Na Festiwal Rzeźnika przyjechałem już w czwartek. Chciałem wystartować w 27-kilometrowym Rzeźniczku, który odbył się w sobotę – ostatnim dniu imprezy w Bieszczadach. To jednak nie wszystko - przed nami cały piątek i start wariatów w 12. Biegu Rzeźnika, więc wpadliśmy na wspaniały pomysł z „WKURW” ekipą i zaplanowaliśmy ostre kibicowanie na połoninach, czyli tam gdzie piekło dopiero pokazuje swoje oblicze.
Relacja Marka Grunda, Ambasadora Festiwalu Biegów
Około 10:30 podjechaliśmy na Berehy Górne i stamtąd zaczęliśmy maszerować na połoniny. Dowiedzieliśmy się w międzyczasie, że przebiegły już 4 pary. I to sporo przed nami. Doskonale zatem - podopingujemy wszystkich, dosłownie wszystkich…
Pary zbiegały z połonin w mniej lub bardziej regularnych odstępach czasowych, a my walecznie zagrzewaliśmy je do dalszej walki - klaskając, wymachując flagą i zdzierając gardła. Słońce nie miało w ten dzień litości - żar lał z nieba na zawodników, którzy mieli już wystarczająco trudu. Ale cóż - jak to się dziś mówi - „nikt wam nie kazał”.
Kiedy doszliśmy na połoniny, pary zaczęły pojawiać się już coraz częściej, nawet w większych grupach. Niektórzy ultrasi wyglądali już naprawdę tragicznie, ale my w dopingowaniu nie poddawaliśmy się ani na chwile, zarażając wszystkich Rzeźników i przechodzących turystów uśmiechem. Chyba całe połoniny słyszały, że idzie 3 wariatów i krzyczy do zawodników, ale to działało - uwierzcie mi.
Sam ukończyłem Bieg Rzeźnika już 3 razy i wiem jaką wartość ma doping na tej trasie, nie mówiąc już o tym na jakim odcinku dopingowaliśmy zawodników. To około 60. kilometra trasy, tutaj liczy się już każde najmniejsze wsparcie. Najlepszym dowodem na to, że nasz doping działał były szerokie uśmiechy, chwilowe przyśpieszenia, przybijane piątki i inne aspekty o których nie ma jak napisać, gdyż to po prostu trzeba było zobaczyć na własne oczy....
Żal mi było, że dziś nie biegnę z całą bandą, ale musiałem podjąć taką a nie inną decyzję. Z różnych względów, ale to nie ważne. Serce jednak biło mocniej, bo mogłem zobaczyć kolegów jak się męczą, jak leje się z nich pot, jak przeklinają sami na siebie, przekonują, że już nigdy więcej.... ehh ile razy ja już to słyszałem! A ile razy sam już to powiedziałem Ale... Wszystko to jakoś nigdy nie działa! Po biegu zapomina się, że coś takiego przeszło przez garło, baaaaaa, nawet człowiek się zapiera - „stary ja nic takiego nie mówiłem”!
Jakkolwiek źle już zawodnicy nie wyglądali, to szli i biegli dalej. I to jest w tym całym szaleństwie najpiękniejsze. Pasja, pasja bez granic litości do własnego ciała, pasja, która kształtuje charaktery, która czyni z prostych ludzi prawdziwych twardzieli, udowadnia, że nie ma rzeczy niemożliwych, a wytrzymałość ludzka nie zna granic. Ta fizyczna jak i psychiczna, która w tym przypadku została wystawiona na próbę. A nie ma tutaj kół ratunkowych...
Pokibicowaliśmy tak kilka godzin na połoninach i wróciliśmy do auta, po czym przetransportowaliśmy się na metę biegu. Tutaj następne godziny z dopingiem na ostatnim fragmencie rzeźnickiej przygody. Te kilkaset metrów z góry i po płaskim jest najpiękniejsze chyba w całym biegu - wiesz już, że wygrałeś, niezależnie od tego z jakim czasem kończysz i na jakiej pozycji. Wiem to z własnego doświadczenia. Organizator biegu Mirosław Bieniecki zawsze powtarza po kilka razy w ciągu imprezy - zwycięzcami biegu są wszyscy, którzy go ukończyli. Uwierzcie mi, nie są to puste słowa czy słowa otuchy.
