Każdy szanujący się ultras wie, czym jest Łemko. Był kilka razy, lub chce być. Październikowy bieg na kilku różnych dystansach słynie z ton błota, dbałości o zawodnika i pięknych tras Beskidu Niskiego i Bieszczad. W 2019 r. organizator postanowił zrealizować pierwsze Łemko zimowe - Łemkowyna Winter Trail, w którym udało mi się wziąć udział.
Trasa miała pierwotnie mieć 41 km, ale coś nie mam szczęścia tej zimy przebiec pełnego zakładanego dystansu, bo to już kolejny bieg od początku roku, który został skrócony. W tym przypadku nie ze względu na kopny śnieg, ale wiatrołomy. Wyszło trudne, bardzo trudne, przynajmniej dla mnie, 35 km, z ponad 1400 m przewyższenia.
Zaczynaliśmy z urokliwego Iwonicza-Zdroju podejściem pod Suchą Górę, by przez Mogiłę zbiec na 7. kilometrze do Rymanowa. Zaraz za Iwoniczem czekał nas przedsmak tego, z czym zmagaliśmy się potem przez praktycznie całą dalszą trasę – oblodzony zbieg. Tylko, że tam było jeszcze względnie łatwo, bo nogi dobrze pracowały.
Po ok. 3 km kolejna niespodzianka –konkretny skok przez strumień. Niektórzy korzystali z oblodzonej rurki, przerzuconej między brzegami, inni ruszyli w krzaczory wzdłuż brzegu w poszukiwaniu węższego przejścia.
W Rymanowie czekał nas kawałek asfaltem i zaczęły się pierwsze solidne podejścia. Na pierwszej ekspozycji – niespodzianka. Panowie z miejscowego klubu biegacza częstujący wiśniowymi procentami. Brawo Finisz Rymanów! Grzech było nie skorzystać dla rozgrzewki!
Za 10. kilometrem zastaliśmy pierwszy, obfity i pełen żywiołowych wolontariuszy punkt żywieniowy na Przymiarkach.
Po wrzuceniu czegoś na ząb i kilku łykach gorącej herbaty można było ruszać dalej – długi odcinek asfaltu w dół w kierunku Bałucianki zachęcał do rozwinięcia prędkości. Do czasu, aż niedaleko początku wsi okazało się, że szeroki pas oblodzonego asfaltu okazał się fatalny w skutkach dla zawodniczki, która chwilę przed nami, jak się potem okazało, złamała na nim dwie kości w nodze…
"Lodowyna". Doświadczona ultraska podjęta z trasy przez LPR. Czeka na operację
Widok tego wypadku mocno skierował naszą uwagę na to, po czym biegniemy. Kilkoro ludzi zatrzymało się, by jej pomóc, my pobiegliśmy w kierunku wsi, gdzie się okazało, akurat stacjonowali strażacy, zaalarmowani natychmiast ruszyli na pomoc.
Za Bałucianką zaczęliśmy wspinaczkę na Bałuciański Wierch i wraz z nią pokonywanie zwałów zamarzniętego śniegu i błota (pierwsze roztopy ściął 10-stopniowy mróz poprzedniej mocy). Twarde wertepy, wertepy i jeszcze raz wertepy.
Do drugiego punktu żywieniowego w Zawadce Rymanowskiej na 21. kilometrze mieliśmy parę pięknych widoków na okolice. Na punkcie znów bogactwo jadła na zimno i gorący barszczyk, a nawet ognisko i leżaczki, a za nim najtrudniejsze podejście – pod górę Cergową.
Ale wcześniej – kolejna przeprawa przez strumień, tym razem o wiele bardziej szeroki i wartki. Mnie udało się przejść suchą stopą po zwalonym pniu, inni znaleźli najwęższy odcinek pomiędzy skarpami, gdzie udało się przeskoczyć. I Cergowa, a na niej wieża widokowa. Choć organizatorzy nie zdecydowali się zorganizować na jej szczycie checkpointu, ja i tak nie mogłam sobie odmówić, żeby na nią wejść – naprawdę było warto.
Kolejny etap – zbieg z Cergowej. Po piątym wywiniętym orle i minięciu mnie kurczowo trzymającej się drzewa przez rączego biegacza w raczkach, postanowiłam sięgnąć do plecaka po swoje raczki. To było najpiękniejsze 200 metrów wreszcie stabilnego i pewnego zbiegania po oblodzonym zboczu, aż definitywnie skończył się śnieg…
Więc sobie dalej w raczkach nie porumakowałam i w brodę sobie plułam, że założyłam je dopiero teraz. W kierunku wsi Lubatowa zmierzaliśmy polną drogą, by na 31. kilometrze skręcić na ostatnie wzniesienie – Żabią Górę, z której rozciągał się piękny widok na pokonaną wcześniej Cergową. I stąd już tylko 4 kilometry dzieliły nas od mety. Wydawać by się mogło, że dystans nie był taki zabójczy, ale pierwsze zabudowania Iwonicza witałam z nieopisaną ulgą.
Debiut zimowej Łemkowyny z pewnością zaliczę do udanych. Trasa bardzo wymagająca ze względu na zmarzlinę, ze zmieniających się jak w kalejdoskopie rodzajów podłoża brakowało chyba tylko kopnego piachu, ale ciekawa i zróżnicowana, pięknie oznaczona (choć nie brakowało miejsc, gdzie można było się zgubić), za Żabią Górą poprowadzona polami, a nie jak jesienne Łemko asfaltem – to duży plus i zaskoczenie dla stałych bywalców. Choć zamykałam stawkę biegową, entuzjazmu kibiców i wolontariuszy na mecie nie brakowało i z prawdziwą przyjemnością odebrałam oryginalny medal.
Zabrakło mi może jedynie bardziej szczegółowej informacji o warunkach na trasie – podano, że ma być i trawa, i błoto, i lód, ale gdybym wiedziała, na jakich odcinkach, to pewnie wcześniej założyłabym raczki i oszczędziła trochę ud i stawów skokowych. Nie było też w ogóle informacji, co ma być na punktach żywieniowych, a to wpłynęłoby na zawartość plecaka. Ale było dobrze, Łemkowyna, bardzo dobrze!
Magdalena Wilk, Ambasadorka Festiwalu Biegów