy – gorąca, słodka herbata miała pokrzepić mnie na przepakach i na mecie.
Do tej imponującej sterty rzeczy doszedł też ciepły śpiwór, plecaczek biegowy, bardzo smakowite batony energetyczne własnej produkcji, żele i masa innych gratów. Jeszcze w domu rozdzieliłam rzeczy na przepaki, żeby nie poplątać ekwipunku w przypływie przedstartowych emocji. Śmiałam się z siebie w duchu, że już wtaszczenie ciężkiego plecaka do Bacówki pod Honem, która położona jest 15min czerwonym szlakiem od Cisnej da mi do wiwatu.
W Cisnej na każdym kroku czuć było biegową atmosferę. Nic dziwnego – na każdego mieszkańca Cisnej przypadało prawie dwóch uczestników Biegu Rzeźnika. Koledzy biegacze podrzucili mnie do bacówki. Tam nocleg znalazł również mój partner, wcześniej byłam bardzo ciekawa gdzie go spotkam. Pani ze schroniska poinformowała mnie, że był tu wcześniej pewien chłopak dopytujący się o mnie, więc zakwaterowała go w moim pokoju. Pomyślałam sobie – niezły numer, przynajmniej nie będziemy musieli się szukać! Poznałam Arka, mojego kompana, okazał się bardzo sympatyczną osobą. Rejestracja w biurze zawodów poszła sprawnie, wieczorem oddaliśmy rzeczy na przepaki, uczestniczyliśmy w odprawie technicznej, a w międzyczasie staraliśmy się drzemać i zbierać siły.
O godz. 1:15 zadzwonił budzik. Wyskoczyłam ze śpiwora i pierwszą rzeczą, która przykuła moją uwagę był dźwięk kropli deszczu uderzających o blaszany dach. Niestety, dźwięk bardzo intensywny… „Nic to”, pomyślałam sobie, to właśnie wskazywały prognozy pogody. Szybkie mycie, kaszka, bułka, na ciuchy biegowe zarzuciłam foliową pelerynę, mój kompan chwycił w dłoń parasol i schodzimy do Cisnej. W centrum kłębią się biegacze, na głównym placu stoją już autobusy, którymi ruszymy do Komańczy. Staram się zachować spokój i nie ekscytować się nadmiernie, choć nie jest to łatwe. W myślach powtarzam sobie topografię trasy, kolejność szczytów i godziny zamknięcia przepaków. Póki co koncentruję się na pierwszym 16,7-kilometrowym etapie Komańcza (460m n.p.m.) – Przełęcz Żebrak (816 m n.p.m.). Nie brzmi to tak groźnie jak 78 km i ponad trzy tysiące metrów przewyższenia!
Kiedy dojeżdżamy do Komańczy przestaje padać, na bębnach gra zespół Wiewiórka na Drzewie, panuje przedstartowa atmosfera. Z moim kompanem zgodnie stwierdzamy, że rozsądnie będzie ustawić się na końcu stawki i przetruchtać pierwsze kilometry. Po donośnym wystrzale startujemy i biegniemy bardzo powoli. Zaczynam się trochę niepokoić, abyśmy nie zgubili się w tłumie biegaczy, co jakiś czas oglądam się nerwowo. Mam nadzieję, że mój towarzysz jest w dobrej kondycji…
Po około ośmiu kilometrach czerwony szlak odbija w lewo, pod górkę. Ścieżka jest dość wąska i śliska – czas przyzwyczaić się do bieszczadzkiego błota. Zgodnie z założeniami – pod górkę podchodzimy, a po płaskim i w dół truchtamy. Jest już jasno. Plusem startowania z samego końca stawki był brak kolejek przy strumieniach, o których czytałam w innych relacjach.
Mijamy piękne Jeziorka Duszatyńskie, woda jest ciemnoturkusowa i unosi się nad nimi lekka mgiełka (niestety nie ma czasu na podziwianie, biegniemy dalej!), zdobywamy Chryszczatą i po 2 godzinach 52 minutach docieramy do pierwszego punktu kontrolnego. Meldujemy tam się jako 350 drużyna, średnie tempo 10:19. Po szybkim uzupełnieniu wody w camelbagach ruszamy dalej.
