Chemnitz Marathon: Piekło w niebiesko-żółtych barwach

Byliście kiedyś w piekle? Nie? Opowiem Wam jak było: gorąco, bardzo gorąco. Piekło nie ma barw czerwieni, jest niebiesko-żółte i wita napisem „Chemnitz”.

Relacjonuje Szymona Drab, Ambasador Festiwalu Biegowego

W sobotę 4 lipca w Chemnitz w środkowej Saksonii (Niemcy), które od 1974 r. jest miastem partnerskim Łodzi, odbył się 8. Chemnitz Marathon. Bieg maratoński nie był jedynym dystansem dostępnym dla zawodników - na chętnych czekał półmaraton oraz bieg na 10 km. Dla młodszych sympatyków biegania przygotowano minimaraton, czyli bieg na dystansie 4,2 km.

Do Chemntiz podróżujemy z Łodzi już od kilku lat na specjalne zaproszenie organizatorów. Nie inaczej było w tym roku, gdy pojawiliśmy się tutaj dziewiętnastoosobową ekipą. Organizacja jest naprawdę bez zarzutu: kameralna (jeśli chodzi o maraton albowiem tego dnia startuje w sumie ok 1200 osób na różnych dystansach), klimatyczna impreza, darmowy nocleg, wyżywienie oraz przewodnik dla tych, którzy w mieście pojawiają się po raz pierwszy.

Po dotarciu do hostelu w którym mieliśmy zapewniony nocleg i wyżywienie czekała na nas już koordynatorka z pamiątkowymi koszulkami (w tytułowych barwach: żółto-niebieskich) i numerami startowymi. Po szybkim rozpakowaniu naszych bagaży udaliśmy się na Pasta Party (kilka rodzaje makaronu, zarówno dla miłośników mięsa jak i vege) oraz wstępne zwiedzanie miasta.

Maraton w Chemnitz jest już moim drugim maratonem w tym mieście. W 2012 roku w trzydziestostopniowej temperaturze ukończyłem bieg z czasem 4:00:23. W głowie był plan, by pobiec lepiej i „odkuć się” na wyniku sprzed kilku lat. Jednak czy jest to możliwe, gdy na zewnątrz temperatura oscyluje w granicach…. 37 stopni stopni Celsjusza?!

Maratończycy startowali o godz. 10:00. Do pokonania mieli cztery 10,5-kilometrowe pętle po starym mieście i sąsiadującym z nim parku. Dużym plusem takiej trasy jest możliwość wzajemnego dopingu przez znajomych biegaczy oraz – jak się później okazało – możliwość zrezygnowania z maratonu na rzecz „połówki”. Z naszej łódzkiej ekipy na królewskim dystansie biegły tylko 4 osoby (2 zrezygnowały i ukończyły półmaraton), pozostałe – bardziej rozsądne osoby – zdecydowały się biec na krótszych dystansach już od początku.

Wychodząc z hostelu mocno dało się odrzuć panującą na dworze duchotę oraz upał. Kilkuminutowa rozgrzewka oraz trucht upocił mnie jak mocny trening. „Jak ja wytrzymam całą trasę?” – kilkukrotnie zadawałem sobie to pytanie. Pobiegamy, zobaczymy… Ruszyliśmy.

Start biegu nastąpił z samego centrum miasta. Po krótkim, blisko 2-kilometrowym odcinku w ustalonym dla siebie tempie ok. 5 min./km wbiegliśmy do parku. Czułem się komfortowo mimo to postanowiłem zwolnić. W parku przeważał cień, choć dało się mocno odczuć wysoką temperaturę. Skoro teraz czuję, że zaczynam się grzać, co będzie później?

Skorygowanie tempa miało pomóc dotrwać do mety. Na trasie były rozstawione aż 4 punkty z wodą (mniej więcej co 2,5-3 km). Choć tak naprawdę, można napisać TYLKO tyle. Kiedy dobiegałem do punktu z wodą czułem, że zasycha mi w gardle, a namoczona chusta już sucha – i to po 2,5 kilometrowym odcinku!

Pierwsze dwie pętle (z czterech) biegłem zgodnie z „planem B”, który zakładał, że z początkowego tempa mam po prostu... utrzymać biegowy krok. Tempo nie miało większego znaczenia – byleby tylko nie przechodzić do marszu. Chciałem ukończyć swój bieg.

Tymczasem wielu maratończyków podejmowało decyzję o zakończeniu biegu. Ku ich uciesze, organizatorzy „zaliczali” im półmaraton i dopisywali do listy startujących na tym dystansie.

Po zakończeniu drugiej pętli znacznie zwolniłem, nogi jakby przykute do siebie wąskim łańcuchem odmawiały biegu. Zaczęło się… Spodziewałem się tego momentu, ale że tak szybko nastąpił? Nie była to maratońska „ściana”, nie było zmęczenie (fizycznie nie czułem się źle), temperatura jednak sprawiała, że nie mogłem trzymać żwawego tempa, ba… nawet truchtać. Za każdym razem kiedy próbowałem przejść choćby do truchtu czułem jak szybko ulatują ze mnie siły. Musiałem znów przechodzić do marszu. Piekielny upał. Czy kiedyś nauczę się biegać w słońcu?

Kiedy trasa przebiegała w cieniu, było w miarę „przyjemnie”, lecz kiedy wybiegaliśmy na otwartą przestrzeń gorące powietrze zabierało dech w piersi. Bieganie w taką pogodę nie należy wcale ani do przyjemnych ani szybkich. W głowie pojawiają się myśli, czy tak jak inni nie podjąć decyzji o rezygnacji. Mogę się poruszać, oddychać, nie jest łatwo – ale powoli brnę do przodu. Podjąłem decyzję: bez względu na czas na mecie, walczymy dalej!

Gdy półmaratończycy zakończyli rywalizację, na 10-cio kilometrowej pętli zrobiło się luźniej. Stawka mocno się przerzedziła. Za mną i przede mną widziałem tylko pojedynczych masochistów, takich jak ja – równie wykończonych biegiem i pogodą. Przeplatając trucht z marszem starałem się gonić i jednocześnie nie dać się dogonić. Zabawa w wilka (Szakala z Bałut) i owcę, przy czym ja chciałem być tylko wilkiem „Szakalem”.

Na czwartym-ostatnim okrążeniu wyprzedziłem kilku biegaczy i metę przekroczyłem po 4 godzinach, 28 minutach i 3 sekundach. Prawie 28 minut później niż w debiucie maratońskim w tym mieście. Nie jest to wynik, który planowałem, ale przy tej pogodzie nie mogłem wybiegać nic lepszego.

Patrząc na listę wyników, nie tylko mnie pogoda złamała. Zająłem 41. miejsce w klasyfikacji generalnej na 80 osób (choć startowało nas o wiele więcej!) oraz 9. miejsce w klasyfikacji wiekowej.

Na mecie większość uczestników szukała cienia i wypoczywała trzymając w ręku zimne piwo (którego mogliśmy wypić – jak na wielu niemieckich imprezach – w ilości nieograniczonej) Zamieniłem też kilka słów z jednym z półmaratończyków, który ukończył bieg z… pustym KEG-iem na plecach! Jak wspomniał, jest to forma przygotowań do triathlonu, który z tymże akcesorium trzeba przepłynąć, przejechać na rowerze, a na końcu przebiec i... wypić na mecie!

Przekraczając linię mety, otrzymaliśmy nietuzinkowy, bo drewniany medal z podobizną na awersie Karola Marksa (Chemnitz w latach 1953-1990 nosiło nazwę Karl-Marx-Stadt, czyli Miasto Karola Marksa). Bieg w tym upale i walka o wynik były dla mnie ważną lekcją, by nie mierzyć sił nad zamiary, a zarazem i lekcją pokory. Z próbą „rozmienienia” 4 godzin pozostaje mi poczekać… Czy do 3 razy sztuka w tym przypadku się sprawdzi?

Szymon Drab, Ambasador Festiwalu Biegów