Dla towarzystwa Cygan dał się powiesić. Nasz Zimowy Maraton Leśnik [ZDJĘCIA]

  • Biegająca Polska i Świat

Lubię szybko zbiegać, nic na to nie poradzę. Od Skrzycznego lecimy cały czas tą samą grupką, biegnąc pod górę i w dół. Tempo jest obiecujące. Jak znam siebie, dopiero się rozkręcam. Za Malinowską Skałą, po skręcie w żółty szlak, pierwszy długi kawał stromego zbiegu. Śnieg, resztki lodu, kamienie, błoto. Jest zabawa, włączył mi się tryb ułański. Biały krajobraz tylko miga przed oczami... poślizg, lecę. Spadam na lewy bok, ale to prawa kostka jakoś dziwnie się wykręca przy lądowaniu – relacjonuje Kamil Weinberg.

* * *

Szczyrk, amfiteatr pod skocznią, 19 grudnia, 7:00. Startuje zimowa odsłona Maratonu Leśnik. Czwarty z serii beskidzkich górskich biegów, jak cztery pory roku. Tylko ta zima taka nie bardzo zimowa. Dobrze, że chociaż deszcz przestał padać. Taki mamy klimat.

Frekwencja nadspodziewanie duża, rekordowa w całym cyklu. 144 światełka przekraczają mostek i ruszają pod górę na Skrzyczne. Zaraz je zgasimy, dzień się zaczyna. Początek tak, jak zbiegaliśmy na Zamieci. Dopiero po dojściu do narciarskiej trasy zjazdowej, zamiast odbić w lewo, łączymy się z nią i walimy prosto pod górę. Stromo, a nawet bardzo. Kto się jeszcze nie rozgrzał, to tu ma okazję. Śnieg zastępuje błoto.

Po mocnej górsko-biegowej jesieni, ostrym treningowym wrześniu, cennej pirenejskiej lekcji i być może najlepiej pobiegniętym w życiu ultramaratonie na Czantorii, miałem już w tym roku odpuścić. Ale od czego są kumple. Moi kochani towarzysze z Łemkowyny 2014 koniecznie chcieli się ze mną zobaczyć. Rozrzuceni po całym kraju, po tamtych przejściach pozostaliśmy przyjaciółmi na całe życie. No to nie ma wyjścia, przyjeżdżamy. Czego się nie robi dla towarzystwa.

Szczyt cały w chmurze. Poniżej godziny jestem na górze, czyli zgodnie z planem. Wydaje się wolno, ale nie lubię za mocno zaczynać, rozkręcam się z czasem. Ze szczytu zbiegamy po zbitym albo kopnym śniegu, czasem po lodzie. Czasami po twardym gruncie, gdzie można się rozpędzić. Potem zlodzony śnieg też zaczynam lepiej wyczuwać. Łapię swój rytm.

Trasa grzbietem przez Małe Skrzyczne do Malinowskiej Skały jest poprowadzona zielonym szlakiem z łagodnymi podbiegami i zbiegami. Później mamy spaść żółtym do Ostrego. To pierwsza, podobno najłatwiejsza część.

Za bufetem ma być pętla przez górę Ostre i Magurkę Radziechowską, stromo, trudno i w większości bez szlaków. Po powrocie do punktu ostatni etap ma prowadzić niebieskim szlakiem pod Skrzyczne i przez zbieg potoczkiem jak na Zamieci, na koniec dorzucając dodatkowy odcinek specjalny przez Skalite. Cały dystans, jak na górski maraton przystało, to 47 km i 3000m w górę.



Lubię szybko zbiegać, nic na to nie poradzę. Od Skrzycznego lecimy cały czas tą samą grupką, biegnąc pod górę i w dół. Tempo jest obiecujące. Jak znam siebie, dopiero się rozkręcam. Za Malinowską Skałą, po skręcie w żółty szlak, pierwszy długi kawał stromego zbiegu. Śnieg, resztki lodu, kamienie, błoto. Jest zabawa, włączył mi się tryb ułański. Biały krajobraz tylko miga przed oczami... poślizg, lecę. Spadam na lewy bok, ale to prawa kostka jakoś dziwnie się wykręca przy lądowaniu.

Zbiegający ze mną zawodnicy na chwilę się zatrzymują. Ból jest taki, że nie mogę wstać, ale po kilkunastu sekundach jakoś mi się udaje. Ostrożnie robię parę kroków. Jestem w stanie pomału truchtać, podpierając się kijkami. Rzut oka na mapę – do Ostrego mam jakieś 6 km.

W taki sposób wolno przemieszczam się w dół. Śnieg się kończy, zaczyna się błoto i korzenie. Wśród dziesiątek wyprzedzających mnie zawodników jest pierwszy z moich łemkowskich Maćków. Mówię mu, że doczłapię jakoś do punktu, a dalej zobaczymy. Jeśli w ogóle miałbym ukończyć, to tylko na limit.

Docieram do asfaltu, ale dla mojej kostki wcale nie robi się łatwiej. Dogania mnie drugi Maciek, poprzedzany przez swojego debiutującego w górskim biegu syna Kubę. Niezły debiut Młody zaliczy... Uprzedzając fakty, później się znowu zejdą i bieg ukończą razem.

Chwilę potem dochodzi mnie Adam. Oszczędza się, miesiąc temu na Czantorii nieźle zmasakrował stopy. Ten to się nabiegał w tym roku, wcześniej zrobił Bieg 7 Szczytów, BUT260, dużą Łemkowynę...

Kiedy na chwilę przechodzę w marsz, później trudno znów ruszyć biegiem. Chyba nic z tego. Zdaję sobie sprawę, że będzie jeszcze dużo technicznych podejść i zbiegów po błocie i śniegu. W głowie biję się z myślami. Niby to nie miał być priorytetowy start, tylko takie towarzyskie zakończenie roku, ale mój wewnętrzny napieracz nie chce tak łatwo odpuścić.

Na bufet wchodzę już całkiem kulawym krokiem. Na stoperze dwie godziny i dwadzieścia kilka minut. Normalnie pewnie zrobiłbym ten odcinek poniżej dwóch. Po zatrzymaniu się na chwilę, nie jestem w stanie normalnie iść, a co dopiero mówić o bieganiu. Decyzja może być tylko jedna.

Obsada punktu jest gwiazdorska. Napoje serwuje bohater Głównego Szlaku Beskidzkiego Kamil Klich, a zdjęcia robi towarzysz jego wielkiego wyczynu – Rafał Bielawa. Uznaję, że pomoc medyczna nie jest mi potrzebna. Za jakieś dwie godziny ma przejeżdżać organizator Michał, to mnie zgarnie do Szczyrku.

Żeby nie zmarznąć, robię sobie trening podciągania na belce drewnianej wiaty. W przerwach między seriami fotografuję biegaczy pokonujących potok w bród. Najpierw tych, co byli za mną, a po jakimś czasie czołówkę wracającą już ze środkowego etapu trasy, z Kamilem Leśniakiem na czele.

Niektórzy przelatują rzeczkę na dzika, szeroko rozpryskując wodę. W końcu buty i tak mokre od śniegu i błota, więc co za różnica. Inni próbują patentu z foliowymi workami. Z bardzo różnym skutkiem. Czasem je gubią po drodze na środku potoku. Jeden zawodnik tuż po moim odjeździe podobno malowniczo się wyglebił i wykąpał się całościowo...

Wcześniej niż myślałem, zabiera mnie samochodem Andrzej z Żywca, kibicujący swojemu bratu, który później zajął drugie miejsce. Dojeżdżamy do Szczyrku ze sporym zapasem, by zdążyć na dotarcie najszybszych zawodników na metę.



Zgodnie z przewidywaniami wygrał Kamil Leśniak (5:30:33), który odskoczył Szymonowi Bielowi (5:36:19) zaraz po drugim przebiegnięciu rzeczki w Ostrem, atakując na podbiegu pod Skrzyczne. Trzecie miejsce zajął Bartomiej Czyż (5:41:18). Najszybszą z pań została Iwona Ćwik (6:21:42), niedawna zwyciężczyni Piekła Czantorii na dystansie ultra. Wyprzedziła ona Katarzynę Melcer (6:42:02) i Asię Garlewicz (6:43:07). Pełne wyniki – TUTAJ.

Kamil opowiedział, że miał to być dla niego start treningowy, ale na końcówce zdecydował się mocno powalczyć. Dzień wcześniej zrobił w górach 38 km, a na następny dzień planował dorzucić jeszcze dwudziestkę. Roztrenowanie miał tej jesieni tylko tygodniowe, ale po udanym dla niego UTMB „biegał tylko pięć razy w tygodniu, bardzo mało jak na ultrasa”, jak sam stwierdził. Tydzień temu poprawił życiówkę na asfaltowej piątce, czyli forma mu rośnie wszechstronnie. W przyszłym roku planuje więcej startów za granicą, by zebrać doświadczenia wśród najlepszych – zacznie od majowej Transvulcanii, a później pewnie weźmie udział w MŚ w biegach górskich.

Szymon biegł długo razem z Kamilem, który go wcześniej nie znał. On sam za to dobrze wiedział, czego się można spodziewać po słynnym rywalu, więc nie szarżował. Był zadowolony z dobiegnięcia na drugim miejscu, bo nawet na to nie liczył. Na Magurce Radziechowskiej w środkowej części trasy nadłożyli pół kilometra – przydałoby się tam nieco lepsze oznaczenie albo stojący wolontariusz. Pomógł telefon do organizatora, który ich dalej świetnie wyprowadził. Niektórzy jednak błądzili jeszcze bardziej. Najtrudniejszym technicznie odcinkiem, obok oblodzonego grzbietu za Skrzycznem, był jednak według Szymona zbieg z Hali Jaśkowej na końcówce – stromo, błoto, korzenie, kamienie, i to wszystko na zmęczeniu.

Na czwartym miejscu przybiegł miejscowy zawodnik ze Szczyrku, Paweł Przybyła. Wystarczyło mu to do zwycięstwa w ogólnej klasyfikacji czterech maratonów. To moje ulubione biegi, bo panuje na nich świetna atmosfera i są trudne, a ten był zdecydowanie najcięższy – powiedział. W żadnym nie zwyciężył, zajmując kolejno miejsca: czwarte, szóste, drugie i czwarte. Systematyczność jednak popłaca – na wszystkich chciał pobiec w miarę równo i nie być daleko za czołówką, co jak widać mu się wspaniale udało.

Pozostaje mi potwierdzić słowa Pawła o zawodach organizowanych przez Michała i Anię Kołodziejczyków – startowałem już w BUT, Zamieci i teraz Leśniku i na pewno jeszcze nie raz wrócę do Szczyrku. Wśród biegowo-górskich przyjaciół nawet skręcona kostka mniej boli...

Kamil Weinberg