Rokrocznie to małe, senne miasteczko na zachodniej granicy Rzeczpospolitej, na dwa dni zamienia się w stolicę polskiego maratonu. Każdy szanujący się maratończyk powinien chociaż raz wystartować w Dębnie, żeby uszanować tę tradycję. 41-letnią już tradycję – dodajmy. Ja również. Na imprezę wybraliśmy się w tym roku w czwórkę. Paula jako kierowca w towarzystwie Radka i ja z Andrzejem, jako pasażerowie.
O swoim weekendzie w Dębnie pisze Jan Nartowski, warszawski Ambasador Festiwalu Biegowego
Możliwość dojazdu autostradą znacznie podnosi atrakcyjność Dębna. A to od razu przełożyło się na rekordową frekwencję. Zapisanych było około 2 500 zawodników, pomyśleć tylko, że w 1966 roku wystartowało ich raptem 24. Ostatecznie tegoroczny maraton ukończyło 2073 osób. W tym i ja.
Tymczasem my jedziemy. Pomimo że licznik nie schodzi poniżej 130 km/h, jazda jest dość monotonna i długa. Na dodatek gdzieś przeoczyliśmy ostatni zjazd na Słubice i ze zdziwieniem patrzymy na graniczną Odrę, którą właśnie przekraczamy. Na szczęście ciągle jesteśmy w domu, czyli w Unii Europejskiej. Zjeżdżamy z autostrady do Frankfurtu nad Odrą i spokojnie, kierowani polskimi napisami wracamy do Słubic starym przejściem granicznym. Pozostaje jeszcze około 50 km przez Kostrzyń do Dębna.
Ostatecznie na miejsce docieramy około 15-tej, po niecałych 6 godzinach jazdy. Od razu udajemy się do biura zawodów w nowej hali przy gimnazjum publicznym i odbieramy pakiety startowe. Przy okazji spotykamy trochę znajomych - Izę z Pawłem, Bogdana, Agnieszkę, Janusza no i całe mnóstwo znajomych twarzy.
Udajemy się na kwaterę – tym razem nie śpimy na sali gimnastycznej tylko wybraliśmy komfortowe spanie w 8 osobowej sali na Plebani, ale za to w prawdziwym łóżku z pościelą. Rano pobudka i śniadanie. Ponieważ start wyznaczono nietypowo na godz. 11, mamy mnóstwo czasu na pogaduszki o bieganiu. Zdążyliśmy jeszcze lekko przebiec się przed wyjściem na start.
Pogoda z rana nieciekawa, jest dosyć zimno i zapowiadają opady od południa, ale przed samym startem niebo się przejaśnia i robi się naprawdę ciepło. Na ulicy rozgrzewają się Kenijczycy, Andrzej z humorem stwierdza: „czarno widzę ten finisz”. No cóż, natury nie oszukasz.
Tłum na starcie gęstnieje, jest nas 2 500 to rekord frekwencji, co skwapliwie podkreślają organizatorzy. O 11:00 następuje start. Biegniemy po nowej trasie, wyznaczonej w 2011 roku. To na początek dwa małe, 4-kiloemtrowe rundy po mieście, po czym wybiegamy na dwa duże 17-kilometrowe okrążenia na trasie Dębno – Dargomyśl – Cychry – Dębno, czyli wracamy na dawną trasę maratonu.
Andrzej ma nowy plan do wypróbowania na początek, tj. do półmetka, pobiec bardzo spokojnie – 5:45-6:00/km z tętnem 125-130bpm, a później przyspieszyć do 140-145bpm. Ja też chętnie go wypróbuję. Radek ma za to ambitny plan złamać 3:10. Paula spokojnie planuje przebiec półmaraton.
Początkowo biegniemy w zwartej grupie, krótka pętla ma wiele zakrętów i fragment po kostce, po której biegnie się bardzo nieprzyjemnie. Większość zawodników przenosi się na chodnik.
Od razu wpadamy na punkty odżywiania i odświeżania. To efekt krótkich kółek. W tłoku robi się lekki bałagan, bo część biegaczy skręca, żeby się napić wody. Trochę wcześnie, ale widocznie potrzebują. Biegniemy wolno, zgodnie z planem, ale czuję, że to dla mnie za wolno, trochę się irytuję. Na trasie w mieście kibice pięknie kibicują.
Po 8 km wybiegamy z miasta na dłuższą pętlę, czas się napić wody ale okazuje się, że wolontariuszom skończyły się kubeczki. Tak powtarza się na kilku kolejnych punktach, które rozstawione są co około 2 – 2,5 km. Dochodzi do nerwowej wymiany zdań.
