Ania Witkowska jedyną finiszerką BUT 305 Challenge! „Moje wyzwania wołają z gór”

Bieg 7 Szczytów wygrała z iście zegarmistrzowską precyzją, planując i przygotowując to zwycięstwo w szczegółach. Jako jedyna kobieta w historii ukończyła Beskidy Ultra Trail Challenge i to kiedy zaostrzono regulamin, zabraniając wszelkiego supportu. Na trasie spędziła ponad trzy doby, w większości samotnie. Ciemność, chłód, dystans i wielotysięczne przewyższenia zdają się nie robić na niej wrażenia. Niektórzy mówią, że jest kobietą ze stali a ona zaprzecza. Ale całkiem możliwe, że mięśnie ma z węgla zamiast z białka. W końcu jest ze Śląska. Nie z Kosmosu, jak podejrzewają niektórzy. Proszę państwa, oto królowa ultradługiego ultra – Ania Witkowska!

Przebiegłaś 305 km. Pytanie aż ciśnie się na usta: po co?

Anna Witkowska: Oj, od razu na początku rozmowy taki ciężki strzał. To bardzo trudne pytanie. Między nami ultrasami śmiejemy się, że to już ciężkie uzależnienie, że jesteśmy nienormalni albo mamy stresującą pracę i musimy wybiegać. A tak na serio to chyba po prostu chodzi o podejmowanie wyzwań, które nas kręcą. Takich na granicy realności i marzeń, możliwości realizacji. Moje wyzwania wołają z gór.

Mogłabym też odwrócić pytanie i powiedzieć: po to, żeby na mecie dowiedzieć się, dlaczego. Dla mnie to absolutnie fascynujące, obserwować samą siebie podczas drogi do mety/ Nawet nie od startu, lecz od miesięcy przygotowań poczynając. Co mnie wkurza, co przestaje mieć znaczenie, jak reaguję na innych, kiedy łapią mnie chwile słabości, czy potrafię ogarnąć swoje lenistwo… To niesamowite, ile się można o sobie dowiedzieć, co z człowieka wyłazi na ultra.

BUT był dla Ciebie jakiś wyzwaniem, kolejnym celem po Biegu 7 Szczytów?

BUT Challenge i Bieg 7 Szczytów na DFBG to były dla mnie dwa zupełnie różne, niezależne wyzwania – tak samo, jak różne są to imprezy biegowe. Na DFBG wymarzyłam sobie rekordowy wynik poniżej 40 godzin oraz wygraną i temu służyły przygotowania – tam była już pół profesjonalna logistyka sportu! Natomiast BUT Challenge to bardziej walka o przetrwanie, impreza niszowa, wręcz mało biegowa, gdzie samo ukończenie jest sukcesem. To trudno porównać i nawet w zeszłym roku, planując ten, zastanawiałam się, czy jest sens łączyć oba starty w ramach jednego sezonu.

Jak wyglądały Twoje przygotowania do BUTa? Czy do tego w ogóle można się przygotować?

Słusznie podajesz w wątpliwość, czy w ogóle można się przygotować. Na pewno wymyka się to poza standardowe plany treningowe. W sensie, że treningi biegowe mają niewielkie znaczenie. Ale można się przygotować. Po pierwsze konieczna jest żelazna kondycja. Taka, której nie buduje się w ciągu kilku tygodni, lecz przez lata. Zauważyłaś, jaka jest średnia wieku uczestników?

Po drugie, to co możesz przygotować to cała logistyka. Poznanie trasy. Jak będę się nawigować, z mapy czy po śladzie? Gdzie są schroniska, gdzie są sklepy, gdzie strumienie? Ile picia potrzebuję? W których butach wytrzymam tyle godzin? Które majtki mnie nie obetrą? Czy warto zmieniać skarpety po drodze? Czy brać na trasę batony, żele czy czekoladę? Czy potrafię się wyspać w 5, 15 minut, a może potrzebuję półtorej godziny? Ile wytrzymają mi baterie w czołówce, telefonie, nawigacji? Co zrobię, jeśli….? To są dziesiątki pytań, na które warto sobie odpowiedzieć, aby jakiś głupi drobiazg nie wyeliminował nas później z gry w przygodzie, na którą czekaliśmy tyle miesięcy, czasem kolejny rok.

To są przygotowania. Mi na pewno dużo dało kilka startów w rajdach przygodowych na orientację, na których oprócz przebierania nogami liczy się właśnie umiejętność ogarniania logistyki i podejmowania decyzji na zmęczeniu.

Dotąd startowałaś w biegach z supportem, ciepłą zupą, herbatką, suchą koszulką do przebrania... a tu takie wyzwanie. Jak sobie z tym poradziłaś? Jak świadomość braku fizycznego wsparcia działa podczas biegu?

