„Dla mnie każdy jest zwycięzcą”. Michał Napierała o szefowaniu Bytomskiemu Półmaratonowi

Michał Napierała jest byłym zawodnikiem a obecnie trenerem tenisa stołowego oraz radnym miejskim. W tym roku po raz szósty organizuje Bytomski Półmaraton – charytatywnie, a nawet dopłacając z własnej kieszeni. Bo przed laty biegający przyjaciele chcieli mieć półmaraton i poprosili go o pomoc. Zgodził się i stworzył jedną z największych imprez biegowych na Śląsku. Nam opowiedział o przygotowaniach do tegorocznej edycji biegu i towarzyszących temu emocjach.

Jak to wszystko się zaczęło?

Były osoby, które biegały w Miechowicach. Widywałem ich jeżdżąc rowerem, zagadywali, żebym pomógł im zorganizować bieg. W końcu do mojego biura przyszedł ks. Marcin Kazanowski i mówi, że bieganie to taka fajna idea, a w Bytomiu nic się nie dzieje. Przekonał mnie. Umówiliśmy się kolejny raz i wybraliśmy trasę na I Bytomski Półmaraton. Biegła obwodnicą, co było fajne, ale trzeba było to zmienić w kolejnych edycjach, bo miasto nie chciało zatrzymywać ruchu na tak uczęszczanej trasie. Zaczęliśmy się spotykać na roboczo i tak powstał Półmaraton.

Od początku wierzył pan w powodzenie tego pomysłu?

Wierzyłem, ale nie wiedziałem, ilu ludzi będzie. Uruchomiliśmy stronę internetową, wszystko było przemyślane, nie na wariackich papierach. Było pół roku przygotowań, jak do każdego naszego półmaratonu. Przyjechało 365 osób za pierwszym razem, malutko. W kolejnych zawsze coś ulepszaliśmy. I, muszę powiedzieć, że mnie to wkręcało! Jeden półmaraton się udał, drugi, trzeci… coraz więcej ludzi, samochód jako nagroda…

Czasami mnie też przerastało, mówiłem sobie „koniec, nie, nie robię”. Każdy przychodził z wymaganiami, pomysłami, może taką koszulkę, inną, albo zmienić medal, firmę… Częściowo się podporządkowałem, ale wybrałem to, co uważałem za najlepsze. Człowiek by zwariował, gdyby chciał słuchać wszystkich. Ale przecież robię to dla ludzi…

Co się zmieniło przez pięć edycji? Czego się pan nauczył jako dyrektor biegu?

Odporności psychicznej na marudzenie ludzi. Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził. Już myślałem, że jest wszystko zrobione super a tu przychodzi po półmaratonie pan i mówi, że brakło mu wody na punkcie odżywczym na trasie. Po nim przychodzi kobieta i twierdzi, że wylała na głowę dwa litry wody a biegła za nim. Jeden mówi tak, drugi inaczej. Nauczyłem się odporności.

A w samym biegu co się zmieniło?

Staramy się to robić coraz bardziej profesjonalnie. Mamy atest, lepsze zabezpieczenie trasy. Była jedna karetka, teraz będą trzy, trzech lekarzy i osiem pielęgniarek. Ludzie też się przyzwyczaili, że w trzecią niedzielę września jest półmaraton i zostawiają auta gdzieś dalej, nie na trasie, w takich miejscach, żeby mogli wyjechać w razie potrzeby, kiedy miasto jest zamknięte.

Co nowego czeka zawodników w szóstej edycji?

Trasa będzie bardziej przejrzysta. Nawrót wygrodzimy w całości płotkami, żeby nie było problemu, kiedy biegacze będą się mijać. Przenieśliśmy też biegi dzieci na sobotę, bo zawodnicy potrzebują więcej swobody i miejsca przed startem. Udekorujemy je po biegu, podczas weryfikacji wyników i przed ich oficjalnym ogłoszeniem. Będzie też sala gimnastyczna przeznaczona w całości dla uczestników biegu a biuro zawodów przeniesiemy do auli miejscowej szkoły. Będzie więcej komfortu dla zawodników. Sfilmujemy też całą trasę, z kamer ustawionych po drodze i jednej w powietrzu.

Od jak dawna trwają zapisy i ile osób się zgłosiło?

