Maraton Piasków to 250-kilometrowy bieg po marokańskiej Saharze, podzielony na 6 etapów. Uczestnicy zmagają się z tu temperaturami, oscylującymi od 3-4 stopni w nocy do 40 w dzień, piaszczystymi wydmami, ale też twardym kamienistym podłożem wyschniętych jezior i skał, niedoborem wody. Ale przede wszystkim z własna psychiką – wielu, wbrew organizmowi i za wszelką cenę chce zameldować się na mecie.
Tegoroczna, 30. edycja tych zawodów przyciągnęła prawie 1500 śmiałków. W tym szóstkę Polaków. Wszyscy ukończyli bieg, co jest nie lada wyczynem zważywszy na fakt, że niemal 300 zawodników odpadło w trakcie rywalizacji. Nam udało się namówić na rozmowę jednego z nich.
O swojej przygodzie z Maratonem Piasków opowiedział Michał Głowacki. Mieszkaniec Londynu ukończył imprezę na rewelacyjnej 14. pozycji. To najlepszy wynik Polaka w historii Maratonu Piasków.
Dlaczego Maraton Piasków?
- Pierwszy raz o Maratonie Piasków przeczytałem 14 lat temu i wtedy obiecałem sobie, że kiedyś tam wystartuję. Powalczę przede wszystkim ze swoimi słabościami. Wtedy nie wyobrażałem sobie jak można by przebiec maraton po piachu z plecakiem. Dziś po jego ukończeniu to dla mnie „bułka z masłem”.
Przygotowania
- Z perspektywy uczestnika, która ma już za sobą walkę na pustyni, wiem jak wiele błędów popełniłem w przygotowaniach. Trenowałem jak do normalnego maratonu, biegałem za szybko i za krótko. Na treningach rozpędzałem się do średniego tempa 3:25 min./km, za mało biegałem w terenie po crossowych górkach, a za dużo po terenie płaskim np. ulicach.
Kilometraż robiłem całkiem spory - w styczniu 600 km, w lutym 420 km. W marcu doznałem kontuzji, było to na 3 tygodnie przed startem. Podczas biegu w Milton Keynes na dystansie 20 mil miałem pobiec treningowo i kontrolować tempo. Jednak atmosfera rywalizacji sprawiła, że „zapaliłem się” i połówkę przebiegłem w 71 minut. Na jednym z ostatnich kilometrów poczułem ból w mięśniu czworogłowym uda. Jakimś cudem dotruchtałem do mety, ale następne 2 tygodnie spędziłem na masażach, basenach i krótkich wybieganiach 10-kilometrowych. Ominąłem cały sezon przełajowy, a udział w nim był zalecany jako idealny sposób przygotowań. Błoto i piasek mają dużo wspólnego.
Przygotowanie do Maratonu Piasków jest bardzo czasochłonne. To nie jest trening do startu na 10 km, więc czasu dla rodziny miałem bardzo niewiele. Do tego dochodzi praca. Prowadzę duży pub w centrum Londynu i pomagam żonie w prowadzeniu jej firmy. Ciężko było to wszystko pogodzić z treningami. Ucierpieli na tym moi najbliżsi - syn z małżonką. Zamiast wieczorem spędzać czas z rodziną, ja wychodziłem na 30 km wybiegania. Żona zawsze powtarzała, ze bieganie jest moją drugą miłością, więc mi wybacza te wieczorne spacerki. Biegałem przeważnie późnym wieczorem o 21 lub wcześnie rano o 6. Zawsze mogłem liczyć na wsparcie żony. Jest bardzo wyrozumiała, może dlatego, że podziela moją pasję do biegania. Mogłem liczyć na jej wyrozumiałość nawet wtedy, gdy zamiast jechać z synem na mecz, jechałem na zawody, a moja żona przejmowała moją rolę i zabierała naszego 6-latka na stadion.
Koszty
- Nie zliczyłem dokładnie wszystkich kosztów związanych ze startem, jednak oscylują one w granicach 25 000 zł. Co chwilę coś wyskakiwało, coś trzeba było dokupić, zamówić. Do tego dochodziło wpisowe, bilety lotnicze, sprzęt, odżywki itp.
