O Festiwalu Biegowym w Krynicy słyszałem (a właściwie czytałem) już przy okazji zeszłorocznej edycji. Sto kilometrów brzmi ciekawie, żeby nie powiedzieć magicznie, więc kilka miesięcy temu postanowiłem umieścić na szczycie tortu soczystą wisienkę i zamknąć swój debiutancki ultra-sezon debiutancką setką. Entuzjazm tym większy, że podobno łatwiejsze to niż Rzeźnik.
Eee, bzdura.
Do Krynicy docieramy o w piątek godz.17:00 i od razu udajemy się do biura zawodów. Odbieramy pakiety startowe i wracamy do samochodu. Po drodze wielokrotnie jesteśmy zaczepiani przez innych uczestników festiwalu, turystów, dziennikarzy i fotoreporterów, jako że idzie z nami koleżanka, która na bieg przebierańców od pasa w górę nałożyła strój policjantki. Zapomniała tylko o spodniach, w związku z czym wzbudza niemałe zainteresowanie.
Po wielu sesjach, wywiadach i słownych zaczepkach, uwalniamy się nieco od krynickiej gawiedzi, by znaleźć w końcu miejsce naszego krótkiego zakwaterowania. Wieczorem wracamy jeszcze na deptak, by w pijalni odbyć obowiązkową odprawę dla zawodników biorących udział w najdłuższym z festiwalowych biegów. Po ostatecznym powrocie na kwaterę, jak zwykle spędzam Bardzo Dużo Czasu na przygotowaniu sprzętu, ubrań, odżywek i worków na przepaki. Zdecydowanie niezadowolony z niewielkiej ilości snu do wykorzystania, kładę się do łóżka na kilka chwil.
2:00
I znowu ten złowieszczy dźwięk budzika. Siadam na krawędzi łóżka i ze spuszczoną, budzącą się do funkcjonowania głową dochodzę do wniosku, że psychicznie trudniej wstać z łóżka i zebrać się na start, niż przebiec dystans ultra. Kilka łyżek owsianki, banan, magnez, żel. Pas na biodra, czołówka na głowę, worki na przepaki w dłoń i można ruszać. Po drodze jakaś para zgarnia mnie do auta - to dziewczyna odwoziła kolegę biegacza na start.
Ja: oboje biegniecie?
Dziewczyna: nie, ja tylko za kierowcę robię
Ja: mój kierowca został w łóżku
Dziewczyna: ale ja nie żona tylko koleżanka, dlatego się tak poświęcam
Ja: to chyba muszę zacząć zabierać koleżanki na biegi…
No nic, wychodzimy z auta stając się częścią jednego z wielu strumieni biegaczy. Wszystkie płyną uliczkami Krynicy w stronę startu, zlokalizowanego na deptaku. Pod busami, do których składamy worki, spotykam Bartłomieja Trelę z PokonajAstme.pl, który wykonał kawał dobrej roboty, treningowo pokonując trasę Biegu 7 Dolin z kamerą. Zamieścił w Internecie 3 filmy z 3 kolejnych etapów, dzięki czemu zawodnicy mogli bardzo dokładnie poznać każdy fragment trasy bez wychodzenia z domu. Dzięki!
Stojąc na starcie, trafiam też na Mikołaja i Filipa z wesołej ekipy Darka Strychalskiego. Tym razem niestety zdekompletowanej, ale chłopaki świetnie prezentują się w koszulkach fundacji „Zwycięzca”!
3:00
Dobra, czas pobiegać. Ruszamy z minimalnym opóźnieniem, od samego początku bardzo chcę ustawić dobre tempo. Dobre tempo biegu na 100km to tempo dużo niższe niż najniższe jakie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Nie mogąc wyobrazić sobie takiego tempa, biegnę swoim tempem, co okazuje się (w moim mniemaniu) tragiczne w skutkach. Ale nie tak od razu.
