Ambasador na Rajdzie Śnieżne Konwalie: "To miało być tylko długie wybieganie"

  • Biegająca Polska i Świat

Kilka minut przed godziną 19.00 podbijamy ostatni punkt. Prawie 10 godzin w trasie, a jeszcze 5 godzin temu widzieliśmy realną nadzieję zmieszczenia się w 8 godzinach. Za punkt honoru stawiam sobie, że na zegarku nie wskoczy mi z przodu 10. Tylko o to mogę jeszcze dzisiaj powalczyć. Półtora godziny temu ledwo kontaktowałem i miałem już w dupie, czy podbijemy te ostatnie punkty. Teraz mając 62 kilometry w nogach, pędzę tempem 4:30. Ból? Nie czuję żadnego bólu. Czuję się tak samo jak dzisiaj o 9.00. Jak do tego doszło?

Śnieżne Konwalie miały być pierwszym solidnym przetarciem w tym sezonie. Zakładaliśmy z Bartkiem – jak się okazało niesłusznie – że nie nabijemy pewnie więcej niż 60 kilometrów. Ot takie solidne długie wybieganie. Poza tym miało być wiele znajomych twarzy.

Miał być Borman, którego jednak ostatecznie zatrzymała praca. Miał być Marcin – jednak tym razem tylko na trasie TP25. Miał być też Krasus, który już od czwartku mącił wodę strasząc na FB swoimi wynikami badań wydolnościowych, które wykazały, że ma moc lokomotywy Pendolino. Nie mogło być więc rywalizacji między nami – mogłem jedynie liczyć na chwilowy uraz jego błędnika, który wyprowadziłby go gdzieś za niemiecką granicę. Chwilę przed startem udało się też w końcu osobiście poznać z Grzegorzem z najlepszego sklepu biegowego ever.

Około 20 minut przed startem rozdano mapy. 3 arkusze A4, z których na pierwszy rzut oka niewiele ogarniałem (MAPY). Po szybkiej analizie wszystko jednak zaczęło się jakoś klarować. Wspólnie z Bartkiem zdecydowaliśmy, że 4 punkty z pierwszej mapy w skali 1:10 000 zostawiamy sobie na powrót. Chcieliśmy zgarnąć wszystkie wysunięte najbardziej na północ aby potem udać się prosto na PK2. Nasza taktyka zakładała bowiem żeby najdłuższe przeloty pomiędzy punktami zrobić będąc jeszcze na dużej świeżości. I tak też zrobiliśmy.

Po starcie dosyć szybko zebraliśmy, co mieliśmy zebrać z najłatwiejszej mapy tej imprezy i ruszyliśmy w stronę punktu na brzegu stawu. Tutaj pierwszy dylemat tego dnia:

- Idziemy lodem czy naokoło?
- Po****** cię? Naokoło!

Kolejny punkt zaliczamy mistrzowsko, wbijając się w las w perfekcyjnym momencie i wychodząc wprost na lampion. Jednak już PK4 to pierwsza poważniejsza wtopa tego dnia. Szukamy strumienia, jednak strumyków jest w pobliżu dużo. Dużo za dużo! Dzisiaj kiedy patrzę na mapę to widzę tam napis Źródlana Dolina i rzeczywiście taka nazwa ma sens.

Podejmuję decyzję, żeby wyjść na drogę na północy i namierzyć się stamtąd jeszcze raz. Pomysł przynosi zamierzony efekt, a w międzyczasie spotykamy też dwóch chłopaków, czyli „Naszych Dzisiejszych Rywali”, z którymi to mieliśmy się tasować na trasie aż do samego końca. W drodze do kolejnego punktu znowu dajemy dupy, bo nie zauważamy skrętu w las i musimy nadrabiać asfaltem. Kiedy dochodzimy do punktu „Nasi Dzisiejsi Rywale” właśnie z niego wracają. Wyprzedzamy ich jednak przy PK6, który nie sprawia żadnych trudności.