Nie powiem, że od 1 kwietnia, bo zabrzmi jak prima aprilis, ale od 2. Zapisanych mamy już 80 osób.

Ile osób wystartowało rok temu?

1800. Byliśmy zaskoczeni, część biegła bez numerów, dosyłaliśmy im później koszulki i medale. Byliśmy przygotowani na 1200 jak rok wcześniej…

To co się stało, że nagle tyle osób przyjechało na Bytomski Półmaraton?

Wiarygodność i dobra atmosfera na trasie. Biegnie się przez osiedle, ludzie na ulicach, balkonach oklaskują zawodników, dopingują. Chwalą też trasę. Jeden biegacz powiedział mi kiedyś, że jest pierwszy raz w Bytomiu i nie wiedział, że miasto leży w górach. Śmiałem się, że to nie góry, ale szkody górnicze a on na to, że za rok przywiezie jeszcze więcej kolegów, bo tak mu się podoba. A nie jestem zawodowcem.

Teraz już chyba tak…

Nie, dalej nie. I trochę się boję, bo to duże przedsięwzięcie. Przychodzi 1800 osób, kilka tysięcy na widowni. W tym roku może 1800 albo nawet 2000.

I mimo takiego tłumu, każdego zawodnika osobiście wita pan na mecie, przybijając mu „piątkę” albo wręcz ciągnąc do mety. Dlaczego?

Nie wiem, tak się po prostu dzieje. Przejąłem to chyba z naszego klubu, gdzie zawsze, jak zawodnik wygrywa, przybijam mu „piątkę”, dziękuję za zakończony mecz. Dla mnie każdy, kto dobiega, jest zwycięzcą. Pierwszy i ostatni. Na otwarciu jest zawsze prezydent, ksiądz i wszyscy święci, ja z nimi nie siedzę przy kawie. Idę na metę, bo już po 20 minutach trzeba wyglądać pierwszych z 10 km. Witam każdego.

Naprawdę przybił pan ponad 1800 „piątek”?

Tak. Kilka osób nie przybiło mi piątki, ale to ich wola, może mnie nie lubią. Ale większość przybija nawet dwie „piątki”. Takie bliższe mi osoby łapię za rękę, wybiegam im naprzeciw i razem sprintem pędzimy do mety.

Czyli też pan nabiega trochę kilometrów…

Dychę na pewno (śmiech). Jeśli jest tyle osób a ja do każdego wybiegam 50 metrów i wracam. Nogi bolą.

A jakie to emocje towarzyszyć ludziom wbiegającym na metę?

Te emocje się bardzo udzielają. Mocno w tym uczestniczę. Lubię, jak oni walczą z sobą i swoimi słabościami. Jest podbieg do mety, czasami już ktoś nie może, ja go wtedy pod pachę i ciągnę „dawaj, dasz radę!”. Potem dostaję wiadomości „Michał, dzięki, byłeś super”. To cieszy. Albo zawodnicy na wózkach – zawsze ich dopycham do mety, pod górę. To ogromnie wzruszające. Oni mają takie hasła na plecach, na przykład „Nie widzę przeszkód”. Kiedyś był pan, który naderwał sobie coś w pachwinie i nie mógł biec. Kiedy do limitu czasu brakowało czterech minut, dzwonię pytać gdzie on jest i mówią mi, że minął 20 kilometr. Zbiegłem na dół, spotykam go i mówi, że już nie może i nie zdąży dobiec w limicie. Złapałem go i targam do mety, chłop 100 kg! Przez te 150 m podbiegu go wniosłem i puściłem na mecie. Coś mnie wtedy zabolało w kręgosłupie. Ale ten człowiek tak mi dziękował, nawet mu nie mówiłem. Zmieściliśmy się 10 sekund przed wyłączeniem zegara. Potem okazało się, że mi dysk wypadł.

Spore poświęcenie. Nie dziwię się, że bieg ma tak niezwykłą, gorącą atmosferę.

To też pogoda – zawsze mamy ładną. Zdarza się, że leje nawet dzień, ale w dniu biegu zawsze jest ładnie. W tym roku też pewnie będzie. Zapraszam do Bytomia 21 września!

Będziemy na pewno!

Rozmawiała Katarzyna Marondel