5:33
Na pierwszą żywieniówkę (schronisko na Łabowskiej Hali – 22km) wbiegam wraz ze wschodem słońca. Uzupełniam płyny, wciągam parę herbatników, jakieś pomarańcze i lecę dalej. Jest całkiem ok., od teraz do przepaku już w zasadzie tylko zbieganie. Zbieganie to super sprawa, pod warunkiem że dopiero zaczynasz wyścig, albo w ogóle nie jesteś na wyścigu. Swoją drogą znowu zostawiam plecak na przepaku, a na 1.etap zabieram tylko pas z bidonem. Ta sama taktyka co na Rzeźniku i jestem bardzo zadowolony z tego pomysłu. Bidon wystarcza w zupełności, a żel i magnez da się upchnąć do kieszonki w pasie.
Zaczynam bardzo stromy i wyniszczający zbieg do Rytra. Po osiągnięciu asfaltu uda są baaardzo zniszczone, co nie nastraja optymistycznie przed kolejnymi 67 kilometrami.
7:12
Doczłapuję chodnikiem na przepak, wymieniam sprzęt i obżeram się wszystkim co dają. Nie dają tego tak wiele, ale i tak popełniam błąd. Ruszam niemal równocześnie z Bartłomiejem Trelą, który rzuca w moją stronę wiele pomocnych uwag i motywujących słów.
Chwilę potem, jakoś koło 40. kilometra, ścina mnie pierwszy kryzys. Dolegliwości żołądkowe nie pozwalają biec, cudem udaje się nie zwrócić smakołyków z przepaku. Bardzo nie chcę tracić czasu na wizyty w krzakach i udaje się - docieram do kolejnej żywieniówki. Tam odżywiam się już bardzo ostrożnie i spokojnie ruszam z Hali Przehyba w stronę drugiego przepaku, po drodze wspinając się na Radziejową, Wielki Rogacz i Eliaszówkę.
Zbieg do Piwnicznej wyłożony jest betonowymi ażurami, co nie podoba się moim stopom. Po drodze ktoś o dobrym sercu wystawia przed dom miski i wiadra z wodą, plus kilka kubeczków. Cudownie. Pijemy i odświeżamy się nieco, ale jest ciężko bo temperatura coraz bardziej daje w kość.
11:53
Po długim kawałku asfaltem, docieram na drugi przepak. Spotykam tam ponownie Anię, znajomą z górskiego obozu biegowego. Postanawiamy razem wyruszyć z punktu. Na kolejnych kilometrach dołącza do nas parę osób i lecimy tak mniej więcej do Łomnicy. W nogach jakieś 70km, właśnie skończyliśmy krótki zbieg i zaczynamy mozolne podejście po betonowych ażurach.
Nagle zupełnie odcina mi prąd. To jest chwila. Błogosławię na dalszą drogę dotychczasowej towarzyszce, a sam zwalniam tak, że GPS przestaje wykrywać jakikolwiek ruch. Po chwili ja sam przestaję wykrywać jakikolwiek ruch. Z nieba mocna lampa, staję w miejscu by na chwilę zawisnąć na kijach. I tak kilka razy, co jakieś 20 metrów. Dochodzę (duże słowo) do najbliższej plamy cienia i - nie potrafiąc zrobić kroku - padam bez sił, niemal równocześnie z trzema innymi biegaczami.
Tak ma wyglądać ostateczny upadek? Kryzysy przychodzą i odchodzą, to jest do przewidzenia, a ja nie zamierzam się nikomu tłumaczyć z wycofu. No wstawaj i napieraj, jest setka do zrobienia!
Ale ciało ogarnęła niemoc. Okropna, ciemna głębia niemocy, rozświetlana płomieniem złości i frustracji. Kolejny raz mnie ścina; kolejny raz wysoka temperatura sprawia, że całkowicie opadam z sił. Wyprzedzają mnie ludzie, którzy po prostu idą. Im też musi być ciężko, przecież wszyscy mamy te same warunki.
Zbieram się w sobie, jakimś cudem podnoszę się z trawy i wznawiam rozpaczliwy marsz pod górę. Legenda ultra Scott Jurek, w swojej książce „Jedz i biegaj” pisze: Odległość ogałaca Cię ze wszystkiego. Całym sobą dokładnie czuję co znaczy ultra i gdzieś w tyle głowy zaczyna rodzić się niechciana i niebezpieczna myśl - czy zmieszczę się w limicie czasu?
