„Coś naprawdę niesamowitego!” Iron Run Zygmunta Berdychowskiego

Przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego oraz pomysłodawca Festiwalu Biegowego, najstarszy uczestnik Iron Run w 2015 r., opisał dla nas to wszystko co przeżył na trasach festiwalowej etapówki. 

Mila

Bieg krótki w zasadzie bez historii, ale najważniejsze jest to, że człowiek poznaje swoich. W moim przypadku to Janusz Wojtas i Piotr Sendecki, którzy już do końca będą stanowić mój punkt odniesienia. Czasem będziemy biec razem, a czasem tylko spotkamy się na trasie, ale cały czas będziemy dla siebie partnerami. Do biegu wystartowałem jak szalony. Chłopaki się ze mnie śmieją, że zwariowałem. Kilometr na poziomie 3:45, ale potem przyszło już opanowanie. Chłopie, przecież Ty wszystko masz przed sobą, to się dopiero zaczyna! Nawet taki krótki dystans, a adrenalina nie daje spokoju...

Krótka przerwa i pierwszy tego dnia masaż. Jeszcze w hotelu, bo strefa "Irona" ma masaże dopiero od soboty. Zaraz potem...

Bieg na 15 km

Tym razem emocje od samego początku pod kontrolą. Biegniemy razem, najpierw pod górę, potem w dół i z powrotem, do góry i na dół. Tętno nie więcej jak 135 uderzeń na minutę. Bieg bez historii, no może z jednym wyjątkiem. Doganiamy na trasie faceta, który tak jak my też biegnie Irona. Z każdym zrówananiem się przystaje, popija wody i znowu nas wyprzedza. Człapie niemiłosiernie, zrywa tempo i jeszcze ciągle nas mija! Mówię Januszowi, że to taka emocjonalna prowokacja biegowa - co go wyprzedzisz i zaczynasz się cieszyć, że to już, on znowu cię wyprzedza. Za tylickim Rynkiem nie daje rady. Wyprzedzamy go tu już po raz ostatni.

Za to zrywane tempo rywal zapłacił sporą cenę - nazajutrz już go w naszej grupie nie widziałem. Końcówka w moim wykonaniu trochę głupia, bo przyspieszam, znowu tak, jakbym miał uczestniczyć tylko w tym biegu.

Kolejna przerwa. Kolejna, niestety za krótka, bo tak wiele chciałoby się przecież zrobić. Na szczęście znajduję czas, aby coś zjeść. Coś, to znaczy naleśniki w Małopolance, w której jestem zakwaterowany. Na moje szczęście na ostatni posiłek zamawiam jeszcze raz podwójną porcję. Będą czekać jak przyjdę po biegu nocnym. Jeszcze tylko zakupy na wieczór - witaminy do rozpuszczenia - i wyprawa na masaż do hotelu, bo w naszym już rehabilitanta nie ma.

Bieg Nocny na 5 km

Można powiedzieć, że bieg miał być zaliczony i został zaliczony. Myślami człowiek był już w ultra, ale przecież to jeszcze ogrom czasu. Tętno nie więcej jak 136, maksymalnie do 140. Zwłaszcza z górki trudno się było powstrzymać. Janusz powtarza mi ciągle - chłopie nie spiesz się, jutro dopiero będzie pierwszy sprawdzian. Jakby to do mnie nie trafiało...

Po biegu koniecznie trzeba zjeść zamówione wcześniej naleśniki. I spanie. Niestety, ze snem jest tak sobie. Nie wiem, czy to odgłosy startu na „setkę”, czy emocje przed moim kolejnym biegiem, ale budzę się w środku nocy i za nic nie mogę zasnąć. A wiem, że jak nie będę spał, to w górach będzie kicha. Psioczę na siebie, że nie wziąłem środka nasennego - przynajmniej byłoby spanie.

Budzę się około szóstej rano. Dość szybko się pakuję i ruszam w drogę. Niestety, bez śniadania i bez gorącej herbaty, a drożdżówka, którą sobie przygotowałem za nic nie wchodzi.


