Bieg 7 Dolin 2014. O tym co warto dla 200 metrów deptaka

„Kryzys? Kryzys to będziesz miał od 60 kilometra aż do samej mety. Albo się z tym godzisz od początku albo możesz nawet nie stawać na starcie” – powiedziałem pół żartem pół serio do kolegi mającego zadebiutować jutro na dystansie 100 kilometrów. Póki co beztrosko zajadaliśmy się pizzą i popijaliśmy ją piwkiem.

Relacja Michała Kołodzieja, Ambasadora PZU Festiwalu Biegowego 

Celem na ten rok była poprawa czasu z poprzedniego roku (15 godzin 47 minut) – w 100% satysfakcjonowało mnie zejście poniżej 15 godzin. Po dobrym biegu w Karpaczu wiedziałem, że jest to możliwe. Na trzy dni przed wyjazdem do Krynicy pojawił się jednak mały problem. Pomijam to, że od poniedziałku do środy próbowała się do mnie dobrać jakaś choroba. Pomimo tego, że już nie trenowałem to między łydką a kolanem zacząłem odczuwać delikatny dyskomfort – raz większy, raz mniejszy, na pewno jednak wkurwiający i deprymujący. Już sam ten fakt decydował, że na linii startu stałem z ciężką głową w obawie o to, że w pewnym momencie będę musiał zejść z trasy, na którą szykowałem się mentalnie od zeszłego roku. Jedynym pocieszeniem był tylko fakt, że już w trakcie ból innych mięśni będzie tak duży, że mózg odczepi się od jakiejś pierdółki w łydce.

W tym roku start został przeniesiony godzinę wcześniej. Oznaczało to tyle, że na krynickim deptaku trzeba było stawić się o godzinie 3.00, a nawet wcześniej biorąc pod uwagę to, że trzeba oddać depozyty oraz jakoś wstępnie się ogarnąć. Ja natomiast już wcześniej wybiegłem myślami nieco dalej i wydedukowałem, że z racji tego, że jasno zrobi się później i na zbiegach trzeba będzie być ostrożniejszym, na pierwszy punkt na Hali Łabowskiej prawdopodobnie dotrę z gorszym czasem niż rok temu. I faktycznie tak się stało – 5 minut w plecy w porównaniu z ubiegłoroczną edycją. 

W najmniejszym stopniu mnie to jednak nie martwiło. Zacznę wolniej to będzie więcej sił na później. W Rytrze byłem już za to szybciej, duża w tym zasługa Bartka, z którym trochę rywalizowałem, a który nagle wyłonił mi się zza pleców. Nie rzuciłem się w jakąś szaleńczą pogoń, a starałem się go trzymać w zasięgu wzroku. Wiedziałem, że gdy odwróci się i mnie nie zobaczy to może poczuć zew krwi. Do Rytra dotarliśmy jednocześnie. Wszystko co wydarzyło się do tej pory było już nieważne. Bieg 7 Dolin zaczyna się bowiem właśnie w Rytrze.

„O, łydka już nie boli” – pomyślałem sobie podczas żmudnej wspinaczki na Halę Przehyba. Jednak głowa to głowa, zwraca uwagę tylko na ten największy ból, zapominając o tym małym. Nie było zresztą innej opcji, bo odcinek z Rytra do Piwnicznej to najtrudniejsza część całego biegu, na której uda mocno dostają w kość. Z radością stwierdziłem, że bez jakiego dużego wysiłku i mocnego napierania na kolejnym punkcie jestem już 6 minut szybszy. Z Przehyby na Radziejową droga jest już łatwiejsza i dopiero tutaj podkręcam nieco tempo, co sprawia, że na najwyższym szczycie Beskidu Sądeckiego jestem szybszy o 14 minut w porównaniu z rokiem ubiegłym.

W głowie miałem też wspomnienia, że zbieg z Radziejowej sprawił mi rok wcześniej dużo trudności – teraz jakoś nie robi na mnie dużego wrażenia. Wypatruję już powoli zbiegu do Piwnicznej, całkowicie zapominając, że po drodze trzeba jeszcze podejść pod Eliaszówkę. Nie pozostaje mi nic innego jak pogodzić się z tym faktem, ale w międzyczasie dzwonię do rodziców żeby na przepaku skombinowali mi zimne piwo. Z taką motywacją jakoś lepiej biec.