Punkty odżywiania są dobrze zaopatrzone - jest woda, izotonik i herbata, którą ja preferuję, poza tym są pokrojone pomarańcze, banany, herbatniki i kostki cukru. Początkowo była też podobno czekolada, ale dla nas maruderów już nie starczyło. Stoliki są rozstawione na dość długim odcinku, więc gdy stawka się nieco rozciągnęła nie ma kłopotu z dostępem do nich. Jedyny problem to brak kubeczków na wodę, Co sprytniejsi wolontariusze nalewają ją z butelek wprost na głowy biegnących lub na złożone dłonie.
Poza miastem wieje lekki wiaterek, ale jest dosyć ciepło. Biegniemy wiejskimi drogami po nawierzchni asfaltowej, trasa jest teraz dość przyjemna. Między zabudowaniami pojawiają się kibice. Klaszczą i kołaczą na kołatkach, strażacy włączają swoją syrenę. Gdzieś na 18. kilometrze na szosie pojawia się nieoczekiwanie Jurek Skarżyński. Pozdrawiamy się!
Na półmetku mamy czas 2:01, a więc biegniemy dość wolno. Tętno w zaplanowanym zakresie. Andrzej trochę przyspiesza, ja też, ale siły starczy mi tylko do 26. kilometra. W międzyczasie mija nas prowadzący bieg Kenijczyk, poprzedzany przez pilotujący samochód. Za nim nie widać następnych zawodników. Ku naszemu zaskoczeniu dopiero po 5 i 10 minutach pojawiają się następni, kolejni zawodnicy. I znów niespodzianka – są to Ukraińcy.
Zaczynamy drugą dużą pętlę. Tętno wzrasta do 130-145 bps. Pomału zostaję w tyle, odzywa się też żołądek. Na 30. kilometrze staję na chwilę, żeby go uspokoić. Później biegnę, ale coraz wolniej. Na 36. kilometrze znów żołądek. I znów wracam do biegu. Tętno trochę skacze, ale to normalne przy problemach z żołądkiem.
Na 37. kilometrze dobiegamy do Dębna. Do mety jeszcze kawałek, już słychać wrzawę, ale my skręcamy w prawo na trasę małej pętli, z nawierzchnią z kostki. Dzielę teraz mój wysiłek z Malwiną. Dogadujemy się, że ona też biegła w Rzymie, też jest Ambasadorem Festiwalu Biegowego i też ma teraz kryzys. Zawsze to przyjemniej cierpieć w grupie!
W końcu wpadamy na ostatnią kilometrową prostą. Już widać metę. Ja przyspieszam. Za chwilę dogania mnie Malwina. Biegniemy coraz szybciej wzmocnieni adrenaliną i dopingowani w zwężającym się coraz bardziej szpalerze kibiców.
W końcu jest meta. Czas 4:24:54 i miejsce 1560/2073.
Jestem strasznie zmęczony. Słońce grzeje bardzo mocno, więc kładę się obok innych zawodników na płycie boiska i odpoczywam. Andrzej zdołał utrzymać wyższe tempo biegu i przybiegł w czasie 3:54:38. Radek złamał 3 godziny (!) z czasem 2:59:27, a Paula zamiast przebiec połówkę złapała wiatr w skrzydła i zrobiła cały maraton przybiegając zaraz za mną. Pięknie!
Marudzimy jeszcze w Dębnie kilka godzin. Ostateczne wyjeżdżamy z miasta ok. godz. 17. Z powodu strasznego korka na drodze, musimy zboczyć na Gorzów Wlkp. Do Warszawy docieramy około godziny 1 po północy dzięki Pauli, która pomimo przebiegnięcia maratonu najlepiej nadawała się z nas na kierowcę.
Impreza okazała się bardzo fajna, pomimo kłopotliwego dojazdu. Wszyscy dobiegliśmy bez większych kontuzji. Pomijając wpadkę organizatorów z kubeczkami na wodę na trasie, organizacja wypadła dość sprawnie. Trasa raczej trudna, zwłaszcza męczące były dwie krótkie pętle na początku biegu z fragmentami nawierzchni z ostrej kostki brukowej.
Nasza strategia tempa 5:45-6:00/km w pierwszej połowie biegu raczej się nie sprawdziła, Ja straciłem na tym około kwadransa, a i tak nie miałem sił na ostatnie 12 km. Andrzej, pomimo że przyspieszył w drugiej połowie biegu i tak nie zdołał odrobić straty z pierwszej połowy. Cóż. Przed nami kolejne wyzwanie: ORLEN Warsaw Marathon. Już wiemy, że musimy pobiec szybciej pierwszą część dystansu.
Jan Nartowski, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój