Anna Maria Szetela trzecia w maratonie na biegunie. "Najtrudniejsze było... zebranie funduszy"

Krakowianka Anna Maria Szetela osiągnęła jeden z najlepszych wyników w historii startów Polaków w ekstremalnych biegach. Zajęła trzecie miejsce wśród kobiet a jedenaste ogólnie w maratonie na biegunie północnym (6:33:48). - Nawet nie myślałam o podium - mówi w rozmowie z naszym serwisem.

Zajęła pani trzecie miejsce w North Pole Marathon. Liczyła pani na taki rezultat? 

Anna Maria Szetela: Nie myślałam o tym. Jechałam z nastawieniem – trudno, mogę być ostatnia, ale chcę to przebiec. Wynik absolutnie mnie satysfakcjonuje. Na podstawie obserwacji mojego organizmu stwierdziłam, że będę zadowolona, jeżeli zejdę poniżej siedmiu godzin. To się udało, więc dobrze, więc jestem zadowolona.

Jak wyglądała trasa?

To płaski maraton. Zero podbiegów. Trasa była trochę zróżnicowana. Pierwsze 32 kilometry – osiem pętli po 4 kilometry – biegło się po ubitym śniegu. Ostatnie 10 km to była trasa dziewicza. Tam się zapadaliśmy w śnieg, może nie po kolana, ale dość mocno. Wtedy skończył się bieg, a zaczął marszobieg.

Jakie panowały warunki?

Temperatura to minus 20 stopni, organizatorzy mówili, że odczuwalna to minus 30. Wiatr był silny, ale tylko w niektórych miejscach. Ponieważ były pętle szybko nauczyłam się kiedy wieje bardziej. Nie było kłopotów z oddychaniem, niektórzy biegli nawet z odsłoniętą twarzą. Do tego niebieskie niebo i słońce nisko nad horyzontem, więc nie raziło. 

Kryzys był?

Na ostatnich kilometrach, w głębszym śniegu biegło się ciężko, ale nie było tak, że nagle chciałam się wycofać.

Mięśnie paliły, były skurcze?

Skurczy na szczęście nie miałam. Po jednej z wizyt w strefie bufetowej pojawiła się jednak nieprzyjemna kolka. I co zrobić? Postanowiłam ją rozbiegać. Nie wiem, czy to jest zgodne z podręcznikami, ale to zrobiłam. Nie był to na szczęście tak silny ból, który uniemożliwiłby mi dalsze bieganie. Kolka faktycznie przeszła. Z fizycznych dolegliwości to tylko tyle.

Odmrożenia? 

Nie, może u innych, a trzeba przyznać, że lekarze straszyli nas na odprawie odmrożeniami. Organizatorzy pokazywali nam zdjęcia osób, które startowały w poprzednich latach. wiedzieliśmy, że musimy mieć się na baczności. 

Co pani myślała biegnąc przy minus 20 po lodzie?

Różne myśli przychodziły do głowy – „jak tu pięknie”, „o rany, czy ja na pewno tu jestem”. Myślałam o zdobywcach Arktyki. Zastanawiałam się co by było gdyby ktoś kiedyś powiedział Roaldowi Amundsenowi, że niedługo ludzie będą biegli w maratonie na biegunie. Myślałam też o ludziach, którzy wiedzieli, że startuję i trzymali za mnie kciuki. 

Były niedźwiedzie polarne?

Niestety żadnych dzikich zwierząt nie zobaczyliśmy. Zresztą i tak strażnicy z bronią pilnowali trasy.

Co najbardziej przeszkadzało - zimno, wiatr, ruszający się i pękający lód?

Chyba głębszy śnieg. Nie byłam przyzwyczajona do biegania w takich warunkach. Zimą w Krakowie nie było aż tyle śniegu, żebym mogła się lepiej przygotować. Jeżeli chodzi o kombinację wiatru z mrozem to pod koniec nie mogłam już korzystać z gogli po tym jak mi zaparowały i zamarzły, a na nierównym śniegu dobra widoczność była potrzebna. To też było jakieś ograniczenie. Warunków aż tak się nie bałam. Rok temu ukończyłam maraton na Spitsbergenie - byłam nawet pierwsza w swojej kategorii, w czerwcu zresztą tam wracam. Wiedziałam, że zimno mi nie zaszkodzi. To była dobra zaprawa.


Jak wyglądało żywienie i nawadnianie na trasie? Niedobór cukru i elektrolitów na trasie maratonu może być bardzo niebezpieczny.

Zostało nam zasugerowane, żeby zabrać ze sobą zapas napojów dla biegaczy. Wzięłam ze sobą z Polski batony i wystarczyło. Żeli nie stosowałam. Można było skorzystać z obozowej kuchni, nie było bowiem limitu czasu, a niektórzy biegli ponad 10 godzin - można było wypić herbatę, zjeść nawet ciepły posiłek, ale nie było co się rozsiadać na trzydaniowy obiad, bo potem ciężko byłoby wstać. Ja wpadałam do namiotu, zjadałam szybko i wracałam na trasę, bo szkoda było czasu.

Rozmawiałem z biegaczem, który ukończył maraton na Bajkale i powiedział, że wszystkie napoje, całe jedzenie było numerem przypisane konkretnemu zawodnikowi. Jak ktoś dobiegł do mety bez wszystkich pustych butelek, opakowań to był dyskwalifikowany, bo był kategoryczny zakaz śmiecenia.

Tu aż tak nie było, choć organizatorzy zwracali uwagę, żeby nie śmiecić i faktycznie na trasie nie widziałam śmieci.

Bała się pani, tak po ludzku, tego wyzwania, tej trasy?

Czułam respekt. Bardziej się bałam tego, że organizatorom nie uda się naprawić tego pasa startowego i maraton zostanie odwołany, przełożony na przyszły rok. Ta tygodniowa niepewność sprawiła, że człowiek nie myślał o tym co go czeka na trasie, przynajmniej ja. Powiedziałam nawet współuczestnikom, że po czymś takim sam bieg to będzie najmniejszy pikuś. Pośmiali się, ale przyznali mi rację. Przekładanie startu było sporym kłopotem, trzeba było przebukowywać bilety, niektórzy musieli kupować nowe. Ja miałam pięciodniowy margines, a tydzień z okładem to już było niekomfortowe. Im dłużej nas trzymali tym na Spitsbergenie, zaczęło brakować miejsc noclegowych. Zaczęli się zjeżdżać narciarze, turyści.

Była obawa o kontuzje. Zdarzały się przypadki połamanych rąk, na szczęście obyło się bez takich przygód.

Stosowała pani jakieś techniki automotywacyjne przed startem - wizualizacje, powtarzanie mantr „nie wycofam się”, czy poszła pani na żywioł?

Mantr nie było, ale wyobrażałam sobie nawet nie samo wbiegnięcie na metę, ale kiedy będę mogła powiedzieć znajomym, że ukończyłam maraton na biegunie północnym. Mało osób zresztą wiedziało o moim starcie, bo nie chciałam zapeszać. Dużo znajomych dowiedziało się o moim starcie po fakcie, po powrocie do Krakowa. Pomagała też świadomość, że nie ma limitów czasowych, organizatorzy powiedzieli, że można nawet pójść się przespać dwie godziny i wrócić na trasę.

Z pani opowieści rysuje się coś łatwego, ale przebiegnięcie ponad 40 km przy minus 20 stopniach to przecież nie jest bułka z masłem.

Owszem, ale po ukończeniu mogę już tak mówić. Na trasie, gdy człowiek koncentrował się na kolejnych krokach, nie myślał o tym, jak długo trwa wysiłek. Ja nie sprawdzałam ile czasu już biegnę, bo nie chciałam się załamywać. Byłam zdziwiona, kiedy ukończyłam maraton i dowiedziałam się, że zajęło mi to 6,5 godziny. Zastanawiałam się: "Ojej, kiedy to minęło". O relatywnie niskiej skali wyzwania świadczy fakt, że bieg ukończył 79-letni maratończyk i nie był ostatni. To niezwykle barwna osobowość zresztą. Maratony zaczął biegać w wieku 54 lat, wcześniej był żeglarzem, zaliczył Everest, parę górskich biegów, a w tym roku postanowił się sprawdzić na biegunie.

Jak pani trenowała przed tym biegiem, zima bowiem w Polsce nie rozpieszczała. Udało się dobrze przygotować?

Tak. Organizatorzy sugerowali, że bez trudu można ukończyć ten maraton, choć zalecali, by zawodnicy z cieplejszych krajów spróbowali najpierw biegać w warunkach zimowych, jeżeli ktoś tego wcześniej nie robił. Niektórzy opowiadali, że ćwiczyli w wielkich chłodniach. Ja zaczęłam trenować około 4 miesiące przed startem. Szykowałam się jak do normalnego maratonu. Cieszyłam się gdy raz w Krakowie było minus 10 stopni i zadymka śnieżna. Chodziło też o wypróbowanie ubrania. Miałam na sobie to samo, co potem w trakcie zawodów, może o jedną warstwę mniej i sprzęt zdał egzamin. Niestety nie udało się pojechać zimą w góry, do Kościeliska czy Karpacza, i trenowania w bardziej zimowych warunkach, bo może wtedy ten wynik byłby lepszy, ale to już za mną. Grunt, że ukończyłam.

Jeżeli chodzi o start w trudnych warunkach, to pewną zaprawę miałam. Rok temu pobiegłam w Maratonie Marzanny w Krakowie i było bardzo zimno, a najzimniej w kolejce do depozytu. Jakieś przetarcie więc było.

Opracowała pani jakąś inną technikę do biegania po tym śniegolodzie?

Jestem biegaczem amatorem i nie wiem, czy biegłam poprawnie, ale w Krakowie starałam się zbierać wskazówki od innych biegaczy czy w sieci. W zasadzie na trasie szybko zaczęłam skupiać się na widokach i zapomniałam, jak te nogi mam stawiać, że jest jakaś technika biegu. Po prostu pobiegłam.


Taktyka?

Zaczęłam wolno, zostałam z tyłu, ale potem stopniowo mijałam kolejnych zawodników. Wolno, bo wolno, ale cały czas biegłam. Jeszcze zanim zrobiła się trudniejsza trasa, niektórzy już zaczęli chodzić, a ja biegłam. Zostawiłam siły na koniec, liczyłam, że na ostatnich kilometrach przyspieszę i w wielkim pędzie wpadnę na metę, ale się nie udało. Zwyciężczyni powiedziała mi potem, że nie spodziewała się, że mi tak dobrze pójdzie, jak widziała na początku, jak się wlokłam z tyłu. Żółw i zając.

Sprzęt się sprawdził?

Tak, w sklepie, jak się pochwaliłam jakie szaleństwo zamierzam popełnić, pracownicy dobrze mnie przygotowali, zamówili nawet specjalne artykuły. Nic nie zawiodło. Wszystko było ok.

W jakich butach pani pobiegła?

Zwykłych terenowych, bez kolców czy jakichś szczególnych wypustek. Pod koniec śnieg był taki, że ten goretex i tak nie pomagał, bo śnieg się dostawał do środka buta od góry, skarpety można było potem wytrzymać. Zwykłe buty zimowe, takie nie-biegowe, najlepiej sprawdzały się na ostatnim odcinku, gdy można było w zasadzie tylko człapać w głębokim śniegu, ale ja doczłapałam do końca w biegowych.

Ile kosztuje taka wyprawa?

Nawet nie sumowałam, po co się denerwować? Sam koszt od wylotu ze Spitsbergenu, startu i powrotu to około 12 tys. euro. Do tego dotarcie na tę wyspę oraz noclegi na niej, które też są kosmiczne, oraz koszty przebukowania biletów. Na szczęście nie był to wydatek jednorazowy, tylko rozłożony w czasie. Można za to kupić nowy samochód, ale ja przebiegłam maraton na biegunie północnym i nie żałuję. W zasadzie najbardziej ekstremalne w tym maratonie było zebranie funduszy.

Już pani zaczęła trenować czy nadal się regeneruje? 

Jeszcze nie, choć ciągnie mnie do biegania, ale pamiętam słowa maratończyków i ultramaratończyków, którzy przestrzegali mnie przed zbyt szybkim wznowieniem treningów. 

Trochę boję się, że jeżeli teraz nie wrócę do tego biegania, to potem mi się nie będzie chciało. Na pewno jednak wkrótce zacznę trenować, bo na początku czerwca wracam na maraton na Spitsbergenie. Tam to już będzie normalnie bieganie, a nie trucht jak na biegunie.

Bieganie po płaskim w maratonach ulicznych panią kręci, czy to banał?

Nie wiem, w góry szczególnie mnie nie ciągnie. Trochę podbiegów zrobiłam, na przykład w dolinie Kościeliskiej, ale jak ludzie mnie pytają, czy teraz będę startowała w ultramaratonach górskich, to stwierdzam, że to za dużo jak dla mnie na razie. Może kiedyś.

Ma pani jakieś rady dla biegaczy amatorów, na przykład dotyczące treningów bądź diety?

Co do żywienia to się nie ośmielę, bo to raczej ja korzystam z porad. Zresztą ja nie jestem jakąś zwolenniczką specjalistycznych diet. Z moich obserwacji biegowych, jak i rad specjalistów, sugeruję, żeby na długich dystansach zaczynać bieg powoli. Zresztą nie tylko w zawodach, ale również w ogóle zaczynać w ten sposób przygodę z bieganiem. Dobrym celem na początku jest wypracowanie takiej formy, żeby przebiec pół godziny bez przerwy. Można zacząć od cyklów minuta biegania - pięć minut chodzenia. Jak tak zaczynałam i się sprawdza.

Poleci pani jakąś fajną trasę w Krakowie i okolicach?

Bardzo lubię biegać nad Wisłą. Trasa z centrum Krakowa do Tyńca pozwala na zrobienie w obie strony około 30 kilometrów. Przyjemna trasa, choć jest z nią jeden problem. Gdy jest ładna pogoda, jest na niej dużo rowerów i trzeba uważać. Poza tym nie wiadomo nawet, jak się po niej poruszać. Czy biec lewą stroną jak na szosie, czy trzymać się prawej jak na chodnikach. Pytałam nawet policjantów, ale sami nie potrafili odpowiedzieć. Stwierdzili, że to jest nieuregulowane. Gdy się biegnie w zimnie, deszczu, czyli tak jak lubię, trasa jest bardzo przyjemna.

Rozmawiał DZ

fot. Tomasz Janecki, Archiwum prywatne biegaczki