Ultramaraton 64 km

Start w Rytrze. Od razu przygoda - Jerzy, który miał kluczyki do naszego samochodu, spaceruje nie wiem gdzie. A my już startujemy. Czekam i szukam. Co za człowiek, przecież nie wystartuję przez niego - myślę sobie.

Odnajduje się, biorę dwie butelki płynu i ruszam. Jako jeden z ostatnich, ale na szczęście nikt na mnie nie musiał czekać.

W tym pędzie na starcie nie zauważam jeszcze jednej rzeczy - większość z nas, Ironowców, biegnie z camelbekiem. Ja mam w ręce jedną butelkę wody, bo przecież są punkty przepakowe i można się napić. Cena, którą potem zapłacę za ten brak doświadczenia w imprezach ultra będzie ogromna.

Ponieważ zaczynam jako jeden z ostatnich, ciągle mam przed sobą masę ludzi, których trzeba wyprzedzić. Przecież muszę dojść do Janusza i Piotra. Tempo chyba niezłe, pot się ze mnie leje strumieniami. Niestety, nie wzbudza to jeszcze mojej czujności, wydaje się, że tak ma być. Popijam z tej swojej butelki co jakiś czas i wpadam w coraz lepszy nastrój, bo liczba tych, których mijam, jest coraz większa.

Wreszcie są - najpierw Piotr, potem Janusz. Dopadam ich i witam się jak na dżentelmena przystało. To wspaniałe uczucie - doszedłem kolegów. Przez jakiś czas biegniemy razem, ale potem stopniowo się rozchodzimy. Ja ciągle przyśpieszam. Niestety, sporo wypitego izotonika i drożdżówka robią swoje - żołądek przeżywa rewolucję. Już rozglądam się za ustronnym miejscem.

Na szczęście dobiegam na pierwszy przepak, na Przechybie. Pierwsze co robię, to ubikacja. Siedzę i siedzę a czas ucieka. Wreszcie zbieram się i idę, ale jak już jestem przed schroniskiem, to znowu wracam do ubikacji, bo zapomniałem z sobą zabrać butelki z moim izotonikiem. Rodzynki, gorąca herbata i Piotr, który właśnie wybiega na trasę. Człowiek nie wie co ma robić, a czas ucieka... Równocześnie wiem, że muszę pić.

Ruszam pełen animuszu, z postanowieniem, że muszę najszybciej jak to możliwe dojść Piotra. Trasa piękna. Znów zaczynam mijać kolejnych zawodników. Wbiegam na Radziejową i zaczyna się „krzyż pański’”, czyli zbieg. Jest ciężko, Nie rozumiem co się dzieje, przecież dopiero było tak dobrze! Nogi jakby odmawiają posłuszeństwa, słaby jestem jak... Ehhh...

Zaczynam się zastanawiać czy na pewno jestem w stanie skończyć Irona. Patrzę na zegarek – 22. kilometr. Czas ucieka, a kilometrów nie przybywa. Jest mi gorąco, tym razem to ja jestem wyprzedzany. To chyba koniec, a ja chciałem konkurować z Piotrem i Januszem.

Nie jestem pewien czy to, co teraz robię to bieg, czy już chód. Piwniczna jest coraz bliżej, ale jeżeli chodzi o moje nogi, to nic to nie zmienia. Najlepiej by się schodziło i to jeszcze powoli, bo nogi jak szczudła. Niech to jasna cholera... Wypijam wszystko co mam w butelce.

Wreszcie docieram do asfaltu i zaczynam poruszać się tak, jakbym biegł. Bieg po równym i staje się cud! Przyśpieszam.

Drugi przepak. Startuje dystans 34 km. Wpadam w strefę. Pomarańcze, pomarańcze i jeszcze raz pomarańcze, izotonik. Coś zjadłem, zmieniłem buty, trochę gimnastyki i ruszam. Ku mojemu zaskoczeniu idzie mi nieźle. Już nie myślę o rezygnacji, znowu mijam kolejnych biegaczy! Wstępuje we mnie nadzieja, że może nie będzie żle. Widoki niesamowite!

