Biedrusko, 2 października, 10:00. Kilkanaścioro śmiałków z pierwszej fali stoi przed startową bramą. Mamy jeszcze chwilę do startu – zapowiada przez megafon organizator – więc mam dla was małą niespodziankę! Po czym... przestawia bramę o 90 stopni, a nas razem z nią. Zamiast ruszyć ścieżką, stajemy twarzą w twarz z zieloną ścianą gęstego lasu, pełnego nieprzebytych zarośli. Lekcję biologii czas zacząć.
Tu żyją ślimaki, więc musi być czysto
Tym miłym akcentem rozpoczął się Xtreme Challenge, nowy bieg przeprawowy na dawnych terenach poligonu w Biedrusku pod Poznaniem. Wpadamy jak stado dzików w chaszcze, nurkujemy pod konarami, drzemy przez pokrzywy. Dużo pokrzyw. Pierwsze zagłębienie z błotem. Trochę suchego gruntu i wpadamy pod most na rzeczce.
Wokół unosi się gęsty błotny aromat. Ktoś kombinuje i próbuje iść gzymsem, ale gromadnie zwracamy mu uwagę, więc skacze do wody. Fotografowie przy leśnej dróżce robią nam zdjęcia, ale to już koniec cywilizacji. Ciek wodny robi się coraz dzikszy. I coraz głębszy.
Na ogół jest powyżej kolan, ale co jakiś czas zapadamy się po klatę. Błotniste dno próbuje zjeść nasze buty. Doganiam Artura, znajomego z lipcowego Hunt Run w Bałtowie. Spotkałem go tu przypadkowo, nie umawialiśmy się na wspólny bieg, ale dziś już do końca będziemy napierać wspólnie. Razem z nami wodą brodzi jeszcze kilku chłopa.
Przez dłuższy czas idę na szpicy, biorąc na siebie wszystkie podwodne przeszkody. Pół biedy z tymi częściowo widocznymi. Z niektórymi całkowicie ukrytymi pod wodą zwalonymi drzewami moje nogi zaliczają bolesne spotkania. Co jakiś czas się o nie potykam, wpadając ryjem w błotnistą wodę. Tu są ślimaki – rzucam towarzyszom fachową uwagę – więc jest czysta woda! Czasem woda zmienia się w gęste błoto do pasa. Nie wiem dlaczego, ale ta zabawa sprawia mi przyjemność.
Czas pokonania tego kilometra to jakieś pół godziny. Docieramy do rozstaja tras 5+ i 10+ i skręcamy w prawo na dłuższą z nich. Krótki kawałek po skarpach i znów spadamy na dno wodnego cieku. Teraz jest już jednak więcej płytkiego błota i zwykłego chaszczowania. Czy już wspominałem, że głównym elementem flory są pokrzywy? A ja się wybrałem w krótkich gaciach...
Teren robi się coraz bardziej przebieżny, choć ilość pokrzyw się nie zmniejsza. Ciśniemy na przemian przez suchy las, gęste zarośla i błotne doły. Taśmy doskonale znaczą drogę. Właściwie nigdzie nie mieliśmy wątpliwych momentów. Wśród zawodników z późniejszych fal zdarzały się przypadki błądzenia, ale to już pewnie kiedy taśmy mogły być niechcący pozrywane przez biegaczy w ferworze walki.
Pełne zanurzenie
Długi kawał trasy prowadzi wzdłuż brzegu Warty. W górę i w dół po wysokiej skarpie, nadbrzeżnymi chaszczami, gęstym nadbrzeżnym lasem, w bród przez rowy. Reszta ekipy wyrwała do przodu, zostajemy we dwóch z Arturem, za nami też nikogo nie widać. Napieramy solidnym tempem, większość czasu biegnąc.
Nagle dostrzegamy z oddali rozwieszoną przez całą szerokość rzeki linę. To ta główna, zapowiadana przez organizatorów niespodzianka, zaznaczona na mapce biegu czerwoną gwiazdką. Prawdziwa tyrolka na stalowej linie, najdłuższa na polskich biegach przeszkodowych. Ale nie myślcie sobie, że to taka „leniwa” przeszkoda. Owszem, przejeżdża się na drugi brzeg będąc wygodnie zawieszonym w uprzęży, ale trzeba jeszcze wrócić. Wpław.
Tyrolce towarzyszy bufet z czekoladą, bananami, suszonymi morelami, tabletkami dekstrozy i ciepłą herbatą. Częstujemy się, wolontariusz ubiera nas w uprzęże, wpinamy się w bloczki. Jazda trwa na tyle długo, by się nią nacieszyć i podziwiać widok z góry na szybki nurt Warty – naszą drogę powrotną. W dole przez rzekę jest przeciągnięta druga lina – tym razem zwykła, asekuracyjna.
Start w małych, kilkunastoosobowych falach ma swoje wady i zalety. Zawodnicy z pierwszych fal musieli dłużej czekać na dekorację i niektórzy jej nie doczekali, a także zabrakło bezpośrednich pojedynków najszybszych biegaczy z obydwu dystansów. W takim terenie o małej przepustowości to rozwiązanie jest jednak moim zdaniem korzystniejsze – na tyrolce nie tworzyły się kolejki, a napierając przez bagna i chaszcze pojedynczo lub małymi grupkami wszyscy mogliśmy się poczuć jak odkrywcy.
Po odpięciu się i krótkiej instrukcji od wolontariusza ponownie wpinam się karabinkiem i bez namysłu wchodzę do wody. Od razu robi się głęboko. Woda nie wydaje się zimna, choć potem się dowiem, że miała tylko 14 stopni. Szybką żabą przepływam przez środek, nurt nieźle znosi, ale lina mnie utrzymuje. Kto nie umie pływać, musiałby z niej aktywnie korzystać. Artur płynie za mną. Do domu do Poznania wróci rowerem, więc zaliczy dziś pełny triathlon. Z łódki czujnym okiem przyglądają się nam ratownicy. Grunt łapię dopiero przy samym brzegu. Sam nie wiem, co było przyjemniejsze, tyrolka czy pływanie...
Na przypale albo wcale
Jeszcze coś przegryzamy, przepijamy herbatą i znowu czekają na nas nadbrzeżne skarpy i krzaczory. A było tak fajnie. Po krótkiej integracji z naturą wypadamy na leśną drogę, która daje nam ze 300 metrów „zwykłego” biegu. Nagle czerwona strzałka wskazuje w lewo. A na lewo od drogi nie ma nic, oprócz... jeziorka.
Rozglądamy się za taśmami. W końcu dostrzegamy je po obu stronach wody, w odległości kilku metrów od brzegów. Wokół nie ma nikogo. Jaka była tu intencja organizatorów? Obejść czy przepłynąć? Długo się nie zastanawiamy. Na przypale albo wcale, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana!
Woda jest dużo zimniejsza, niż w Warcie. Pewnie to oczko jest zasilane podwodnym źródłem. Od razu tracimy grunt. Trafiam na gęste wodorosty i zostaję trochę z tyłu za Arturem, ale żabką daję radę się przebić. Jeziorko ma szerokość typowego basenu. Później się dowiemy, że zgodnie z naszymi przypuszczeniami zawodnicy mieli tu pozostawiony wybór. W końcu nie każdy umie dobrze pływać. Swoją drogą, czy gdzieś jeszcze na jakichś krajowych zawodach OCR jest taka dawka pływania?
Niedługo po wyjściu na drugi brzeg trasa prowadzi nas przez spore mokradło ze stojącą wodą. Sterczą z niej ostre kikuty drzewek. Pewnie robota bobrów. Lepiej się na nie nie przewracać.
Stąd już będzie długo przez suchy las. Chaszczy już mniej, teren bardzo przebieżny, ale za to z innymi niespodziankami. Kilka głębokich, wybetonowanych transzei. Jak by nie było, teren powojskowy. Transzeje mają łagodne zejścia z boku, ale taśmy są za każdym razem tak poprowadzone, by nas zmusić do zeskoku i wspięcia się na przeciwną krawędź. Nie ma tu wolontariuszy – organizatorzy dali nam duży kredyt zaufania. Ciekawe, jaka część zawodników pokonała te przeszkody na sportowo, a ilu sobie ułatwiło życie?
Zeskok z siadu nie stanowi kłopotu, ale wyjście jest większym wyzwaniem. Z opowieści wiem, że większość napierających w grupach robiła tu żywą drabinę, co jest jak najbardziej dopuszczalne. Zanim sobie nawzajem pomożemy, próbujemy jednak każdy samodzielnie dla samego sportu i wszędzie nam się udaje. W najtrudniejszej transzei po wciągnięciu się na betonową ścianę wydzieram wyżej, łapiąc się na wiarę jakichś kęp trawy na prawie pionowym stoku. Artur podciąga się na jakiejś gałązce, która na pierwszy rzut oka nie utrzymałaby człowieka.
Niektórzy zawodnicy z następnych fal gdzieś tu napotykali żywą przeszkodę. Nie była to jednak znana z innych biegów przygodowych drużyna rugby ani amerykańskiego futbolu, lecz rój szerszeni. Doszło do kilku użądleń. Nam się upiekło – może dopiero większa ilość biegaczy rozwścieczyła owady?
Na swojej drodze napotykamy jeszcze kilka skarp, sporo chaszczy, aż w końcu taśmy kierują prosto do ciemnego wejścia do bunkra. Chwila rozkminki i nie dajemy się podpuścić – zauważamy, że dalej prowadzą one górą, a bunkier jest ślepy. Niektórzy podobno wchodzili, a nawet walili głową w ścianę.
Rola wody w przyrodzie
Już z daleka słychać, a później widać metę. Nie tak szybko jednak – najpierw musimy przejść w bród kilka kanałów, obiec jezioro i pokonać ścieżkę zdrowia: przewieszoną ściankę z desek, poręcze, siatkę, drabinkę i czołganie w piachu. Na metę wpadamy w grupce razem z jakimiś zawodnikami z krótszej trasy. Nasz czas to 2 godziny i 13 minut, 40. i 41. miejsce na 104 finiszerów trasy 10+ (naprawdę około 12 km). Trasę 5+ (w rzeczywistości ok. 7 km) ukończyło 53 biegaczy. Piękne medale na łańcuchach były warte każdego wysiłku.
Na 10+ najszybsi byli Marek Rutka (1:24:28) przed Szymonem Wesołowskim (1:35:17) i Robertem Szymańskim (1:36:09) oraz Małgorzata Stadnik (1:48:20) przed Eweliną Kamińską (1:53:40) i Olgą Sobocińską (1:56:44). Najlepsi na 5+ to Sebastian Stolarek (1:09:22) przed Grzegorzem Przybyszem i Tomaszem Bartkowiakiem (ex aequo 1:10:31) oraz Anita Dykier (1:22:14), Monika Juszczak (1:22:24) i Magdalena Nowak (1:22:34). Drużynowo dłuższy dystans wygrała ekipa Rage Run, a krótszy Tapicerzy. Pełne wyniki można znaleźć TUTAJ.
Ewelina Kamińska to zawodniczka poznańskiej drużyny Mud Goats, która współorganizowała bieg i włożyła ogromny wysiłek w opracowanie i przygotowanie trasy. Po tym wszystkim pobiegła w ostatniej fali wraz ze swoją ekipą i zajęła drugie miejsce na 10+! Wraz z drużyną trasę pokonała ich maskotka, suczka Nana, która wcześniej też ochoczo taplała się w błocie podczas jej znakowania. Na mecie psinka nie miała jeszcze dosyć i bawiła się z zawodnikami i innymi spotkanymi psami...
Trasa, na której główną przeszkodą była przyroda, spodobała się uczestnikom. – Często startuję w biegach przeszkodowych, ale zdecydowanie wolę naturalne przeszkody od sztucznych i dlatego tu przyjechałam – powiedziała po dekoracji Olga Sobocińska, zdobywczyni 3. miejsca na dłuższej pętli. – Są w Poznaniu różne biegi z przeszkodami, ale taka walka z naturą była dla mnie nowością – dodał zwycięzca krótszej trasy Sebastian Stolarek – było bardzo ciekawie, a do tego jestem szczęśliwy, że udało się wygrać, zupełnie się tego nie spodziewałem!
Pierwszy raz w życiu w zawodach tego rodzaju wziął udział zwycięzca długiej trasy, Marek Rutka – ultras mający na swoim koncie takie sukcesy, jak 6. miejsce w GWiNT Ultra Cross (110 km) i wygrana w Zielonka Challenge (75 km). Ta ostatnia impreza, podobnie jak Xtreme Challenge, to również dzieło jego dobrego znajomego Krzyśka Pilarskiego i ekipy Sport Challenge, więc dał się namówić na start. Jak widać więc, aby wygrywać przeprawówki, trzeba przede wszystkim szybko biegać.
Krzysztof Pilarski z Fundacją Wspierania Aktywności Fizycznej Sport Challenge organizują również ultramaraton Zielonka Challenge i cykl leśnych maratonów Warta Challenge. Biegi na łonie przyrody cieszą się coraz większym powodzeniem, a my wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom biegaczy – powiedział komandor zawodów – a teraz dla poszukiwaczy nowych wrażeń urządziliśmy bieg przygodowy, w którym 99% przeszkód jest naturalnych. Poznań dotąd nie miał swojego autorskiego biegu tego rodzaju. Zasieki mamy z kolczastej roślinności, a zamiast sztucznych zbiorników wodnych jest rzeka i bagno. Organizator bardzo podziękował swoim partnerom z drużyny Mud Goats, starym wyjadaczom biegów przeszkodowych, którzy dzięki swojemu doświadczeniu wytyczyli piękną trasę.
Jeśli chodzi o zaufanie do uczestników przy pokonywaniu przeszkód, to nie robimy kategoryzowanych mistrzostw świata czy Europy – dodał organizator – chcemy, by wszyscy się dobrze bawili i każdy musi sam zrobić rachunek sumienia, a jak ktoś świadomie oszukuje, to przede wszystkim samego siebie. Obiecał wziąć sobie do serca wszelkie uwagi zawodników o błędach organizacyjnych i poprawić się w przyszłych edycjach. Niewykluczone, że będą nawet dwie w ciągu roku.
Po skończeniu swojego biegu wyszedłem z aparatem naprzeciw zawodnikom dobiegającym do mety. Nad jeziorem zauważyłem tabliczki ścieżki edukacyjnej pt. „Rola wody w przyrodzie”. Ścieżka edukacyjna ułożona specjalnie dla nas przez organizatorów Xtreme Challenge była trochę dłuższa i bardziej urozmaicona. Jej tytuł jednak w sumie mógłby brzmieć tak samo...
Kamil Weinberg