A teraz „szołtajm” - Maruś czas na twoje tańce!
Piątek minął bardzo szybko. To akurat dobrze, bo czas mojego startu przyszedł szybciej niż się spodziewałem. Moje nastawieniu do Rzeźniczka było bardzo bojowe, przygotowywałem się specjalnie pod ten start...
Solinka - to tutaj jest ulokowany start Biegu Rzeźniczka. Dostaliśmy się tam piękna wąskotorowa kolejką. W biegu wzięło udział w sumie 788 osób, a więc dość sporo. Była dopiero 9:00, ale słońce już cięło po karkach. Uśmiechy wśród zawodników jednak nie gasły.
Ustawiłem się w pierwszej linii bo wiedziałem, że będę walczył od początku do końca. Odliczanie, a ja puszczam w uszach track „Linkin Park – The Best Songs”. To jest ten dzień -pomyślałem. Uda się!
Ruszyliśmy kawałek szutrową i polną drogą do pasma granicznego. Później już na niebieski szlak, na szczyt Okrąglika. Biegło nas z przodu około 10 osób. Na pierwszym podbiegu i zbiegu trzymaliśmy się prawie cały czas razem. Tempo było mocne - właśnie po to tu przyjechałem, powalczyć.
Na kolejnym podbiegu czołówka już się trochę rozciągneła. Plasowałem się pod koniec pierwszej „10” - tak mi się przynajmniej wydawało. Kawałek po w miarę prostym terenie i doganiam paru chłopaków. Trzymam się blisko, było widać rywalizacje. Było ją nawet czuć w powietrzu, każdy nerwowo spoglądał na rywali, na zegarek.
Kilometry ubywały w szybkim tempie. Kolejny szybki zbieg, na którym zdarza się nieoczekiwana przeze mnie historia. Zahaczam o korzeń - upadek jest nieunikniony. Zaliczam mocną glebę, odbijając się udem od ziemi. Na szczęście zdążyłem podeprzeć się jedną ręką i kraksa zakończyła się odbiciem i ekspresowym powstaniem na nogi. I przejściem do szybkiego zbiegu. Nie powiem, że nie bolało, bo bolało. Ale ból był wliczony w koszty tej zabawy. Spojrzałem tylko na udo i rękę - były całe. Nie ma się co zastanawiać tylko naginać dalej w dół!
Znów fragment po prostym i kolejna niechciana sytuacja - szlak jest na tyle wąski, a tempo mojego biegu na tyle szybkie, że nie zauważam, że delikatnie znosi mnie na prawo. A prawa noga uślizuje się w stronę urwiska i pociąga ciało. Mam sporo szczęścia, bo zdążyłem złapać słupek graniczny, który akurat tam stał. Nie chce wiedzieć co by się stało, gdyby było inaczej. Nie spojrzałem na urwisko, tylko pobiegłem dalej. Ale serce zabiło mocniej, a adrenaliny przybyło w organiźnie. Tato - dzięki że tam z góry nade mną czuwasz!