Wreszcie dobiegam do Piotra.

Wierchomla - wbiegamy na asfalt, powoli, ale systematycznie oddalam się od kolegi. Mam takie wrażenie, że na tym asfalcie, a jeszcze pod górę, idzie mi lepiej. Hotel i przerwa. Jedzenie, picie i pomarańcze. Co za wspaniałe uczucie! Przerwa trwa tak samo długo, jak na Przechybie, chociaż nie korzystam z ubikacji. Wreszcie zaczynam kolejny etap.

Wejście na Wierchomlę. Tak wolno jeszcze nie szedłem, ale w końcu jestem na szczycie. I kiedy wydaje mi się, że najgorsze mam za sobą, to na zbiegu do Szczawnika dopiero zaczyna się moja gehenna. Nie tylko nie przyspieszam, ale zaczynam iść. Jest prawie tak samo źle, jak przy zbiegu z Radziejowej. Po drodze myślę tylko o tym, kiedy wreszcie skończy się ten zbieg. Odpowiedź jest bardzo prosta, bo przecież widać jego koniec. Ale nie mogę inaczej, żeby tylko się dowlec do końca. Ile jeszcze będę się męczył?

Nogi bolą, trochę tak, jakbym miał gwoździe w mięśniach. Dobiegam na asfalt. Droga do bacówki pod Wierchomlą - trudno w to uwierzyć - daje wytchnienie. Niby pod górę, ale cały czas truchtam, tylko momentami przechodzę w marsz. Pocieszam się, że mija mnie tylko jeden Ironowiec.

Dobiegam do schroniska. Fantastyczny bufet, młodzi ludzie, pełna kultura. Chodzę tak wzdłuż tych stołów, podjadam, piję izotonik i wreszcie na koniec przytrafia mi się najfajniejsza rzecz tego dnia - biorę colę i wychodzę na trasę. Najpierw marsz pod górę. Idę, popijam colę i idę. W sumie ten bieg może już trwać długo. Idę i nie myślę już o czasie. Na szczęście nic nie boli, nawet mam dobry humor!

Wreszcie dochodzimy do góry. Zaczyna się mniej więcej płaska część trasy. I po raz kolejny staje się cud - tym razem prawdziwy. Nie tylko zaczynam biec, ale znowu przyspieszam. A myślałem, że to już niemożliwe. Przyśpieszam coraz bardziej. Biegnę na całego!

Nie wiem co się dzieje - mijam, mijam i mijam. A tempo coraz szybsze! Wbiegam do Krynicy i tu już prawdziwe szaleństwo. Finiszuję na całego - Boże jakie to piękne! Moje pierwsze ultra!

Radości nie było końca. Dlatego tracę niepotrzebnie czas i popełniam kolejne błędy. Nie idę na masaż, potem nie jem żadnego obiadu, a na koniec jeszcze nie zamawiam naleśników, jak dzień wcześniej. Scenariusz podobny – znów mamy bieg nocny. Mało piję, chyba nic nie zjadłem. A tu kolejny bieg...

Minimaraton

Pod górę i w dół. Tak jak we wszystkich poprzednich biegach na ulicy - znowu biegnę za szybko, Ale czuję się tak, jakbym był na dopingu. Endorfiny pracują. Po biegu znów rozmowy, zamiast snu. Wreszcie kładę się do łóżka.

Maraton

Śniadanie na dzień dobry. Niestety, małe. Później rozgrzewka i start. No i zaczyna się. Najpierw idzie dobrze – 5:10 min/km. Niestety, nic nie może trwać wiecznie i przy podbiegu na Jastrzębik zaczynam zwalniać. Najpierw niewiele, ale potem już coraz bardziej.

Na szczęście nie biegnę sam. Mam kolegę, z którym poznałem się na trasie i który postanowił mi towarzyszyć. Trochę sobie pogadujemy, nie ma żadnych nerwów. Kolejne kilometry - bieg jest coraz wolniejszy. Z początku tym się nie przejmuję, ale gdy już idziemy pod Romę, coraz częściej spoglądam na zegarek. Zaczynam się denerwować, bo przecież jest limit - cztery i pół godziny.

Sięgam do żeli. Na szczęście wziąłem ich dużo. Co zjem, to popijam – tylu jeszcze nie przyjmowałem w swoim biegowym życiu. Dochodzimy wreszcie do Romy, zaczyna się zbieg. Inaczej niż wczoraj nie mam już żadnych problemów z puszczeniem nóg. Już wiem, że dobiegnę na czas. Nie ma żadnego zagrożenia, ale jeszcze daję z siebie wszystko. Na mecie radość nie z tej ziemi!

Wydaje się, że najtrudniejsza część Iron Runa jest już za mną. I znowu błędy. Najpierw piję colę zamiast wody i czuję, że jest dobrze. Biorę masaż i kończę colę. Wyjeżdżamy na Jaworzynę. Nie biorę żadnej wody, bo przecież jest dobrze...


Bieg na Jaworzynę

Oczekiwanie na start. Co wyjdę na słońce, robi mi się niedobrze. Wracam do cienia i znowu jest dobrze, ale przecież kiedyś trzeba wystartować. Stoję i czekam, robi się gorąco, a my ciągle nie startujemy. Na swoje nieszczęście biorę kijki, bo wydaje mi się, że pomogą. Wreszcie start.

Od początku nie silę się na bieg. Najpierw szybki marsz, potem marsz, a wreszcie na końcu wolny marsz. Spływam potem, idzie mi coraz gorzej. Mijają mnie Janusz i Piotr, coś jest nie tak, ale nie bardzo wiem co. Niby nogi nie bolą, niby mógłbym szybciej, ale jakoś mi to nie wychodzi.

Dochodzę do ostatniego podbiegu. Aby zakończyć tę część z przytupem, zaczynam biec.

Starcza mi sił na niewiele, ale po osiągnięciu mety to już masakra. To dobre słowo. Czuję się okropnie, odpoczywam i próbuję dojść do siebie. Ale ciągle jest coś nie tak.

Wsiadamy do kolejki i teraz dopiero się zaczynają kłopoty żołądkowe. Wsiadamy do autobusu i nieszczęście - wymioty na całego.

Dojeżdżamy do Krynicy, nie bardzo mogę iść. Chciałbym ciągle odpoczywać. Karetka i kroplówka, dostaję drgawek. Ale ciągle powtarzam, że muszę na ostatni bieg. Nawet lekarz, który patrzy na mnie mówi, żeby przyspieszyć tę kroplówkę. Najwyżej będzie mi towarzyszył sanitariusz. Idę na start.

Czekamy jeszcze chwilę na wystrzał startera. Spiker ciągle coś mówi, podchodzi z mikrofonem. Mówię mu z największym przekonaniem, by kończył to gadanie i puścił nas, by jak najszybciej skończyć. Wreszcie startujemy.

Bieg na 1 km

Pierwsze metry to powolny marsz. Ale stopniowo się rozkręcam - zaczynam truchtać. Bieg dłuży się niemiłosiernie, ale ku mojemu zaskoczeniu mijam na końcu dwie osoby, choć czas na poziomie około sześciu minut - to mój rekord w długości biegu na dystansie jednego kilometra! Nieważne – kończę Iron Runa!

Jestem najstarszym uczestnikiem tegorocznej edycji. 28. miejsce na 78 tych, którzy się zgłosili do konkurencji i 55. wśród tych, którzy ją ukończyli. Masa popełnionych błędów, nieprzespane noce, ogromne emocje, niesamowite zmęczenie, ale fantastyczne doświadczenie. Po raz pierwszy w bieganiu przeżyłem coś naprawdę niesamowitego. Kilka dni emocji i finał. Szkoda, że to się tak szybko skończyło...

Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego oraz pomysłodawca Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdroju.