Nowa miejscówka, już trzecia w tym roku. Po Okręglicy pod Sieradzem i Kamieniu koło Konina, tym razem przedmieście Sieradza – Męka. Nazwa miejscowości całkiem trafna. Organizatorzy z sieradzkiego klubu Rajsport Active przygotowali trasy, które wyjątkowo umęczyły zawodników. Zarówno pod względem terenowym, jak i przeszkodowym.
Zawody OCR Armagedon Active w Męce w sobotę 26 października rozpoczęły się rano od biegów dziecięcych w poszczególnych grupach wiekowych, zwanych Warchlak. Zgodnie z dziczą tradycją, krótszy dystans głównego biegu, na dystansie około 6 km (od 12:30), nazywał się Loszka. Dłuższy, ok. 13-kilometrowy (starty poszczególnych fal od 14:30) – jakby ktoś nie zgadł – Dzik.
Mimo wspomnianych trudności, zaledwie poniżej niż 40 minut potrzebowali na pokonanie trasy najszybsi zawodnicy Loszki. Na końcową sekwencję przeszkód pierwszy z lasu wybiegł utytułowany zawodnik biegów z przeszkodami Wojciech Sobierajski (OCRA Poland). Spokojnie pokonał Schody do Nieba, Chomika i końcową kombinację, zwaną Destiny (ang. „przeznaczenie”). Niezagrożony dobiegł do mety w czasie 38:26, o nieco ponad minutę pokonując Wiktora Wójcika (39:32).
Jako trzeci do Destiny dobiegł Tomasz Prykowski (xRunners), jednak stracił czas na kilku próbach pokonania skomplikowanej równoważni, stanowiącej środkową część kombinacji, i spadł na piąte miejsce. Na podium wskoczył dzięki temu młodszy brat zwycięzcy, Krzysztof Sobierajski (również OCRA Poland), z wynikiem 43:16. Tomka wyprzedził jeszcze Jacek Konewka z Husarii Race Team. Warto dodać, że kolejny z przeszkodowych braci – Bolesław – ukończył Loszkę na 8. miejscu! Jako jedyna z pań, opaskę elity (zawodnicy elity musieli samodzielnie pokonać wszystkie przeszkody) obroniła Natalia Wielechowska z drużyny United Runners (1:18:14).
Wśród zawodników startujących w kategorii open, na podium stanęli: Marek Poważny z Watahy (49:33), Rafał Dudek z Reha-Ort Złotów (52:31) i Grzegorz Dyszkiewicz z Koniuchów OCR (56:18) oraz Anna Zientala z BBL Zduńska Wola (1:02:19), Julita Titz-Koza z Rajsport Active (1:02:39) i Joanna Mańczak z Ms-Fit Studio Gostyń (1:04:22). Drużynowo wygrał Rajsport Active przed Ms-Fit Studio Gostyń i Watahą.
– To mój pierwszy raz na Armagedonie – przyznała zwyciężczyni Natalia Wielechowska – i to jest świetna impreza, bardzo mi się podobało. Była ogromna ilość podbiegów, jeszcze więcej zbiegów, a w międzyczasie przeszkody, i to naprawdę fajne. Najważniejsze, że bieganie i przeszkody były zrównoważone, nie było kombinacji przeszkód jednej po drugiej, natomiast były przeplatane trudnym terenem. Do tego trochę błota było tylko w jednym miejscu, więc w sumie to był suchy bieg. Ale jak ktoś się dobrze czuje tylko na płaskim, to tu będzie miał ciężko. Ja na szczęście bardzo lubię góry i startuję też w biegach górskich na dystansach ultra (ostatnio ukończyła Łemkowynę Ultra Trail na dystansie 70 km – red.). Z przeszkód trudne dla mnie były Schody do Nieba ze względu na szeroki rozstaw, a ja nie jestem zbyt duża. No i miesiąc odpoczynku od treningu przeszkodowego dał się odczuć. A poza tym Destiny pokonałam w drugiej próbie, bo spadłam z równoważni.
– Mi też się trasa bardzo podobała, bo prawie nie było błota, wody i krzaków – podsumował zwycięzca Wojciech Sobierajski. – Teren był wyjątkowo zróżnicowany, cały czas góra-dół, chociaż to niby płaska środkowa Polska. Przeszkody też ciekawe, bardzo trudny Low Rig, Schody do Nieba, no i na koniec słynna Destiny od Ospro.pl. Największy kłopot sprawił mi wspomniany Low Rig. Do niego dobiegłem jako drugi, jednak wyszedłem tam na prowadzenie. Później już tylko powiększałem przewagę.
* * * * *
Na starcie Dzika stoję w drugiej fali open, o 14:45. Zupełnie bez ciśnienia. Po wyszarpanym Glen Coe Skyline całkiem zeszło ze mnie powietrze. Miesiąc roztrenowania i forma spadła gdzieś w głęboką, czarną... dziurę. Szczególnie ta biegowa. Typowo pod OCR w ostatnich miesiącach ćwiczyłem też od przypadku do przypadku, chociaż podczas ostatniego odpoczynku od biegania kilka fajnych treningów udało mi się zrobić, tak żeby całkiem nie zardzewieć. Dziś chcę się dobrze bawić i porządnie zmęczyć na nowych zabawkach.
Jak na październik, jest bardzo ciepło. Od samego początku mnóstwo wyjątkowo stromych hopek i kilka łatwiejszych przeszkód. No może Libra, czyli równoważnia w formie huśtawki, nie jest taka łatwa, bo nigdy nie lubiłem równoważni. Co chwilę wbiegamy na piaszczyste skarpy, by zaraz z nich na łeb, na szyję zbiec. Przewieszona ścianka z drążków, Księżycowe Płyty i Multirig, choć stoją blisko siebie, przedzielone są trudnymi pętlami po skarpach. Ciekawe rozwiązanie, nie pozwalające ani chwili odpocząć.
Końcówka Multiriga po kółkach na przemian z kulkami. Spadam z ostatniego przechwytu, choć nie powinienem – zabrakło bujnięcia. Kilka minut odpoczynku i w drugiej próbie klepię dzwonek, ale zmęczenie się nawarstwia. Długi, pokręcony odcinek po leśnych hopkach, a po nim wysoka ścianka i Strażak, czyli słup ze sznurkami. Oczywiście też przedzielone kilkoma wejściami na skarpy.
Jedyne dziś przejście przez wodę i błoto – zaledwie powyżej kostek – a zaraz po nim Low Rig, czyli nisko zawieszona konstrukcja do przejścia na rękach i nogach. Nigdy tego nie trenowałem, a wcześniej spotkałem tylko raz na Armagedonie w Kamieniu. Oczywiście spadam, przez brak wprawy i techniki tracąc siły na belce. Skurcze w łydkach i 20 karnych burpees. Żeby zbytnio nie odpocząć, za chwilę pętla z workiem z piaskiem pod bardzo stromą górkę. Zgodnie z przewidywaniami, wydolność biegową mam wyjątkowo słabą.
Po kilku, a może kilkunastu kolejnych hopkach z lasu wyłania się coś, co wygląda jak następny multirig. Żeby jednak nie było za prosto, jego przejście (na samych rękach) polega na wkładaniu drewnianych drążków w coś jakby metalowe zawiasy podwieszone na łańcuchach, które bujają się i odskakują przy każdej próbie umieszczenia drążka. Później się dowiem, że ta przeszkoda zwie się Gibony. Trafna nazwa, bo rzeczywiście zawiasy gibią się jak należy. Łapy mi puszczają w połowie przejścia i przytulam 20 krokodylków, podobnie jak większość współzawodników.
Później teren na szczęście robi się nieco łatwiejszy, czasem przeplatany przeszkodami. Spośród nich wyróżnia się Winda do Nieba: lina przewleczona przez wysoko zawieszony, kręcący się bloczek. Ręce na obu żyłach i dynamiczne, jenoczesne przechwyty bez pomocy nóg, aż do dotknięcia węzłów. Puszcza za drugim podejściem.
Po długim biegowym odcinku pośrodku pola wyrasta Wariat – genialny w swojej prostocie wynalazek znany z RMG. Obracająca się rura z wypustkami wystającymi w różne strony, po których należy przejść na samych rękach. I to nie jest zwykły Wariat, lecz Combo-Wariat: prosto z niego przechodzimy po trzech deskach zawieszonych na łańcuchach. Druga część sekwencji nazywa się Tetris – od starej, popularnej gry komputerowej.
Wariata specjalnie nie ćwiczyłem, więc nie mam wypracowanej dobrej techniki. Pozostaje zaufać sile chwytu, wypracowanej przez kilkanaście lat wspinania, chociaż to było w poprzednim życiu. Dochodzę do końca – zbyt wolno i tracąc za dużo siły – i jakoś przechodzę na deski, docierając do końca. Dziki, niezbyt cenzuralny okrzyk zwycięstwa niesie się po lesie.
Żeby nie było za łatwo, za rogiem czyha Anakonda. Kilka równoległych metalowych drągów pod górę i w dół do przewinięcia się wężowymi ruchami na przemian nad i pod nimi. Znów coś dla mnie nowego i ponownie skurcze w łydkach. Potrafi zmęczyć, ale jakoś daję radę.
Jeszcze bardziej męczy długaśna pętla z kłodami. Najwyższy stopień wykończenia zapewnia natomiast następujący zaraz po niej spacer z pieskiem, czyli przeciąganie trylinek po piaszczystej drodze. Też odpowiednio długie. Stąd do mety już tylko dwa kilometry, lecz znaczną część tej odległości pokonujemy... obciążeni oponami.
Końcówka w miasteczku zawodów rozpoczyna się od klasycznej Porodówki pod oponami i Komandosa, czyli wysokiej ściany z linami. Parę górek i znów równoważnia, tym razem trzęsąca się jak galareta. Celowo w ten sposób zbudowana. Zaraz za nią Schody do Nieba, autorska przeszkoda Darka z Rajsportu. Wysoka, drewniana konstrukcja w kształcie litery A, z deskami w dalekich odstępach, po których trzeba wejść i zejść na samych rękach od wewnętrznej strony. Obowiązkowa tylko dla elity, ale przechodzę ją dla sportu.
Wypompowanie łap daje o sobie znać na Chomiku. By wciągnąć ciężarek (symboliczny – dostatecznym obciążeniem jest waga własnego ciała), trzeba by obrócić bęben chyba dwukrotnie, robiąc praktycznie kilkanaście podciągnięć z dynamicznymi przechwytami. Na świeżo pewnie dałbym radę, ale nie teraz. Dociągam obciążnik do połowy wysokości. Ilość karniaków jest proporcjonalna do wysiłku: trzydzieści.
Na Destiny ustawia się spora kolejka, a do trzygodzinnego limitu zostało mi raptem 20 minut. Połowę z tego zajmuje czekanie. Nie ma czasu na zabawę, co najwyżej po jednej próbie na każdą część. Pierwszy małpi gaj z bujanymi elementami i siatką przechodzę, lecz nie sięgam nogami do huśtawki. Myślałem, że dotrę przynajmniej do równoważni. Brakuje chyba po prostu kondycji. Znowu 30 krokodylków.
Pięć minut do limitu, końcowa część Destiny, a ja padam ze zmęczenia. Dwadzieścia burpees bez walki, czy podjąć próbę? W Kamieniu się udało. Teraz też się przymierzam. Długi poziomy drąg i dwa bujane kółka jeszcze puszczają, po linie wchodzę, lecz na ramie łapa się rozgina. Trzy minuty, brak czasu na odpoczynek i kolejną próbę, 20 karniaków i minutę przed limitem wtaczam się na metę. Jak na totalne bezformie biegowe i przeszkodowe, może być. Przynajmniej była zabawa.
* * * * *
Żadna z kobiet startujących w elicie Dzika nie obroniła opaski, natomiast wśród mężczyzn na podium stanęli: Konrad Farkowski z Koniuchów OCR (1:20:38), Artur Kozłowski z Husarii Race Team (1:21:16) i Paweł Jaciów z Watahy (1:25:17). W kategorii open najszybsi byli trzej zawodnicy z drużyny Dzikie Borsuki: Marcin Laskowski (1:33:08), Jacek Małecki (1:35:31) i Marcin Dawicki (1:40:32) oraz trzy panie z Dzik Komando: Agata Tamborska (1:46:06), Edyta Bartela (2:08:25) i Dorota Grzelińska (2:17:47). Drużynowo zwyciężyła Wataha przed Dzik Komando i Wieluń Biega.
Pełne wyniki obu biegów we wszystkich kategoriach można zobaczyć TUTAJ.
– Trasa była wymagająca, dużo podbiegów i ciężki teren – opowiadał trzeci na mecie Paweł Jaciów. – Do tego trudne przeszkody techniczne, ale doskonale i równomiernie rozmieszczone na trasie. Kilka odcinków z obciążeniem też mogło zmęczyć. Teren jednak był dla mnie zdecydowanie trudniejszy od przeszkód, bo na co dzień nie biegam po górach. Trzecie miejsce było miłą niespodzianką, szczególnie, że dowiedziałem się o nim tuż przed dekoracją, bo elita była podzielona na dwie fale i wystartowałem w tej drugiej.
Kolejna edycja Armagedonu Active odbędzie się z okazji Walentynek i będzie można w niej pobiec parami. Główny organizator Michał Piotrowicz z Rajsportu na przyszły rok zapowiedział dalszy rozwój swojego biegu w kierunku sportowym: nowe, trudniejsze przeszkody, szczególnie na dystansie Dzik.
Kamil Weinberg
Fot. KW, Martyna Błasiak