Od tego momentu zaczyna się podróż w dół mapy, podczas której zaczynamy zbliżać się w stronę mety zamiast się od niej oddalać. Siódmy punkt zaliczamy bez problemu, choć NDR osiągają go chwilę szybciej i na punkcie odżywczym również są odrobinę wcześniej. Zagadujemy tam do nich i wynika z tego, że z pierwszej mapy mają jeden punkt więcej. Szybko ogarniają się i opuszczają punkt. Na odchodne rzucam im pół żartem pół serio, że czekamy na nich na mecie

Po chwili wychodzimy również i my, aby po kilku minutach dogonić maszerujących chłopaków wyraźnie przeżywających chwilę słabości. Przed 9 punktem dochodzą nas jednak i zaliczamy go wspólnie. Chwilę potem mijamy się z Krasusem. Przyznam szczerze, że trochę się zdziwiłem, bo myślałem, że w tym czasie będzie już gdzieś bliżej mety. Z rozmowy wynika jednak, że do zaliczenia ma już niewiele punktów. Ruszamy ostro znowu wyprzedzając NDR, zaliczamy dwa kolejne podbicia i zaczynają się dziać ze mną dziwne rzeczy – kryzys nad kryzysy. Zupełnie nie panuję na mapą i polegam jedynie na nawigacji Bartka. Jemu też nie idzie – wkraczamy bowiem w rejony gdzie mapa ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Jak byk stoi na niej, że PK12 powinien znajdować się na górce w otwartym terenie.

Górek rzeczywiście pod dostatkiem, ale takiej niezalesionej nie uświadczysz. Rzucamy tam największymi klątwami i obelgami jakie słyszała ziemia lubuska, w pewnym momencie nie mając już fiołkowego pojęcia gdzie jesteśmy. Słowo daję, że pobłądziłbym tam jeszcze 20 minut, po czym wróciłbym asfaltem do Zielonej Góry nie zaliczając reszty punktów. Tułaczka ta zupełnie odejmuje nam animuszu. Właśnie zginęły ostatnie nadzieję na dobry wynik, a NDR są już pewnie daleko z przodu. Zdarza się jednak cud. Na górce, do której dotarliśmy zupełnie przypadkowo widzę jednego z zawodników i krzyczę z zapytaniem „czy ma dwunastkę?”. Odpowiada, że jest tuż za nim. Bóg jest chyba jednak z nami! Znowu okazuje się, że mapa nijak ma się do stanu obecnego, a na miejscu gdzie kiedyś była łąka teraz rośnie młody las. Bez żadnej motywacji, ale nareszcie możemy ruszać dalej dosyć łatwo zbierając dwa kolejne podbicia. Na PK17 sytuacja zaczyna się komplikować, bo trzeba założyć już czołówki. Od tej pory widzimy tylko to co jest w zasięgu naszego światła. W pobliżu PK15 mijamy się z NDR. No to ładnie! Wyprzedzili nas, a do tego mają więcej podbić. Mieliśmy na nich czekać na mecie, a to oni poczekają na nas śmiejąc się pewnie pod nosem z moich szumnych deklaracji z punktu odżywczego. Do zebrania pozostały nam już tylko 4 punkty, które zostawiliśmy sobie z pierwszej mapy. Bartek zaczyna trochę tracić kontakt z rzeczywistością, więc od tej chwili ja biorę na siebie prawie cały ciężar nawigacji. W ciemności nie jest to łatwe, ale dosyć szybko zaliczmy brakujące punkty.

Kilka minut przed godziną 19.00 podbijamy PK37. Prawie 10 godzin w trasie, a jeszcze 5 godzin temu widzieliśmy realną nadzieję zmieszczenia się w 8 godzinach. Za punkt honoru stawiam sobie, że na zegarku nie wskoczy mi z przodu 10. Tylko o to mogę jeszcze dzisiaj powalczyć Pół godziny temu ledwo kontaktowałem i miałem już w dupie czy podbijemy te ostatnie punkty. Teraz mając 62 kilometry w nogach pędzę tempem 4:30.  Ból? Nie czuję żadnego bólu. Czuję się tak samo jak dzisiaj o 9.00. Wpadam do bazy mijając lożę szyderców pod przewodnictwem Krasusa i rzucam kartę startową na stół:

- Równo 19.00. 10 godzin – słyszę i zerkam na swojego Garmina
- Ależ u mnie jest 9:59!
- No dobra, wpisujemy 9:59

Udało się. Kilkanaście sekund po mnie na metę wpada Bartek, a chwilę po nim…Nasi Dzisiejsi Rywale! Musieli się chłopaki gdzieś ostro zamotać w końcówce. Pewnikiem nie wytrzymali presji rywalizacji. Pytamy ich jeszcze ile kilometrów mają w nogach i okazuje się, że 57, czyli o 6 mniej niż my. Do bazy wpadały po nas również osoby, które przebiegły 51 kilometrów. Co z tego wynika? Nieoficjalnie trafiamy na podium w równie nieoficjalnej klasyfikacji „Najwięcej przebiegniętych kilometrów”. Tempo w miarę dobre (choć stać nas na więcej), ale nawigacja pozostawiła tego dnia sporo do życzenia.

Michał Kołodziej, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój

www.dajcie-mi-wygrac.pl