Maraton Piasków dzień po dniu
Etap 1 - 36,2 km
- Gdy tylko pojawiłem się w obozie na Saharze i przyjrzałem się konkurentom, zrozumiałem, że sprzęt, który posiadałem, był nie najlepszy. Plecak i buty dobrałem właściwie, ale śpiwór był o wiele za ciężki. Waga 950 gramów to zdecydowanie za dużo, żeby myśleć o ściganiu się z resztą zawodników. Przeszkadzał mi cały czas, dopiero na 4 etapie miałem tyle miejsca w plecaku, żeby go schować.
Żeby ułatwić sobie życie, zacząłem odciążać plecak. Zbiłem jego wagę z 9 do 7,8 kg. W pierwszej kolejności pozbyłem się zbędnego jedzenia. Śniadania zaczęły ograniczać się do batonika zbożowego. Z 2000 kcal zrobiło się nagle 1400, włączając w to żele energetyczne i napoje regenerujące na 7 dni. Cóż, o obżarstwie nie było mowy.
Pomimo wszystkich uchybień, tuż przed startem w pierwszym etapie, moja głowa była pełna optymistycznych myśli, a nogi i serce gotowe do walki. Wiedziałem, że stać mnie na rywalizację z Dannym Kendallem (8. miejsce w generalce na zakończenie imprezy – red.) i chciałem zrealizować to założenie. Początek był szybki - 10 km w 43 minuty. Biegłem z samą czołówką. Po 15 km Marokańczycy odskoczyli, pozostał mi bieg z Anglikiem, Amerykaninem i Francuzami. Zacząłem odczuwać wagę plecaka, organizm stawał się słabszy z kilometra na kilometr.
Na 28. kilometrze dopadł mnie mega kryzys. Pustynia powitała mnie brutalnie. Doskwierały mi skurcze nóg, po piachu biegłem jak pijany. Rzucało mnie z prawej i lewo, ciężko było mi zachować równowagę. Odliczałem kilometry do mety, żeby ukończyć etap. Zawodnicy dotychczas biegnący za mną, korzystali z mojej niedyspozycji i mnie wyprzedzali. Chciałem na to reagować, przyśpieszyć, utrzymać tempo przeciwników, ale moje nogi na to nie pozwalały.
Ostatecznie 1. etap ukończyłem na 16. miejscu. Byłem piekielnie zmęczony i już bałem się drugiego dnia. Obawiałem się, ze nogi będą jeszcze cięższe, ale jednocześnie byłem bogatszy o parę doświadczeń. Podpatrzyłem jak zbiegać i podbiegać. Elitę biegu miałem przed sobą, więc obserwowałem ich taktykę podbiegania na wydmy piaskowe, zbiegi po kamienistych wzgórzach, czas jaki spędzali na check pointach. Oni właściwie przechodzili przez nie jak burza nie zatrzymując się nawet na 5 sekund.
Etap 2 - 31,1 km
- Drugi etap okazał się być zupełnie inny od pierwszego. Był bardzo pozytywnym zaskoczeniem po trudnych początkach. Przez cały czas czułem się rewelacyjnie, kontrolowałem tempo biegu. Nie popełniłem błędu z poprzedniego dnia. Zrozumiałem, że tu rekordy życiowe czy forma z biegów ulicznych nic nie znaczy. Na Maratonie Piasków zawodnicy z życiówkami na „połówkę” w okolicy 64 minut, przegrywają z zawodnikami, których rekord życiowy na tym dystansie wynosi 71 minut. Piach i góry weryfikują człowieka.
Na początku trasy czekała nas „petarda”. Mega góra, która później i tak nie okazała się tak straszna jak podejście na wzniesienie The Jebel El Otfal. Po tym pierwszym podbiegu zrobiło się dość płasko i kamieniście. Nogi niosły do przodu, czułem że mogę szybciej, chociaż bałem się podkręcić tempo. Przecież nie wiedziałem co czeka na mnie za 10 km.