Miałem pecha czy byłem nieostrożny? Nie wiem, nie będę nad tym rozmyślał - wyścig trwa! Mimo tych atrakcji na trasie utrzymuje pozycję i dobiegam na punkt kontrolny z wodą, zlokalizowany na Przełęczy Nad Roztokami. Z tłumu kibiców, którzy byli na punkcie ewidentnie usłyszałem kilka razy moje imię - „Marek dawaj”. Nie wiem kto to był, nie spojrzałem - przepraszam, ale musiałem robić swoje. Wylałem dwa kubki wody na głowę, wypłukałem usta i ruszyłem dalej. Kibice krzyczeli dalej. Serce bije, słyszę je, to te piękne momenty kiedy unosisz się w powietrzu…
Teraz zaczyna się masakryczne podejście na „Okraglik” (nie znajduje innego słowa opisującego to miejsce). Jest tak stromo, że nie pozostaje nic innego jak pochylić głowę mocno do przodu i przejść do marszu. Sił ubywało, spojrzałem na zegarek, jest dobrze dasz rade Marek. Podejście miało się chyba nie skoczyć, wyciągnęło całą energię. Do tego żar z nieba… grzało oj grzało... Choć biegliśmy w większości pod drzewami, to słońce przebijało się między koronami drzew. I nie miało litości.
W końcu widzę szczyt „Okrąglika”, a na nim dopingujących turystów. Ich brawa pozwoliły mi nawet wbiec końcówkę podejścia, to się chwali!.
Na „Okrągliku” odbijam na czerwony szlak i już do Cisnej. Po drodze jeszcze tylko „Jasło”, chociaż „tylko” to chyba za delikatne słowo.
Zbiegając z „Okrąglika” czułem opór w nogach, nie było to tempo jakie bym chciał. Ale nie miałem innego wyjścia - nie mogłem zaryzykować i puścić hamulca jeszcze przed „Jasłem” Rozmarzyłem się na chwile na polanach, było tak przejrzyście… widoki zwalały z nóg ale to wciąż wyścig - pamiętaj Marek! Czas płynął, nikt nie miał zamiaru go zatrzymać musiałem gonić.
Zaczynała się zabawa z podejściem na „Jasło” znów czułem jak uchodziła ze mnie energia. Czas na moja broń - wyciągam 3 żelki obsypane cukrem i wchłaniam je w szybkim tempie. Po minucie już czuje się lepiej, przyspieszam kroku, jestem coraz wyżej. Ba - nawet wyprzedziam jedną osobę! „Jasło” zdobyte. Znów natrafiam na kilku turystów, w tym oczywiście przepiękne turystyki (gorące całusy!). Biegnę dalej, krzyczę naprawdę głośno - „GÓRY SĄ ZAJ....”
Przede mną ostatnia faza wyścigu. Pozostał tylko zbieg. Wiedziałem, że jest długi i bardzo stromy. Zacząłem szybko i trzymałem tempo, ale strach pojawił się w moich oczach i musiałem zwolnić. Upadek w tym fragmencie trasy nie skończyłby się tak szczęśliwie jak ten z początku biegu.
Zbieg obfituje w korzenie i wystające większe kamienie. Do tego jest dość ślisko, ale nie walczyłem o pudło (przynajmniej tak mi się wydawało), więc nie było sensu ryzykować. Czwórki już bolały, ale znam ten ból - nie przestraszy mnie. Naginam dalej w dół.
Powoli słychać już okrzyki z mety, tak jestem blisko zdecydowanie. Wyprzedza mnie jeszcze pierwsza rzeźniczkowa niewiasta. Ruszam w jej ślad, ale widziałem już że nie mam szans dotrzymać jej tempa. Kilka zakrętów i widać coraz więcej ludzi. Sprawa jest jasna – meta tuż tuż. Serce biło znów mocniej spojrzałem do tyłu - nikogo nie ma, więc zacząłem się już cieszyć wymachując rękami… taaaaak!!!
To te chwile, wbiegam na tory wąskotorówki, mostek i kawałek asfaltem do mety. Uniosłem ręce i krzyknąłem kilka razy „Jeeeeeeeeeeeeeeeeeea”, udało się!
Wielkie podziękowania dla „Wkurw TEAMU” za super spędzony czas i wspólny start jak i doping na trasie Rzeźnika!
PS. Bieg dedykuje mojemu ojcu, który obchodziłby właśnie swoje 64 urodziny.
Marek Grund, Ambasador Festiwalu Biegów (w Rzeźniczku czas 2:45:44 i miejsce 19. open, M20 – 4.)
fot. TriCity Trail