Drugi etap jest naprawdę piękny! Szlak prowadzi bukowym lasem, cieszę oczy świeżą, nasyconą zielenią. Przez grań przepływają chmury, podświetlane promieniami słońca. Zapamiętuję widoki, nie ma czasu na zdjęcia – Arek jest kawałek przede mną, nie byłby zachwycony niepotrzebnym postojem. W biegu podgryzam batonika energetycznego z płatków owsianych, miodu i bakalii i z zapałem zdobywam Jaworne, Wołosań i Berest.
Na końcu tego 15,4-kilometrowego etapu czeka nas ostry zbieg pod orczykiem. Biegacze prezentują różne techniki schodzenia ze stoku – desperacko z użyciem 4 kończyn, bokiem po krzakach, prosto w dół a la „raz kozie śmierć”. Asekurancko, wybieram opcję krzaki i powoli zsuwam się ze zbocza. Przebiegamy prawie po progu naszej kwatery – Bacówki pod Honem i grzejemy asfaltem w dół do centrum miasteczka.
Meldujemy się jako 273 para, średni czas dla etapu całkiem niezły jak na nasze założenia – 8:02. W Cisnej (565 m n.p.m.) staramy się za bardzo nie rozprężać, na odpoczynek przyjdzie czas później. Standardowo, tankuję camelbaga, zjadam trochę przygotowanego dania – ryżu z kurczakiem i rodzynkami, decyduję się także zabrać kijki. Dodatkowe punkty podparcia przydadzą się na śliskim bieszczadzkim błocie.
Wybiegamy z przepaku, przebiegamy przez most kolejki wąskotorowej nad Solinką i głośno sapiąc drapiemy się na Małe Jasło (1097 m n.p.m.). Ten etap jest dłuższy, na pokonanie 24 km organizatorzy przyjęli 4 godziny 15 minut, co oznacza, że kolejny punkt kontrolny w miejscowości Smerek zostanie zamknięty o godzinie 14.00. My na szczęście nie biegniemy na styk, jeśli nie trafi się jakaś kontuzja czy gwałtowne osłabnięcie, będziemy przed zamknięciem przepaku.
Pogoda jest piękna, świeci słońce, więc biegnie się z przyjemnością. Dość dobrze idą nam podejścia, z satysfakcją mijamy kolejne zespoły. Część z nich co prawda dopada mnie na zbiegach, z którymi radzę sobie trochę gorzej. Zdecydowanie muszę nad nimi popracować! Mimo tego nastroje dopisują, kryzys nie nadchodzi, czujemy się świetnie. Mijamy Małe Jasło, Jasło (1153m n.p.m), Okrąglik (1101 m n.p.m.) i Ferczatą (1102 m n.p.m).
Zbiegamy na słynną „Drogę Mirka”. Ze względu na ilość zakrętów dłuży się wielu biegaczom, wręcz zdaje się nie mieć końca. Stojący tam jeden z organizatorów dodawał otuchy wołając, że do przepaku zostało jeszcze 7 km. Uff, czyli jednak ta droga ma koniec. Nogi są już dość zmęczone dystansem, mój partner próbuje przekonać mnie do biegu, ja jednak głównie maszeruję. W oddali widać wypiętrzone połoniny i chcę zachować trochę sił. Myślę, że dopiero tam zacznie się zabawa.
Na ostatnim odcinku doping turystów pozwala podkręcić tempo i po trzech godzinach czterdziestu trzech minutach od wyjścia z Cisnej meldujemy się na drugim przepaku. W sumie to już ponad osiem i pół godziny od startu w Komańczy! Jesteśmy 211 parą, średnie tempo, które osiągnęliśmy pomiędzy Cisną a Smerekiem (590m.n.p.m) to 8:41, to dla nas niezły wynik. Na przepaku uzupełniamy picie (mimo, że dużo piję to i tak czuję się spragniona, wypijam 4 kubki izotonika pod rząd). Jem też bułkę, chociaż raczej przypomina to powolne memlanie. Decyduję się na zmianę skarpetek, ponieważ te, które mam na sobie są już zupełnie mokre. Niestety potwierdzają się przypuszczenia dotyczące moich stóp – wyglądają jak po długiej kąpieli. Nie ma co się nad nimi rozczulać, jeszcze z bułką w zębach wybiegamy z przepaku. Czas mija tu zaskakująco szybko – spędzamy na nim ponad 17 minut.