Stopniowo przesuwałem się w rankingu do przodu. Bieg zaczynałem na 20. pozycji, ale wraz z upływającym czasem i kilometrami mijałem zawodników, którzy popełnili ten sam błąd co ja na pierwszym etapie. Za szybko zaczęli. Przed drugim i ostatnim check pointem była długa, płaska prosta. Dwa kilometry przebiegłem w czasie 8:30. Minąłem jednego z Francuzów i zbliżyłem się na wyciągnięcie ręki do następnego, który - jak się później okazało - wyprzedził mnie o jedno miejsce w klasyfikacji generalnej.
Check point numer 2 to podejście pod Jebel El Oftal. Tempo siadło. Jeden kilometr wspinaczki zajmował mi 19 minut. Marokańczykom zajmowało to 14 minut. Morderczy podbieg, 18 stopni nachylenia, piach i kamienie, ostatnie 70 metrów przed szczytem wspinaliśmy się używając liny górskiej, przymocowanej przez organizatorów. Bez niej nie było mowy, żeby wspiąć się na tą piekielną górę. Nie udało mi się utrzymać tempa, biegnący tuż przede mną Damian Vierdet mi uciekł. Przybiegłem do mety na 15. pozycji.
Wydaje mi się, że na drugim etapie pobiegłem chyba najodważniej. Kosztowało mnie to jednak wiele sił. Byłem mega wyczerpany. Pamiętam, że nie mogłem dojść z 3 butelkami wody do mojego namiotu.
- Etap trzeci okazał się dla mnie najcięższy. Niemniej jednak potrafiłem pokazać na nim mój silny charakter i wolę walki zwłaszcza na końcowych kilometrach.
Start był ciężki, źle mi się biegło. Nie mogłem wytrzymać tempa z teoretycznie słabszymi zawodnikami. Na 15. kilometrze trasy temperatura osiągała już 46 stopni. Pot lał się ze mnie jak woda z kranu. Nogi niczym z ołowiu nie pozwalały przyśpieszyć. Na drugim check pointcie dogoniła mnie najlepsza w stawce kobieta - Elisabet Barnes. Podłamało mnie to mocno, uświadomiłem sobie jak słabo jestem dysponowany tego dnia. Szukając punktu oparcia, skupiłem się na zdaniu wypowiedzianym przez Dannego Kendalla w naszej rozmowie. Powiedział, że wyścig zaczyna się dopiero jutro na etapie 92-kilometrowym. Ta myśl pocieszała mnie i hamowała, nie chciałem się wypłukać z wszystkiego przed najdłuższym etapem. Mimo to prze głowę przewijały się pytania „dlaczego postanowiłem się tak męczyć, po co to robię?” Lepiej było wydać pieniądze na wycieczka z rodzina all inclusive, zamiast biegać po morderczej Saharze.
Po paru kilometrach biegu z Elisabeth Barnes przyjąłem ostatni żel kofeinowy przygotowany na ten etap. Organizm odżył, czułem że pobudziłem się fizycznie. Pojawiły się pozytywne myśli: „dasz radę, naciśniesz na ostatnich 5-ciu kilometrach”.
Ostatnia „piątka” zaczęła się długim, mozolnym podbiegiem. Góra na którą wbiegaliśmy była usłana złocistym piachem. Podbiegałem powoli, czując jednocześnie, że dysponuję zapasem sił w nogach i finisz będzie w moim wykonaniu mocny. Na podbiegu zajmowałem 27. pozycję mając zawodników przede mną w zasięgu wzroku, obok mnie biegli Ed Kerry i Elisabeht Barnes.
Gdy wreszcie wybiegliśmy na równy teren zegarek wskazywał mi 3 km do mety. Zrobiłem szybką analizę terenu, teren przed mną był w miarę płaski, a podłoże piaszczyste z dużą ilością kamieni. Zdecydowałem się na szaleńczy finisz, każdy zawodnik w zasięgu wzroku był moim celem do przejścia. Tak biegłem aż do mety. Na tak krótkim dystansie udało mi się wyprzedzić siedmiu zawodników i zameldować się na 19. pozycji na mecie. Edi Kerry, który biegł ze mną jeszcze na podbiegu, ostatecznie stracił do mnie ponad 3 minuty.
Po każdym etapie starałem się jak najwięcej wypoczywać popijając ciepły regenerujący shake. Organizm był zmęczony. Z dnia na dzień miałem więcej odcisków, paznokieć na dużym palcu, po trzecim dniu zakomunikował, że ma dość takich warunków i postanowił sobie zejść.
W obozie namiotowym panowała zawsze super atmosfera, wszyscy się wspierali, opowiadając wrażenia z biegu. Ja swój namiot dzieliłem z czterema zawodnikami z Rumuni, jednym z Węgier i Natalią (Salamon – red.), zawodniczką z Polski. Wieczorami z niecierpliwością wyczekiwałem kiedy „commissaire bivouace” przyniesie listę wydrukowanych e-maili. Wiadomości od ukochanej żony, mojej największej mojej fanki, która przeżywała każdy kilometr mojego biegu, bacznie obserwując moją pozycję na żywo na stronie internetowej imprezy. Wiadomości od niej zawsze mnie rozśmieszały i dawały ogromną siłę do walki na kolejnym etapie.
Etap 4 - 91.7km
- Nadeszła chwila prawdy, najdłuższy etap i najdłuższy bieg w moim życiu. Obawiałem się tego dnia, a teraz musiałem mu stawić czoła. Zawodnicy z „Top 50” startowali 3 godziny później, niż reszta startujących biegaczy. Pamiętam tego ranka było dość wietrznie, siedziałem opatulony w śpiworze jeszcze na 30 minut przed startem. Obozowisko zniknęło w ciągu 2 godzin. Wszystkie namioty, podesty, banery, głośniki były już spakowane na tiry.
Start do tego etapu był niezwykły. Na jego miejsce przyleciał helikopter z głównym organizatorem biegu, jego pomysłodawcą Patrickiem Bauerem. Ustawiono nas wszystkich w jednej linii, a potem zaczęliśmy odśpiewywać „hymn” biegu, czyli „Highway to Hell” zespołu AC/DC. To była chwila, której nie zapomnę do końca życia. W trakcie całej ceremonii ciarki przechodziły mi po plecach. W takiej atmosferze wiedziałem, że pomimo iż odciski na stopach bardzo bolały, gdy tylko usłyszę głos startera, ból odejdzie i rozpocznie się walka z samym sobą. Myślałem „teraz albo nigdy!” Ruszyłem...
Start był pod górę po piachu. Biegłem spokojnie wiedziałem, że będzie czas i dystans na ściganie się. Wybiegliśmy w porze dnia, o której panował już mega upał, więc postanowiłem się zbytnio nie męczyć. Nigdy nie przebiegłem jednorazowo więcej niż 55 km, nie wiedziałem jak moje nogi zareagują na 70/80 km.
Na pierwszym check pointcie byłem jednym z ostatnich całej „50”. Po 5 km dołączył do mnie Irlandczyk Ciaran Dunne. Był zaskoczony moim tempem, gdy powiedziałem mu, że chcę pobiec etap w 11 godzin. Zapytał mnie: „Co Ty tutaj robisz? Jeśli chcesz wybiegać taki wynik musisz zdecydowanie zwiększyć tempo”. Przebiegaliśmy przez malownicze oazy, na 34. kilometrze znów spotkaliśmy się Jabal El Otfal. Tym razem pokonywaliśmy ją z drugiej strony. Schodząc z góry korzystaliśmy z pomocy liny górskiej.
Irlandczyk biegł ze mną aż do 50. kilometra. Pamiętam jak wtedy zażartował: „To został nam jeszcze tylko maraton do pokonania!”. Stopniowo zacząłem mijać kolejnych słabnących zawodników, którzy wystartowali wcześniej. O dziwo na trasie spotkałem ludzi, którzy mnie dopingowali! Wiedzieli, że biegnie jakiś Polak, który nawiązuje walkę z elitą. Nie wiedziałem na której pozycji biegnę.