To prawda, słynny jest już fakt, że chociażby na 7 Szczytach zużyłam chyba z 10 nakryć głowy a zupę z termosu od mamy wychwalam nad niebiosa. Dla mnie support jest o tyle ważny, że wielu rzeczy powszechnych na punktach odżywczych nie mogę jeść, nie toleruję na przykład praktycznie żadnych gotowych izotoników. Ale żeby nie było, startowałam bez supportu, chociażby na Łemkowynie 150, ale tam są często i świetnie wyposażone punkty odżywcze oraz przepak.

Z BUTem była heca o tyle, że kiedy się zapisywaliśmy i opłacaliśmy start, regulamin dopuszczał, podobnie jak w poprzednich latach, wsparcie supportu. Aż tu nagle w maju gruchnęła wieść, że organizator zmienia regulamin i formułę startu na self-support. Można się było wtedy wycofać. Wahałam się długo, rozmawiałam ze znajomymi, mama też mi odradzała. Ostatecznie postanowiłam spróbować. Na zasadzie próby właśnie. Teraz to nawet się cieszę z takiego obrotu sprawy, bo gdyby od razu było self-suppport, to pewnie bym się nie zapisała.


Miałaś jakąś strategię? Plan? Biegnę do tego punktu, tam śpię... cokolwiek?

Oczywiście, strategia była, a jakże… Polegała na tym, aby się nie spieszyć, nie ścigać, nie przegrzać, nie zajechać czwórek ostrymi zbiegami (które zresztą bardzo lubię i zwykle to zbiegi robią mi wynik). Wykorzystać czas ile się będzie dało na odpoczynek, na sen. Zadbać o jak najlepsze odżywianie się. Jednym słowem, moja strategia przewidywała, aby zrobić BUTa w formie wycieczki biegowej. Od początku zakładałam, aby wykorzystać limit czasu na maxa.

Spałaś po drodze?

Wszyscy o to pytają, jak to jest ze spaniem na takiej trasie. Wiedziałam, że o ile półtorej doby albo troszkę więcej to jestem w stanie wytrzymać bez żadnej drzemki, to na BUT to się nie uda. A senność łapała mnie już pierwszego popołudnia… Ale sama sobie na to zapracowałam, bo cztery dni wcześniej startowałam w rajdzie przygodowym na orientację, gdzie zarwane były dwie nocki… Nauczyłam się już wcześniej bardzo cennej umiejętności: kilkuminutowej drzemki, która nawet nie jest snem, ale oszukuje mózg i eliminuje ziewanie na jakiś czas, nawet na kilka godzin. Tu było o tyle trudno z tymi drzemkami, że było po prostu zimno, więc nie dało się tego robić gdziekolwiek po drodze. Zaliczyłam kilka takich drzemek. Niestety, przyznaję, nie tylko w schroniskach – akurat senność nie wybiera dogodnych lokalizacji. Mówię niestety, ponieważ było to po prostu niebezpieczne ze względu na ryzyko wychłodzenia, przemarznięcia. W środku drugiej nocy położyłam się z planem na dłuższy sen w ogrzanej sali schroniska, nawet zaryzykowałam i nie ustawiłam sobie budzika… wstałam po pół godziny.

Najmniej spałam pod koniec, trzeciej nocy, kiedy napędzała mnie obawa o limit. Muszę jeszcze powiedzieć, że spanie podczas takiego biegu ma pewną wadę: nie daje prawdziwej regeneracji i odpoczynku a mięśnie się chłodzą, sztywnieją, zaczynają boleć i strasznie trudno jest wrócić potem do rytmu biegu czy chociaż marszu.

Co na trasie BUTa było najgorsze, najtrudniejsze?

Najbardziej martwiłam się o dostęp do ciepłego jedzenia i uzupełnianie napojów (generalnie piję na trasie bardzo dużo wody, coli itp.). Schronisk wcale nie ma tak dużo, bufety w nich też nie są czynne 24/7, do niektórych trzeba nieco zejść z trasy i to robi dodatkowe kilometry. Okazało się jednak, że wcale nie było z tym tak źle. Wprost przeciwnie: nigdzie nie odbiłam się od zamkniętych drzwi. Będę ze wzruszeniem wspominać przepyszną fasolkę na kolację w Bacówce na Rycerzowej, ogrzaną w środku nocy salę z kominkiem na Wielkiej Raczy oraz mój osobisty BUTowy ranking pomidorowych, w którym nie mogę się zdecydować, czy lepsza była ta na Soszowie, Przysłopie pod Baranią czy na Hrobaczej Łące. Pierwszej nocy udało mi się dobiec do Żabki w Zawoi, tuż przy naszym szlaku, dokładnie o 22:57. A ostatniego, sobotniego wieczoru, udało się pożywić w restauracji na Równicy, chociaż musiałam wyglądać i pachnieć już trochę jak bezdomny.

I to jedzenie było największym problemem po drodze?

Chyba dopiero po biegu zdałam sobie z tego sprawę, że najtrudniejsza była walka z samym sobą, z organizmem, który najzwyczajniej w świecie zaczynał się bronić przed tym, co mu robiłam. W sumie to dość prosty mechanizm biologiczny, bardzo pożyteczny w naturze: mózg zaczyna w krytycznej sytuacji odcinać te funkcje życiowe, które są mniej ważne, na rzecz tych podstawowych jak zachowanie oddychania i temperatury ciała. Niejednemu z zawodników odcinało myślenie, świadomość. Nad tym nie da się zapanować, na to nie można się przygotować. A w tych warunkach (poranne przymrozki!) było to bardzo niebezpieczne.

Dla mnie trudna też była tym razem samotność. Jakoś tak się poukładało, że zazdrościłam chłopakom, którzy pokonywali kolejne etapy dwójkami. A bałam się o rozładowanie baterii w telefonie przy niepohamowanym obdzwanianiu znajomych… Pozostały jak zwykle dialogi z Królikiem Stefanem.

Natomiast pogoda, chociaż jesienna i zmienna, okazała się dość łaskawa. No może za wyjątkiem drugiej nocy, podczas której gęste mgły znacznie utrudniały nawigowanie wśród połamanych drzew w lesie.

O czym się myśli podczas 300 km samotnego biegu? Czy już się nie da myśleć?

Na początku miałam bardzo dużo rozmaitych myśli, w większości całkowicie oderwanych od biegania, pewnie ze względu na spokojne tempo. A później to… nie pamiętam swoich myśli oprócz tego, że nieustannie przeliczałam, czy wystarczy mi czasu do limitu. Ostatnia doba to był bardziej sen, nie ma mowy o myśleniu…

Wątpiłaś po drodze? Miałaś kryzysy?

Nie pytaj czy miałam kryzysy, tylko ile… Kryzysy wydają mi się naturalną składową ultra. Na BUT pierwszy kryzys nadszedł bardzo wcześnie, to było może drugie czy trzecie większe podejście. Tak jak wspomniałam wcześniej, w pełni zasłużyłam sobie na ten kryzys, startując w poprzedni weekend w długim (26 godzin) rajdzie. No i czułam, że mięśnie jeszcze pamiętają te 215 km (głównie rowerem ale jednak…). Potem kryzysy przychodziły i odpływały a ja powtarzałam sobie: to minie, to minie. Również każde wyjście ze schroniska, z ciepłego pomieszczenia w dalszą drogę było mini-kryzysem.

Zwątpienie też było, bo momentami z moich obliczeń wynikało, że może być problem żeby się zmieścić w limicie. Natomiast ani przez chwilę nie zwątpiłam, czy chcę dalej napierać, czy to ma sens. Można powiedzieć, że byłam wręcz zdesperowana, aby ukończyć. Starannie stawiałam każdy krok, ostrożnie, aby nie załatwić się jakąś głupią kontuzją. Co nie znaczy, że obyło się bez wywrotek. Czekałam na ten bieg i nie chciałam tego celu odkładać na przyszły rok. Wiedziałam, że jestem gotowa na to wyzwanie. Byłam pewna siebie, to znaczy nie tego, że ukończę, tylko tego, że dam z siebie wszystko. Nawet w tych chwilach, kiedy łzy cisnęły mi się do oczu.

Była taka sytuacja w Ostrym (ostatnia miejscowość przed Skrzycznem, ok. 9 km do mety), która dużo o mojej motywacji mówi, kiedy przebiegałam tam dokładnie o 7 rano w niedzielę, czyli 3 godziny przed limitem. Nie mogłam sobie przypomnieć, ile czasu może mi zająć wejście na Skrzyczne, chociaż znałam ten odcinek ze Stumilaka. Chłopaki zwozili akurat Dawida, pozdrowili mnie z auta, ja się ich pytam: „myślicie, że mam szanse zdążyć w te 3 godziny?” Widzę po minie, że chłopak nie wie jak mi to powiedzieć, pada coś o podejściu na około czy co najmniej dwie godziny oraz propozycja: „jakby co to mamy wolne miejsce w aucie, możesz się zabrać jak chcesz”. Pomyślałam sobie (chyba tego nie powiedziałam): „chyba to żart, nie wiesz komu to mówisz”. Włączyłam nawigację, ustaliłam dokładnie jakie tempo potrzebuję utrzymać, na ostatnim szczycie byłam po godzinie i 23 minutach, zostawiając sobie półtorej godziny na spokojne zejście.