Po 60 kilometrze przypominam sobie co powiedziałem wczoraj koledze: „Kryzys? Kryzys to będziesz miał od 60 kilometra aż do samej mety. Albo się z tym godzisz od początku albo możesz nawet nie stawać na starcie”. Jestem chyba swoim własnym prorokiem. Słońce zaczyna mocno doskwierać, a wiadomo jak działają na mnie wysokie temperatury. W szybkim tempie powodują, że z biegacza staje się wysuszonym trupem bez żadnej woli walki. Niedaleko przed Piwniczną ktoś wystawił przed domem kocioł z zimną wodą, którą wykorzystuje do polania się. Działa. W jako takiej formie wbiegam na drugi przepak. Tutaj standardowy zestaw reanimacyjny: magnez, pół litra coli, a w bonusie jeszcze zimny browar – sprawdzony napitek, który działa jak defibrylator na zawałowca.

W drodze do Wierchomli upał nie odpuszcza. Gdzieś w oddali słychać jednak grzmot dający nadzieję na ochłodzenie. Faktycznie, za kilkanaście minut słońce chowa się za chmurami, a ja trochę odżywam. Jedna góra, zbieg, druga góra, zbieg, potem kawałek asfaltem i już jestem na kolejnym punkcie przepakowym w Małej Wierchomli. A wiecie co jest po wyjściu z przepaku w Wierchomli? Po wyjściu jest stok narciarski. Stoki z reguły są fajne…ale w zimie. Na B7D trzeba na niego wejść, a nie wjechać.

I tutaj doświadczam stanu, którego nie zaznałem jeszcze nigdy wcześniej. Będąc tak pi razy oko w połowie czuję, że moje kolana robią się jakieś miękkie. Chcąc sprawdzić o co chodzi puszczam kijki, uginam nogi i…zwalam się bezwładnie na tyłek. Zażywam tabletkę z elektrolitami, popijam obficie wodą, po czym wstaję stwierdzając, że mi już minęło. Chwilowa i jednorazowa sytuacja, bo nie powtórzyło się to już później. Nawet gdy za kilkadziesiąt minut straciłem całą zawartość żołądka…

Bo stało się to na ostatnim punkcie pod Bacówką nad Wierchomlą. Wypiłem dwa kubki izotonika w kolorze denaturatu, po czym poczułem, że jest mi niedobrze i kręci się w głowie. Na siedząco poczekałem aż mi minie, ale po wstaniu i przebiegnięciu 50 metrów natychmiastowo skręciłem w pierwsze lepsze krzaki. Zgięty w pół zmarnowałem kolejne 5 minut, ale paradoksalnie poczułem się lepiej. Niby bez grama energii w żołądku, ale za to sporo lżejszy Teraz to już tylko 2 kilometry pod górę, a potem 10 w dół.

W pamięci naturalnie pojawiała się sytuacja z zeszłego roku, kiedy z kontuzją nie mogłem już zbiegać, a jedynie kuśtykać. Nic nie zdarza się dwa razy, więc ruszyłem ostro z góry. W tym roku to ja wyprzedzam w tym miejscu. 3 kilometry prze metą mała zagwozdka, bo na rozdrożu ktoś złośliwie pozmieniał oznaczenia trasy. Szczęśliwie biegnę obok człowieka mającego przy sobie mapę z trasą. Szybko sprawdzamy i zaczynamy 3 kilometrowy finisz na końcu zwalniając jeszcze tylko przed zwalonymi drzewami przed którymi dzień wcześniej przestrzegali organizatorzy. 

2 kilometry przed końcem słychać już spikera i tłum ludzi wiwatujących na dole. Z początku mam wrażenie, że odbywa się tam jakiś koncert, ale tak właśnie wygląda krynicki finisz. Tłum ludzi krzyczących i wyciągających ręce po przybicie piątki – i dla tych ostatnich 200 metrów warto właśnie umierać z gorąca w Piwnicznej, warto też osunąć się z bezsilności na stoku narciarskim w Wierchomli, a na koniec warto nawet puścić pawia pod Bacówką.

Po skończonym biegu warto jest dostać dreszczy z wycieńczenia, warto nie być w stanie wrócić do pokoju o własnych siłach, a potem warto jest nie móc normalnie chodzić przez kilka najbliższych dni – wszystko dla 200 metrów zwykłego deptaka w Krynicy, który na początku września staje się miejscem magicznym. Bieg 7 Dolin 2014 zakończony z czasem 15 godzin 17 minut – o pół godziny szybciej niż w roku ubiegłym. OPEN 246/501 – kolejne 300 osób nie ukończyło krynickiej katorgi. Jeszcze tam wrócę :)

FOTO

Michał Kołodziej, Ambasador PZU Festiwalu Biegowego 

www.dajcie-mi-wygrac.pl