Na dobry początek czwartego etapu czeka nas konkretne, ponad 600-metrowe podejście na Smerek (1222m n.p.m). Póki co trzymam fason. Jest coraz więcej turystów, którzy żywiołowo reagują na biegaczy, a już szczególnie biegnące kobiety. Podejście uprzyjemniają także krótkie rozmowy z innymi uczestnikami biegu. Mimo odczuwanego zmęczenia cieszę się atmosferą biegu.
Przed Chatką Puchatka GOPRowcy częstują nas gorącą herbatą i napojami energetycznymi. Na połoninie Wetlińskiej jest pięknie, ale nadchodzi długie zejście do Berehów Górnych, położonych ponad czterysta sześćdziesiąt metrów niżej. Obawiam się, że kompletnie wyczerpię na nim swoje baterie. Faktycznie, schodzę powoli, a schody dodatkowo dają mi w kość. Mimo dużo gorszego średniego czasu (14:01min/km) jesteśmy 170 zespołem meldującym się na punkcie kontrolnym. Piję jak smok i ruszamy zmierzyć się z ostatnimi 9 kilometrami.
Sznur zombi prze w górę. Z 760m n.p.m. podchodzimy na 1297m n.p.m. Staram się iść bardzo, bardzo powoli, ale bez postojów. Kilkukrotnie mijam się z biegaczem, który podchodzi szybciej, a co jakiś czas pada na trawę i odpoczywa. Jest też sympatyczna dwójka z Rzeszowa - jeden z panów bardzo dużo mówi, drugi nie ma siły, nie odpowiada na pytania i idzie w milczeniu.
Mija nas dwójka „szybkobiegaczy” – strasznie kłócą się o Stoperan. Jeden z zawodników zapomniał go zażyć i drugi wyraźnie daje upust swojemu niezadowoleniu. Do rękoczynów nie doszło prawdopodobnie tylko dlatego, że obaj byli już bardzo zmęczeni. W tym momencie przypominam sobie tekst piosenki twórców Hymnu Biegu Rzeźnika, zespołu Wiewiórka na Drzewie:
Jeszcze chwila i już meta
ale co to, niech to szlag
znów na drodze coś wyrosło,
toż to połonina zła (x2)
o, Caryńska, coś ty mi krwi napsuła
ech Caryńska
zabrałaś siły me,
mam już dość udręki tej,
mocy we mnie coraz mniej,
Ty zabierasz to co chcesz, ile chcesz, kiedy chcesz…
(„Ofiary Trenera Klausa”)
Podobne uczucia towarzyszyły mi na tym etapie. Czułam przede wszystkim ból stóp, paznokci i pieczenie ud. Jedynie wizja mety i zachęty Arka motywowały mnie do żwawego schodzenia. Na tym etapie byliśmy wyprzedzani przez zespoły, które znalazły jeszcze siłę na zbieg. Ten odcinek to chyba najdłuższe 9 km jakie kiedykolwiek przebyłam. Uśmiech nie schodził mi jednak z ust, wiedziałam, że meta już tuż tuż!
Resztką sił przetruchtaliśmy ostatni fragment, przebiegliśmy przez mostek i przy aplauzie kibiców wbiegliśmy na metę. Po 14 godzinach i 16 minutach było to niezapomniane uczucie.
Oprócz pięknego medalu zostałam uhonorowana „rzeźnickim bukietem” z boczku i kabanosów! Świetna atmosfera, piękno Bieszczadów i muzyka Wiewiórki na Drzewie powoduje, że już planuję wystartować w przyszłym roku!
Katarzyna Benedykcińska, Ambasadorka Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój
fot. A. Kolasa, M. Sobczyk, B. Rzemek