Dodatkowo miałam taką osobistą motywację do ukończenia BUTa, aby móc sobie samej powiedzieć, że mam w tym sezonie wygrane w trzech najdłuższych biegach w Polsce (Stumilak 180+km, Bieg 7 Szczytów 240km, BUT Challenge 305+km). Taka wisienka na torcie dla mnie samej.

A co na to Twoi znajomi? Wracasz do pracy i mówisz: przebiegłam 300 km. Kosmos. Jak ludzie na to reagują?

Znajomi albo sami w takich imprezach startują, albo kibicują, nawet jeżeli nie mają wyobrażenia, co taki start oznacza. Na pewno spotkałaś się z takim stwierdzeniem: „100km? Ja to jak tyle jadę autem, to jestem zmęczony…”. Ale jest przy tym kupa śmiechu. Mam fantastyczną ekipę w pracy – w czwartek i piątek w biurze było wielkie śledzenie kropek! Tacy ludzie, no i elastyczny czas pracy, to jest coś nie do przecenienia. Nie tylko na czas kilkudniowych wyjazdów na starty, ale również w okresie intensywnych treningów.

No właśnie... trzy doby wyjęte z życiorysu. Nie żal Ci tego czasu?

Yyy… nie rozumiem pytania. Żal? To tylko trzy dni, a te setki godzin treningów? Tak, jest wiele fajnych rzeczy, które można by robić w tym czasie, które mam nadzieję nadrobić teraz w najbliższych tygodniach roztrenowania, jak chociażby lektury i kino. Ale żal to może być tym, którzy nie spróbowali. Dla samego wschodu słońca w niedzielny mroźny poranek, kilka godzin przed limitem, kiedy wychodząc z Magurki podziwiałam linię szczytów z pierwszej nocy (Babia..) rozświetloną na czerwono jak ogniem, było warto zrobić bardzo, bardzo dużo. A takich intensywnych, pięknych momentów mam po tym biegu dużo więcej.

Przyznaj, jak się czujesz po takim dystansie, fizycznie i psychicznie? Ilu dni regeneracji albo zwyczajnego snu potrzebujesz? (jak długo odsypia się trzy dni biegania?) Kiedy masz zamiar wrócić do treningów?

Nie ukrywajmy, dla organizmu takie trzy dni są ogromnym obciążeniem. Nie da się od razu w poniedziałek wrócić do pracy (chociaż podobno niektórzy tak zrobili..). Ja zostałam jeszcze w Szczyrku. Na szczęście udało mi się przejść przez te trzy dni tak, że od razu od niedzieli miałam apetyt, mogłam jeść i dobrze spałam a to bezdyskusyjnie podstawa regeneracji. Siniaki po wywrotkach szybko znikną. Skóra ze stóp już zeszła sama, nie musiałam jej prosić (śmiech). Odparzenia - też już o nich zapominam. Rytm dobowy snu powinien się wyregulować do końca tygodnia.

Jedyne co mi na ten moment bardzo dokucza, to ból stóp, aż po kostki – jakby miały gorączkę. To jest nieznośne i czekam z utęsknieniem, aż zacznie mijać, bo chyba nie da się z tym za wiele zrobić. A powrót do treningów… ogłosiłam dla siebie „październik miesiącem regeneracji i roztrenowania”. Rozpowiadam o tym znajomym, aby przypomnieli mi o tym postanowieniu, kiedy tylko zauważą, że nie przestrzegam tego planu… Daję sobie też ten czas na przemyślenie, co dalej, co w kolejnym sezonie.

No właśnie, co dalej? Czy tutaj też działa zasada: apetyt rośnie w miarę jedzenie? Czym jeszcze nas zaskoczysz?

Nie mam ambicji nikogo zaskakiwać, chociaż z drugiej strony nie da się ukryć, że lubię stawiać przed sobą nowe wyzwania, eksperymentować. Myślę że dotarłam do granicy, w której przestaje być oczywiste, że następne zawody to będzie po prostu dłuższy bieg. Wyjazdy zagraniczne niespecjalnie mnie kuszą – lubię nasze polskie góry. Najbardziej mnie aktualnie pociągają starty w długodystansowych rajdach przygodowych na orientację – to takie zawody które trwają podobnie jak ultra od kilkunastu godzin do dwóch dni nawet i polegają na przemieszczaniu się drużyny (2 lub 4 osoby) rowerem, biegiem / pieszo, kajakiem, czasami też na rolkach - do wyznaczonych na mapach punktów kontrolnych. To jest dopiero przygoda!

Czekamy zatem na kolejny sezon i trzymamy kciuki za październikową regenerację. Powodzenia!

Rozmawiała Katarzyna Marondel