Najtrudniejsze chwile przeżywałem od 40. do 70. kilometra, gdzie biegło się cały czas po piaszczystych wydmach. Kosztowało to mnie dużo energii. W końcu zapadł zmierzch, włączyłem latarkę, temperatura spadła do 20 stopni.
Te sprzyjające warunki sprawiły, że ruszyłem powoli do ataku. Zwiększyłem tempo, podłoże pasowało pod moje bieganie. Było twarde i w miarę płaskie. Wiedziałem, że się przesuwam w górę klasyfikacji. Na 74. kiloemtrze dogoniłem Edwarda Kerry, jak się później dowiedziałem, był moment że traciłem do niego nawet 20 min na tym etapie, a mimo to udało się zniwelować tę przewagę. Było chłodno, zerwał się mocny wiatr, a ja wciąż przyspieszałem. Byłem świadomy tego, że udało mi się zachować dużo sił na koniec. Mijałem kolejnych zawodników potykających się na nierównym podłożu co trzeci krok. Zbliżałem się do mety, ale tym razem chciałem, żeby była dalej. Ja miałem dużo energii i odrabiam straty, a inni słabną. Dystans 92 km ukończyłem w czasie 1116:49, co dało średnia prędkość 8,16 km/h.
Bieg mentalnie i fizycznie zniosłem bardzo dobrze. Cel udało się osiągnąć w zamierzonym czasie. Żałowałem tylko ze ruszyłem do odrabiania strat o jakieś 10 km za późno. Gdy dotarłem do obozu, akurat przetaczała się przez niego burza piaskowa. Znalazłem swój namiot nr 25, który niestety był cały powalony na ziemię, przykryty niezliczonymi kilogramami piasku. Wypiłem regenerujący napój, przykryłem się zakurzonym śpiworem i zasnąłem na gołej ziemi.
Miałem mieszane uczucia po tym etapie. Byłem zadowolony, że udało się cały dystans przebiec bez chwili postoju, nie wliczając obowiązkowych, sekundowych przerw na check pointach, przeznaczanych na odbicie kart, na wodę. Jednocześnie byłem na siebie zły, że nie poszedłem odważniej, bo byłem w stanie spokojnie urwać z 30-45 minut ze swojego wyniku. Etap ukończyłem na 17 .miejscu.
- Na ostatnim etapie, który zaliczał się do ogólnej klasyfikacji, zajmowałem 14. lokatę, tracąc do wyprzedzającego mnie Damiena Vierdet 23 minuty. Z kolei piętnasty Philippe Verdier tracił do mnie tylko 15 sekund. Postanowiłem skupić się na obronie swojej pozycji, jednocześnie starając się biec swoim tempem. Planowałem nie szaleć od początku etapu, tylko czekać na końcowe kilometry w przypadku, gdyby Philippe trzymał się blisko mnie. Moja szybkość nabyta z bieżni nie pozwoliłaby mu wyrwać mi czternastej lokaty.
Po wcześniejszym ultra etapie miałem strasznie poharatane stopy. Moje mięśnie pracowały za to i czuły się dobrze. Jak się okazało, odcinek maratoński był w miarę płaski, przebiegał po twardym podłożu. Może z wyjątkiem czwartego kilometra po wydmach piaszczystych i samego finiszu, etap był bardzo szybki. Kontrolowałem go od samego początku. Czułem się bardzo dobrze, do połowy dystansu biegłem sam, nie obracając się nawet na sekundę za siebie. Na półmetku osiągnąłem czas 1:53h.
Po 25 km dołączył do mnie Damien, zawodnik nr 13 w klasyfikacji generalnej. Pokonywaliśmy resztę dystansu razem. Na 30-34. kilometrze wśród piaszczystych wydm Damien zaatakował i próbował mnie zgubić. Wybroniłem się, nie udało mu się uciec. Czułem się mocny w tym dniu i już po „połówce” dystansu znów byłem trochę na siebie zły. Czemu nie spróbowałem zniwelować straty 23 minut do Damiena – pytałem się w myślach.
