Tegoroczny kalendarz biegowy przyniósł sympatykom sportów wytrzymałościowych bogatą ofertę imprez w różnych zakątkach kraju. Osobiście pierwszy dzień lata postanowiłem spędzić w górach, ale jednocześnie startując w… triathlonie.
O swoim występie w Triathlonie Karkonoskim pisze Rafał Ławski, poznański Ambasador PZU Festiwalu Biegowego.
Oczywiście zaplanowałem start z bardzo dużym wyprzedzeniem, a do tego przy dużej odrobinie szczęścia. Karkonoszman to nowe wydarzenie na polskiej mapie imprez triathlonowych i, można by rzec, od razu kultowe i jedyne w swoim rodzaju. Po pierwsze cechuje je trailowy charakter w trudnym terenie górskim. Po wtóre – elitarny charakter zawodów. Biletem wstępu była bowiem loteria przeprowadzona wśród kandydatów, którzy po dokonaniu zgłoszenia musieli legitymować się osiągnięciami w sferze biegów długodystansowych, a przede wszystkim triathlonu. Maksymalna pula to tylko 100 miejsc.
Na dodatek każdy zawodnik zobowiązany został do zgłoszenia tzw. osoby supportującej. Czyli o kogoś takiego, kto będzie pełnić funkcję pomocy technicznej na trasie i będzie odpowiedzialna za bezpieczeństwo oraz wsparcie zawodnika w trakcie zawodów jak i tuż po nich.
Interesująca także była sama ewolucja trasy rowerowej, która ulegała modyfikacji pod wpływem różnych sugestii i została dostosowywana pod kątem bezpieczeństwa. Nie oznacza to jednak, że nastąpiły ułatwienia, wręcz przeciwnie. Organizator zadbał o odpowiednią ilość trudnych podjazdów, a finalna wersja choć nieco krótsza od pierwotnych założeń z pewnością bardziej stroma i wymagająca.
Kolejną cechą charakterystyczną było nietypowe rozmieszczenie poszczególnych stref, bowiem linia startu, mety oraz T1 i T2 usytuowane były w różnych lokalizacjach. Cała impreza odbywała się w otwartym ruchu ulicznym oraz na uczęszczanych szlakach górskich. Należało więc zachować wszelką ostrożność i przestrzegać przepisów drogowych. Limit czasowy ustalony przez organizatora to zaledwie 8h30m na wszystkie konkurencje. Jak się później okazało, była to pigułka, którą im szybciej chciało się połknąć, tym bardziej gorzki miała smak…
Już przeddzień zawodów zwiastował niezwykle trudny i ekstremalny charakter Triathlonu Karkonoskiego, zaś niezwykła sceneria zamku Czocha dopełniła nutki tajemniczości. W Sali Rycerskiej oraz sąsiednich salach odbyły się pasta party wraz z odprawami dla zawodników i oddzielnie dla suportu. Tam można było się jeszcze bardziej utwierdzić się w przekonaniu, że nawet będąc doświadczonym triathlonistom podejmuje się wyjątkowego wyzwania na pograniczu szaleństwa i zdrowego rozsądku. Takiego malowanego w mrocznych, zimnych i ponurych barwach. Mistyczna aura całej imprezy została dopełniona przez kapryśną i zmienną pogodę. Lepszych warunków dla tego typu imprezy chyba nie można sobie wymarzyć.
W dniu samych zawodów dużym zaskoczeniem był etap pływacki, który okazał się dłuższy od standardowych 1900 metrów o ponad 600 m. Około godziny 6.00 rano przy wstawianiu rowerów do strefy T1 temperatura nie rozpieszczała zawodników i wynosiła wówczas nie więcej niż 5-6 stopni. Dość nietypowa pogoda jak na pierwszy dzień lata. A to dopiero początek.
Punktualnie o godzinie 7 rano ponad 70 śmiałków wystartowało w chłodnej wodzie Jeziora Leśniańskiego, którego temperatura sięgała około 16 stopni.
Etap pływacki był dla mnie niezwykle ciekawy – początkowo wąską niecką w kierunku otwartej części akwenu. Następnie dopłynięcie do punktu zwrotnego wyznaczonego przez łódkę. Widoczność utrudniona była przez oślepiające promienie słońca, więc należało obserwować dość spoglądać na punkt zwrotny przy nawigowaniu w pożądanym kierunku. I co dziwne większość z pływaków miała wrażenie, że albo płynie coraz wolniej, albo… łódka się oddala. Cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo, prosto i przewidywalnie.
W miejscu nawrotki głębokość jeziora sięga około 30 metrów. Jeszcze przede mną tylko droga powrotna, w końcówce której wyłonił się majestat Zamku Czocha, podkreślając jego okazałość z perspektywy jeziora. Przy samym brzegu czekało dwóch gości, którzy sygnalizowali wyjście z wody mocnymi uderzeniami w coś co przypominało bębny, a brzmiało jak stukanie po garnkach. Nie były to bynajmniej etniczne brzmienia djembe, lecz skojarzyłem to z zaproszeniem do bufetu.
W strefie T1 zameldowałem się tuż przed godz. 8.00. Następnie „przebieralnia”, punkt odżywczy, kilka słów grzecznościowych z moim suportem i rozpoczęcie etapu rowerowego. Tak jak sugerował organizator, większość zawodników zdecydowała się na standardowe „szosówki”. Tylko niektórzy poza standardowym „barankiem” posiadali dodatkowe kierownice czasowe. Najważniejsze jednak były przełożenia z przodu i z tyłu, które miały ułatwić pokonywanie stromych wzniesień. Ja zdecydowałem się na mniejszą zębatkę 39 z przodu oraz maksymalną 26 z tyłu. Ten wariant zapewnił mi pokonywanie stromych podjazdów z prędkością nie spadającą poniżej 12 km/h. Kadencja wówczas nie spadała poniżej 50.
Całą 90-kilometrową trasę, wg wskazań licznika, udało się pokonać w 3:45. Biorąc jednak pod uwagę niefortunną przygodę z przebitą dętką i oczekiwanie na pomoc techniczną, straciłem dodatkowe 20 minut na etapie rowerowym.
Na tym etapie należało także zwrócić uwagę na spory ruch uliczny, związany z przemieszczaniem się tłumów w kulminacyjnym momencie długiego weekendu. Nie zawsze kierowcy pozwalali się jednak wyprzedzać, szczególnie na zjazdach gdzie rower rozpędzał się do prędkości blisko 70 km/h. To stanowiło dodatkowe utrudnienie pokonywania najszybszych odcinków trasy. Tam także zdradliwa okazać się mogła nagła zmiana jakości nawierzchni, która pomimo oznakowania poziomego, mogła być nadal niebezpieczna i prowadzić do przykrego zdarzenia.
Support miał możliwość wsparcia zawodnika bezpośrednio z parkingów usytuowanych odpowiednio na 30. oraz 56. kilometrze. Dalsze preferowane miejsce to dopiero strefa T2 znajdująca się w Karpaczu Górnym. Limit czasowy na dotarcie do T2 wynosił 5h30m. Wielu zawodników dotarło w tzw. opcji „last minute”, czyli między godz. 12:00 a 12.30. Trzymając się terminologii wakacyjnej, czekało tam na nich all inclusive – można było bowiem uzupełnić płyny oraz przygotować pakiet odżywczy na kolejne kilometry biegowej przygody.
Tuż po wyjściu ze strefy i rozpoczęciu biegu szybko przekonałem się jak ważne są treningi na zakładkę. I nie chodziło tu wyłącznie o szybkie wejście w swój rytm biegowy i odzyskanie czucia mięśniowego, lecz podjęcie walki z uciekającym czasem – wyznaczonym przez regulaminowy limit 8h30m. Tym bardziej, że etap kolarski zakończył się blisko 12-kilometrowym podjazdem, zaś trasa biegowa przywitała biegaczy sporym podbiegiem. Początkowo prowadziła Drogą Chomontową, następnie drogą asfaltową stromy podbieg na Przełęcz Karkonoską, zaś od schroniska „Odrodzenie” szlakiem czerwonym granią Karkonoszy w kierunku Śnieżki. Po drodze tłumy turystów, i jeden punkt odżywczy.