Ze złego snu wybudza mnie zbawienna melodia - idzie burza. Kto by pomyślał - od kiedy bawię się w ultradystansowca, przeklinam deszcz jak tylko się da. To deszcz wyciągał mnie tak daleko poza strefę komfortu, to on sprawiał że tak bardzo cierpiałem. A teraz tak bardzo pragnę choćby kilku większych chmur, kilku minut opadów…
Docieram na szczyt między Łomnicą, a Wierchomlą Wielką. Zaczyna kropić, coś cudownego. Kiedy osiągam asfalt w Wierchomli, pada już konkretny deszcz. Niebo się zlitowało. Cytując klasyka – deszczu, dziękuję Ci.
Teraz długi kawałek drogą do przedostatniej żywieniówki i zarazem ostatniego przepaku. Nieważne że pod górę, nieważne że po twardym. Kilkadziesiąt metrów przed hotelem, w przydrożnych krzakach, czai się fotograf. Fotograf na biegu ultra to osoba o niesamowitej mocy - nie musi zupełnie nic mówić, a ludzie nagle przechodzą z marszu do biegu. Ale nawet taka „pomoc” jest teraz na wagę złota.
14:28
Hotel „Wierchomla”. W nogach już dystans Rzeźnika, więc od teraz przesuwam swoją osobistą granicę. W worku na przepaku zostawiłem zamrażacz, którym teraz uważnie opsikuję sobie nogi. Oddaję zawodnikowi w potrzebie ostatnią ampułkę z magnezem, uzupełniam płyny i wciągam jakieś owoce. W jelitach trwa niesamowita impreza, ale jakoś udaje się powstrzymać organizm i nie tracić czasu na wizytę w krzakach. Co chwilę przeliczam w głowie ile kilometrów mi zostało, ile mam na to czasu, jakie muszę mieć minimalne średnie tempo i jakie tempo zakładam na ostatnie kilometry, biorąc pod uwagę profil trasy. Opuszczam punkt i lecę asfaltem jakiś kilometr, po czym skręcam ostro w prawo i…
O k****.
Stok narciarski. A konkretniej – dolna stacja.
Na odcinku 3km wspinam się prawie 400 metrów w górę. To się nie dzieje naprawdę. Kiedy docieram na szczyt i robi się płasko, zaczynam się zastanawiać czy ktokolwiek jeszcze jest za mną. Chyba wszyscy już mnie wyprzedzili i jestem ostatni. Zmęczony, obolały i zrezygnowany, na domiar złego źle odczytuję informację z profilu trasy (wcześniej przygotowanego i naklejonego na bidon, z naniesionymi informacjami o zakładanym tempie, godzinach dotarcia na punkty i wysokościach n.p.m. poszczególnych szczytów i dolin).
Jest 15:30, spędziłem na trasie 12,5h, a na bidonie widzę limit 13,5h na dotarcie do ostatniego punktu kontrolnego. Nie ma takiej opcji. Chce mi się płakać, piszę do Justyny, że już nie zdążę i zdejmą mnie z trasy na ostatnim PK, więc niedługo przyjadę do Krynicy. Złe emocje – zły doradca. Po chwili orientuję się, że limit wynosi jednak 15h, więc mam 2,5h na najbliższe 8km do bacówki nad Wierchomlą i 4,5 godziny na ostatnie 20km. Do zrobienia nawet marszem. I zrobię to, choćbym złamał obie nogi. Tyle, że wtedy już nie marszem.
15:56
Zbieg do asfaltu w Szczawniku okazuje się zejściem do asfaltu w Szczawniku. Ból jest okropny, ale trochę mi wstyd, jako że pozostali jednak jakoś biegną. I znowu mnie wyprzedzają. Mam to gdzieś, od jakichś 15km nie walczę o pozycję, tylko o ukończenie. Ostatnie łagodne podejście na ostatni punkt kontrolny utwierdza mnie w przekonaniu, że dam radę. Napieram sam. Znowu chce mi się płakać, ale tym razem ze szczęścia, kiedy wizualizuję sobie finisz w Krynicy. Łzy działają przeciwbólowo, ogarnia mnie cicha euforia.
17:00
Na ostatnim punkcie, pod bacówką, znajduję jeszcze chwilę na kubek gorącej herbaty. A może dwa kubki, nie pamiętam. Walcząc z rewolucjami w jelitach, rozpoczynam ostatnie 12km, z czego 3 wciąż pod górę, na Runek, a potem już tylko spadanie do mety. Wyprzedzają mnie masowo, bo ledwo się ruszam, ale pozostaję obojętny wobec tego faktu.
Kilkaset metrów przed metą wiatr rzucił nam kłody pod nogi. Dosłownie. Kicanie przez wiatrołom znacząco obniża i tak już tragiczne tempo, a w dodatku generuje bardzo uciążliwe skurcze w wielu miejscach. Coraz wyraźniej słyszę tłumy kibiców tam w dole. Delikatnie przyspieszam. Po drodze mijam słynny już żywopłot, zza którego grupka nawadniających się solidnie (ale niewidocznych) kibiców, głośno dopinguje każdego przebiegającego zawodnika. Jeszcze trochę, jeszcze chwila, już widać zabudowania. Wbiegam na asfalt.
19:12
Te kilkaset metrów ulicami Krynicy i długi finisz deptakiem, to jest coś niesamowitego. Tego nie da się opisać słowami. Ludzie stoją przy trasie, biją brawo, krzyczą; deptak po obu stronach obstawiony tłumami dopingujących - to wszystko jest tak cholernie wzruszające.
Finiszuję tempem na 400m, po drodze przybijając mnóstwo piątek i kompletnie nie czując bólu. Upragniona meta. Dla tych ostatnich metrów warto było tyle cierpieć. I wytrwać do końca, po drodze tak bardzo poznając siebie.
Dostaję medal, NRC-tkę i padam na kolana, chyląc czoła krynickiemu deptakowi. Chwilę później ciężko zwalam się pod drzewem jakieś 50 metórw dalej i próbuję dojść do siebie w tej niezwykle przyjemnej pozycji.
Pora odebrać z depozytu worki z przepaków. Wstawanie spod drzewa okazuje się najtrudniejszą czynnością na świecie. Natychmiast robi mi się słabo i niedobrze, więc pod następnym drzewem wracam do pozycji siedzącej. Kiedy Justyna idzie po moje worki, podchodzi do mnie wolontariusz i proponuje wycieczkę do karetki, co by podpięli mnie pod glukozę. Nie podoba mi się wizja jakiejkolwiek wycieczki, więc pokornie tłumaczę swój sceptycyzm. To, co działo się później, pozostawię dla siebie.
Stare, chińskie przysłowie mówi: nie wiesz jak jesteś silny dopóki nie masz innego wyjścia jak tylko być silnym. Nie udało się zrealizować ambitnych planów, ale udało się stoczyć walkę z samym sobą i chyba w pewnym sensie ją wygrać. Nieocenioną pomocą okazały się motywujące smsy od paru bardzo ważnych dla mnie osób. Chciałbym z tego miejsca podziękować również Mikołajowi z biegajsercem.blogspot.com, Bartłomiejowi z PokonajAstme.pl i Ani (która to w swojej kategorii wiekowej została Wicemistrzynią Polski w ultramaratonie!) za towarzystwo na trasie, pozwalające zapomnieć o mijających kilometrach i kilka dobrych, pomocnych słów.
Było bardzo ciężko, ale okazałbym się głupcem i naiwniakiem licząc na to, że tak nie będzie. Pierwsza setka wiele mnie nauczyła i solidnie przetrzepała skórę pasem pokory, doprowadzając mnie przy okazji do ekstremalnych, skrajnych emocji. To znaczy mniej więcej tyle, że... już nie mogę doczekać się kolejnej!
Rafał Słociak