Do ostatnich kilometrów biegłem razem z Francuzem, wyczekując tylko momentu kiedy uda mi się mu „odjechać”. Tak się stało na 39. kilometrze. Z tempa 4,20 min./km na dystansie 100m wskoczyłem na tempo 3,40 min./km. Zgubiłem kolegę z Francji i finiszowałem. Ostatni kilometr pokonałem tempem 3,20 min./km, co pokazało mi jakim zapasem sił jeszcze dysponowałem. Na ostatnich trzech kilometrach odrobiłem do Damiena Verdiet prawie 2 minuty.
Na mecie czułem mega radość, energia mnie rozpierała. Medal wręczał mi sam Patryk Bauer. Muszę się przyznać, że emocje były tak silne, że uroniłem parę łez. W tym momencie brakowało mi najbardziej żony i syna z którymi mógłbym dzielić swą radość. Wiedziałem jednak, że oglądają mnie na żywo w internecie. Etap zakończyłem na 15. miejscu z czasem 3:48:25.
W generalnej klasyfikacji zająłem 14. miejsce z czasem 25:32:42.
Etap 6 - Unicef 11.5km
- Ostatni etap to bieg charytatywny, nie zaliczany do ostatecznego wyniku zawodów. Ponieważ jednak pomiar czasu był, wyniknęło przez to małe zamieszanie. Do klasyfikacji generalnej przez przypadek dołączano wyniki ostatniego odcinka. Organizatorzy jednak szybko zauważyli swój błąd i wyeliminowali czasy z etapu Unicef. Dzięki temu skończyłem zawody na 14. pozycji, a nie jak podwały media – na 17-tej pozycji.
Sam etap minął w miłej atmosferze. Na trasie znaleźliśmy czas na rozmowy z Chemą Martinezem czy Dannym Kendallem. Był czas na robienie zdjęć na wydmach i podziwianie pięknych widoków Maroka.
Podsumowanie
- To była wielka przygoda, mój bieg życia. Miałem okazję sprawdzić swój organizm w ekstremalnych warunkach, poznać masę ciekawych ludzi. Zostałem zaproszony przez organizatorów na prywatną kolację, gdzie była szansa poznać parę tajemnic dotyczących organizacji biegu.
Impreza ta sprawiła, że zakochałem się w biegach ultra. Mam zamiar wystartować tu ponownie za rok. Wierzę, że uda mi się znaleźć kilku przychylnych sponsorów, który wesprą mnie w tym finansowo. Zastanawiam się także, nad udziałem w kilku biegach z serii Ultra-Trial World Tour.
Korzystając z okazji, chciałem podziękować wszystkim zawodnikom z mojego namiotu oraz nowo poznanym fantastycznym ludziom, za wsparcie i porady podczas tego startu. Ogromne podziękowania dla znajomych i rodziny, którzy trzymali za mnie kciuki. Podziękowania dla Maćka Śniegorskiego ze Sklepu Biegacza za sprzęt sportowy. Oczywiście największe podziękowania chcę skierować do mojej żony Anny i syna Michała Juniora, którzy znosili to wszytko przez ostatnie miesiące. Zawsze mi kibicowali i wspierali duchowo. Byli ze mną na każdym kilometrze. Bez Nich nie było by mnie na 30. Maratonie Piasków.
Michał Głowacki
Od redakcji
W środę wieczorem wciąż rozmawialiśmy z Michałem o jego Maratonie Piasków i planach startowych. Mimo bolących stóp, jest już zapisany na kolejną edycję pustynnego maratony. Cel jaki nakreślił przed nami jest imponujący, ale wydaje się być w jego zasięgu - Michał chciałby powalczyć o miejsce tuż za triumfującymi Marokańczykami, czyli „Top 6-8”. Będziemy go w tym dopingować i mocno trzymać kciuki. Na takie wsparcie liczy Michał także od Was, drodzy biegacze. W rozmowie przyznał się Nam, że dużo otuchy dodawały mu e-maile docierające do obozu, także od zupełnie nieznanych mu, ale wspierających go duchowo osób. Wszyscy więc dopingujemy Michała w jego drodze do 31. Marathon des Sables.
KSU
fot. Archiwum prywatne Michała Głowackiego