Regulaminowo w Domu Śląskim na zawodników oczekiwał support, który ostatni fragment stromego podejścia na Śnieżkę powinien pokonać wraz z zawodnikiem. Była to jedna z najtrudniejszych części ponad 21-kilometrowego biegowego odcinka Triathlonu Karkonoskiego. Ktoś kto przepłynął wcześniej ponad 2500 metrów, na rowerze pokonał odpowiednio przewyższenia +1800 m / -1300 m metrów, a na trasie biegowej przewyższenia +1300 / -500 w górskim terenie na dystansie half-Ironman, ma prawo do wyrzucenia z siebie wielu myśli i emocji po osiągnięciu szczytu na Śnieżce. Sam to też przeżyłem, wodę i izotoniki piłem, żelków kilka spożyłem, a limit czasowy o 6 minut wyprzedziłem!
Na linii mety niektórzy zawodnicy twardo zarzekali się, że już nigdy więcej takich hardcore’owych imprez jak Karkonoszman. Próbowałem ich wówczas zrozumieć – zmęczenie robi swoje, a przez pryzmat cierpienia i chwilowego zamętu można wygadywać niedorzeczne frazesy. Jednak już po krótkiej regeneracji wszystko szczęśliwie wróciło do normy, linia tolerancji bólu przesunęła się jeszcze dalej i nastąpiła kolejna faza rozmyślań. Rozpoczęły się więc dywagacje na temat kolejnych wyzwań – może spróbować udziału w loteriach do Norseman’a, albo Celtman’a…
W tym miejscu chciałbym podziękować wszystkim, których miałem okazję poznać podczas „Karkonoskiego weekendu” - tych śmiertelnie poważnych i tych, co spoglądają na świat z przymrużeniem oka. Szczególny szacunek należy się dla osób supportujących – w wielu przypadkach to krewni, czy rodzina, którzy poświęcili dla zawodników czas, cierpliwość i wiele energii. W moim przypadku podziękowania kieruję do mojego taty. Chociaż zawody rozgrywały się dwa dni przed Dniem Ojca, miałem wrażenie, że to właśnie 21 czerwca jest tym dniem, gdzie spędziliśmy czas w najlepszy sposób, jaki można sobie wymarzyć. Po prostu męska przygoda i duża dawka pozytywnych wrażeń.
Epilog
Biegacz, który pokonał królewski dystans jest maratończykiem. Triathlonista, który ukończył dystans długi w trzech dyscyplinach odpowiednio 3,8 - 180 - 42 zostaje Ironmanem. Zaś triathlonista, który zmierzył się 21 czerwca bieżącego roku z trasą triathlonu Karkonoskiego jest Karkonoszmanem. Można by rzec, że ktoś kto pokonał trud tych zawodów, jest z całą pewnością żelaznym góralem z krwi i kości.
Uzyskanie tytułu Karkonoszmana zapewne otworzyło nowy etap i odmienne spojrzenie na tę piękną dyscyplinę każdemu z 66 uczestników Triathlonu Karkonoskiego. Własnymi emocjami – śmiechem, łzami dzielili swoje szczęście z innymi i nadali wyjątkowego kolorytu tej imprezie poprzez manifestowanie ponadludzkiego wysiłku i hartu ducha. Dla niektórych to być może chwilowa przygoda, odskocznia od ulicy i wielkomiejskiego zgiełku. Dla innych kolejny etap ekstremalnej przygody, która być może potrwa dłużej. Bo jak tu nie dać się uwieźć swoistej magii gór, które chociaż są bardzo wymagające, ale za to odwdzięczają się niesamowitą scenerią i przepięknymi widokami! I ta bezcenna cisza, która daje nieograniczone możliwości dialogu – wymiany zdań z druga osobą, ale przede wszystkim wewnętrznej walki własnych myśli...
Rafał Ławski, Ambasador PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój