Cztery życia napieracza – Granią Tatr naszymi oczami

  • Biegająca Polska i Świat

Nosalowa Przełęcz, 20:40. Światła czołówek rozjaśniają leśną ścieżkę. Dwadzieścia minut! - wołam do moich towarzyszy. Cały czas biegniemy, choć jest wciąż pod górę. Przecież minęliśmy przełęcz i do końca miało już być w dół! Wreszcie przełamanie i zaczyna się zbieg. Siedemnaście minut! Kamienie uskakują spod nóg, serce chce wyskoczyć do gardła, adrenalina tłumi ból. Które życie już dziś dostałem w tej grze? Czwarte?

Kamil Weinberg

* * * * *

Podejście na Jarząbczy Wierch, 7:00. „Ściana śmierci”, jak je nazwaliśmy z tatą, kiedy pierwszy raz napierałem tędy jako małolat. Jest bardzo stromo, sznureczek zawodników gęsiego podąża pod górę. Czuję się świetnie, gdzie się da wyprzedzam skokami po kilku biegaczy naraz. Spotykam Krzyśka Gajdzińskiego, łemkowskiego cappo di tutti. Urywanymi zdaniami wymieniamy pozdrowienia i kilka uwag na temat biegu. Zbieg ze szczytu bardzo techniczny, po stromych kamieniach, ale dalej się przesuwam w górę stawki...

Punkt 4:00 druga edycja Biegu Granią Tatr wystartowała w świetle czołówek z Siwej Polany. Dolinę Chochołowską potraktowałem rozgrzewkowo, spokojnym truchtem, choć podbieg był prawie niewyczuwalny. Przy schronisku robiło się już jasno. Dopiero tu ruszyłem ostro do przodu, bez przerwy wyprzedzałem. Przed Grzesiem powitał nas cudowny, czerwony wschód słońca. Idzie Grześ przez wieś, worek z wodą niesie... – nuciłem pod nosem, goniąc kolejnych zawodników. Szedłem jak burza i na Wołowcu zameldowałem się w 2h20 od startu. Nie za szybko jak dla mnie? Ale mając optymistyczne założenie 15 godzin z hakiem na mecie, nie ma co się opierniczać.

Założenie było rzeczywiście optymistyczne. Na podejściu na Starorobociański pojawia się kryzys. Wyraźnie zwalniam, kilka osób mnie mija. Poranne słońce już mocno przygrzewa i zaczyna osłabiać. Na piku chwilę odpoczywam, łykam kolejnego żela, radość z osiągnięcia najwyższego punktu trasy miesza się ze zmęczeniem. Teraz do Hali Ornak już tylko w dół - pocieszam się. Co będzie dalej - na razie nie myślę.

Tylko w dół? Na grzbiecie Ornaka dostajemy w promocji kilka solidnych hopek. Obdarzam je całym znanym mi słownikiem wulgaryzmów. Na Iwaniacką Przełęcz po stromych, kamiennych schodach nie da się za szybko zbiegać, ale i tak nadrabiam ile się da, bo gdzie jak nie tu. Na bufet wpadam w 5h20, zupełnie wykończony.

Rzucam się na kilka kubków wody i izotonika, pochłaniam jeden po drugim kawałki arbuza, zwalam się na ławkę w półletargu. Dużo ludzi już tu postanawia zejść, choć do limitu została ponad godzina. Asia i Sylwia przychodzą po mnie, ale ruszają szybciej. Darek wtacza się na punkt w stanie podobnym do mojego. Płyną minuty i kubki wody, a ja nie mam siły się ruszyć.

Nawet nie zauważam, kiedy tak upłynęło pół godziny. Życzę powodzenia Darkowi, łapię owsiane ciasteczko i z pełnymi ustami wyruszam na spotkanie Ciemniaka. Przez pierwsze kilometry towarzyszy mi Maciek, znajomy z Ultra Rzeźnika, później mu odskakuję. Mam drugie życie, mijam wielu z tych, którzy opuścili Halę Ornak przede mną. Liczę na pokonanie etapu do Murowańca w trzy i pół godziny. Po wyjściu nad kosówkę, zanim zdążę wyciągnąć aparat, przebiega mi drogę stadko kilkunastu kozic. Może przyniosą szczęście, tak jak koty?

Ciemniak okazuje się jednak wyjątkowo wredną górą. Podejście dłuży się w nieskończoność, słońce praży, parne powietrze stoi w miejscu. Zza grani słychać groźne pomruki burzy. Za Chudą Przełączką spadają pierwsze krople deszczu. Nad słowackimi Tatrami Wysokimi wisi czarna chmura, z której raz po raz błyska i grzmi.

Wolontariusz zagrzewa nas do walki i zachęca do wyrzucania śmieci do worka. Na końcówce podejścia mimo niesprzyjającej pogody gęsto od turystów, którzy jednak ustępują nam miejsca i wspaniale dopingują. Na szczycie melduję się po nieco ponad dwóch godzinach, wolniej niż planowałem. I dużo bardziej wykończony, niż planowałem. Czerwone Wierchy przelatuję w miarę szybko przy akompaniamencie niedalekiej burzy, ale zmęczenie się nawarstwia. Na Małołączniaku wracają wspomnienia - jako dziewięciolatek wyrypałem na niego jako mój pierwszy dwutysięcznik...

Już wiem, że będzie wyścig z czasem. Ani przez chwilę nie jest płasko. Im bliżej Kasprowego, tym liczniej pojawiają się zagrzewający do walki turyści. W newralgicznych punktach wolontariusze spisują numery i dodają otuchy, że jeszcze jest szansa zdążyć na limit. Inne zdanie ma kilku zawodników, których doganiam. Co z tego że nawet zdążę, jak potem do Wodogrzmotów i tak się nie wyrobię - słyszę od jednego z nich, smętnym krokiem podążającego w stronę stacji kolejki. Przy życiu trzyma mnie myśl o zapowiadanej zupie pomidorowej w Murowańcu.

Wreszcie mijam Kasprowy, na zbieg zostało mi jakieś pół godziny. Wrzucam piąty bieg, choć z tyłu głowy siedzi myśl, że to tu na pierwszej edycji pewien nasz eksportowy ultras w pięknym stylu zarył nosem. Przed oczami migają tylko pobocza szlaku i uskakujący turyści, w głowie gonitwa myśli i pytanie, czy jest sens dalej napierać. Zwalniam dopiero przed samym schroniskiem. Kiedy w szpalerze ludzi wchodzę na bufet, zegar pokazuje godzinę 13:50. 9h50 od startu.


Równe cztery godziny z Ornaku, dziesięć minut do limitu. Siadam na glebie i długo łapię oddech. Z radością widzę moich zaprzyjaźnionych wolontariuszy, Milenę i Bartka. Od razu się mną zajmują, biorą plecak do uzupełnienia bukłaka, podają kubki z wodą, kompotem i colą. Znowu pochłaniam arbuzy, zmuszam się do przełknięcia drożdżówki. Pomidorówka niestety wyszła, starczyło jej tylko dla szybszych zawodników - wiadomość o tym jest jak ostatni gwóźdź do trumny. Asia była tu kilka minut przede mną, wychodzi zaraz po moim przybyciu. Atmosfera jest przygnębiająca, wszyscy twierdzą, że kto stąd wychodzi na limicie, ten do Wodogrzmotów się raczej nie zmieści. Wszyscy z wyjątkiem Bartka i Mileny.

Co tu jeszcze robisz, ruszaj d...! – pogania mnie Bartek, a ja nie mam siły podnieść czterech liter z gleby. Wychodzę dopiero o 14:15 po kolejnym opieprzu. Dzięki, bracie! Zdążam jeszcze przybić piątkę z Darkiem, który doczłapał 10 minut po limicie i wygląda jak cień samego siebie.

Zawsze iść, rozkaz który mam we krwi... – włącza mi się w głowie, jak zwykle w krytycznych momentach. Po kilku krokach przechodzę w bieg. Przez las, potem znowu kosówka, źródełko. Nachylam się i łapczywie piję, woda jest dużo smaczniejsza od tej z plastikowym zacapem z bukłaka. Zaraz po ruszeniu, na łatwej ścieżce, odwalam popisowego orła. Przepraszam napotkanych turystów za narażenie ich uszu na wiązankę i wracam do potoku obmyć zakrwawione kolano.

Adrenalina zagłusza ból, gdzie równo albo lekko pod górę to biegnę, gdzie stromiej to napieram szybkim marszem. Płaskich odcinków jest tu sporo, a nawet jeden dłuższy zbieg do Pańszczycy. Co chwilę kogoś wyprzedzam. Wolontariusz przypomina, że jestem ledwo na limicie i pyta, czy nie potrzebuję pomocy z kolanem. Spoglądam na nie i widzę smugę krwi spływającą aż do kostki. Ale to nieważne, przecież nic nie czuję. Za załomem wyrasta potężna ściana na Krzyżne. Poloneza czas zacząć...

Najbardziej stroma sztajcha tego biegu, a ja mam trzecie życie. Dwa oddechy na krok, szybko zdobywam wysokość, następni zawodnicy zostają w tyle. Często trzeba się przytrzymać ręką skał. Niedaleko przed przełęczą doganiam Asię, zachęcam by mi usiadła na ogonie, ale nie bardzo ma siłę. Na górze jestem poniżej 1h40 od wyjścia z Murowańca! TOPR-owcy znowu są nieco wystraszeni widokiem mojego kolana. Żel do gardła i spadamy!

Zejście jest tak samo strome i techniczne, ale mija szybko. Szum Siklawy robi się coraz głośniejszy. Po zbiegu czekają jeszcze niestety 2 km pofalowanego terenu do Piątki. Znów im bliżej schronu, tym częściej dopingują turyści. Jednej z grupek muszę niestety odmówić poczęstowania się piwem - na to jeszcze przyjdzie czas. Czy przyjdzie? Ktoś zapłacił za twój ból, za szampana łyk...

Trzecie życie mi się kończy, a dystansu do Roztoki nie wydaje się ubywać. Wyprzedza mnie dwóch chłopaków, których minąłem na zbiegu z Krzyżnego. Jak już nie mam siły szybko zbiegać to znaczy, że jest naprawdę cienko. Kilku drobnych hopek nie jestem w stanie wziąć z rozbiegu, muszę przechodzić w marsz. Wreszcie gwar turystów narasta i spomiędzy drzew widać szosę. Zegar na punkcie wskazuje 11 minut zapasu.

Pogoń za limitem znów mnie sporo kosztowała i potrzebuję czasu na powrót do życia. Siadam na krześle, piję wodę i izo, miłe wolontariuszki nas obsługują, patrzę jak wbiegają kolejni walczący z czasem napieracze. Dwoje biegaczy wpada kilkanaście sekund po czasie - zostaną jeszcze wypuszczeni. Chwilę później wyruszam. Potem się dowiem, że Asi zabrakło trzech minut...

Jeszcze przed skrętem z szosy doganiam spotkanego wcześniej Michała i Izę, która mu zającuje na ostatnim etapie – regulamin dopuszcza taką pomoc. Na ostatnie 15 km, a może trochę więcej, mamy niecałe trzy godziny. Słyszałem opowieści, że ten odcinek wcale nie jest łatwy.

Opowieści się potwierdzają, bo pierwsze 3,5 km to ostra sztajcha na Polanę Waksmundzką z kilkoma zbiegami po drodze, na której gromadzi się ponad 400 m przewyższenia. Lecąca na świeżych siłach Iza nadaje nam tempo – wielkie dzięki! Wolontariusz na szczycie wzniesienia potwierdza, że ciśniemy równo na limit. Na długim zbiegu udaje nam się nieźle nadgonić.


Na stromym podejściu na Polanę Kopieniec wychodzę na czoło i udaje mi się skleić trójkę cisnącą przed nami. Może to kluczowy moment, bo zbijamy się w silną szóstkę dającą sobie nawzajem mocne zmiany. Na zbiegu zgarniamy jeszcze jedną dziewczynę. Wydawała się tracić wiarę, ale teraz trzyma się z nami. Wyciągamy czołówki, w dół pędzimy na złamanie karku, pod górkę też biegniemy. Pół godziny do limitu. Ile do końca? 4.5 km?

Ostatnie podejście na Nosalową Przełęcz. Niby krótkie, ale... to jeszcze nie koniec, jeszcze nie ta przełęcz. W dół i znów w górę na tę "właściwą", gdzie stoi wolontariuszka. Światła czołówek rozjaśniają leśną ścieżkę. Dwadzieścia minut! - wołam do moich towarzyszy. Cały czas biegniemy, choć jest wciąż pod górę. Przecież minęliśmy przełęcz i do końca miało już być w dół! Wreszcie przełamanie i zaczyna się zbieg. Siedemnaście minut! Kamienie uskakują spod nóg, serce chce wyskoczyć do gardła, adrenalina tłumi ból. Które życie już dziś dostałem w tej grze? Czwarte?

Wypadamy na bruk w Kuźnicach, grupka się rozpadła, teraz już każdy sam walczy na własną rękę. 2 km zostały – woła wolontariusz na zakręcie. Stoper pokazuje 12 minut do limitu. Jeden z towarzyszy broni wyrwał do przodu, z drugim biegniemy razem, reszta gdzieś za nami. Chyba się udało... – wymieniamy porozumiewawcze spojrzenie.

Długa prosta w dół. Mając 70 km w nogach lecimy pewnie poniżej 5 min/km. Lekki zakręt, zza niego wyłania się następny. Gdy do niego dobiegamy, widzę światła samochodów na Rondzie. Wydają się tak daleko. Te 2 km to chyba takie „góralskie”, czyli z hakiem. Mój współnapieracz trochę zwalnia. Już nie czekam, tylko przechodzę w sprint, nie dowierzając stoperowi i własnej ocenie odległości.

Nie patrz już na zegarek, masz trzy minuty, meta tam w lewo, jeszcze 300 metrów! - krzyczy do mnie ktoś z obsługi na skrzyżowaniu przed Rondem. Wpadam w światła mety na stadionie, spiker wywołuje mój numer. Na zegarze 16:57:46. Mój okrzyk radości słychać chyba na Giewoncie.

* * * * *

Limit ostatecznie został przedłużony o 15 minut - to chyba taka rekompensata za wydłużenie trasy w porównaniu z pierwszą edycją. Satysfakcja z ukończenia zawodów w orginalnym limicie 17 godzin po dramatycznym finiszu jest jednak bezcenna. Na mecie czekała ciepła kolacja, piwo i koszulka finiszera w trzech kolorach do wyboru. Wkrótce po moim dobiegnięciu odbyła się dekoracja zwycięzców. Jak już wszyscy wiemy, wygrał Bartosz Gorczyca (9:16:05) przed ubiegłorocznym zwycięzcą Przemysławem Sobczykiem i Piotrem Hercogiem, a wśród pań Anna Figura (11:51:33), wyprzedzając Olgę Łyjak i Natalię Tomasiak. Bieg ukończyło 241 osób na ok. 350 startujących. Pełne wyniki TUTAJ.

Monika i Justyna z ekipą po raz drugi zorganizowały wspaniały bieg, jak na nasze warunki tak wyjątkowy, jak same Tatry. Ogromne podziękowania należą się wolontariuszom i TOPR-owcom zabezpieczającym trasę i obsługującym punkty, turystom ustępującym nam miejsca i zagrzewającym nas do walki, a także sponsorom, bez których Bieg Granią Tatr pewnie nie byłby możliwy. Jedynym zgrzytem (to osobista opinia autora relacji) wydaje mi się postawa władz TPN, które kontynuują tradycje Janosika, ale nie chce mi się rozwijać tego tematu...

Dla mnie to na pewno był najtrudniejszy technicznie górski bieg, i jeden z najcięższych w ogóle. Walczyłem wcześniej z megakryzysami i przepychałem ściany, ale czy to na 7 Dolinach, czy Łemkowynie zawsze miałem w głowie pewność, że to skończę. Tu granica między zwątpieniem a nadzieją była cienka jak nigdy przedtem. Jazda na fizycznej i psychicznej krawędzi trwała dla mnie praktycznie od Czerwonych Wierchów, a więc przez ponad połowę trasy. Bardzo pomogli przyjaciele, z którymi razem zaczęliśmy ten bieg i nieraz spotykaliśmy się na trasie. Bez towarzyszy z naszej dzielnej siódemki na ostatnim odcinku nie wiem, czy bym się zmieścił w 17 godzinach.

Z wyniku jestem średnio zadowolony, bo liczyłem na lepszy, a idiotyczna ułańska szarża na pierwszym etapie mogła się przyczynić do późniejszych kłopotów. Dzięki temu dowiedziałem się jednak czegoś nowego o sobie - że nie ma takich kłopotów, z których bym nie wyszedł. No ale chyba po to właśnie biegamy ultra?

Kamil Weinberg