Gdzie Szatan mówi dobranoc, czyli relacja z napierania [ZDJĘCIA]

10... 9... 8... Następny wyjazd, następny start, znowu nieludzka godzina w środku nocy. Który to już raz? Wychodzi, że piąty. Trzeci w tym roku. 3... 2... 1... Pustymi ulicami Szczyrku, stromo asfaltem do Sanktuarium, ścieżką, płytami, znowu ścieżką. Tym razem zostawiamy Klimczoka po lewej, odbijamy w prawo na jego kilka metrów niższą sąsiadkę Magurę. I od razu robi się ciekawie.

Na górze widać gwiazdy, ale po chwili spadamy w zupełne mleko. Biegnę sam, grupka zostaje z tyłu. Widać może na 2-3 metry, światło czołówki odbija się od kropelek mgły i wali po oczach. Mimo to, dobrze się czuję w tych warunkach. Co chwilę widać taśmy odblaskowe. Przeganiam kilka osób, kilka następnych na końcówce zbiegu do Bystrej, już poniżej mgły.

Na pierwszym bufecie tłum. Łykam, co trzeba i w górę na Równię i Kozią Górę. Jak w zeszłym roku, ale w nocy wszystko zdaje się wyglądać zupełnie inaczej. Przed Szyndzielnią jasność dnia zaczyna pomału przebijać się przez mleko. Końcówka zgodnie z zapowiedzią stroma, bez szlaku, prosto pod wyciąg... i w dół zielonym. Za dnia można zbiegać jeszcze szybciej. Na bufecie w Dębowcu jestem w trzy godziny i kilka minut od startu. Znowu krótka przekąska, robimy sobie jaja, jak  zawsze z wesołą ekipą Pokojowego Patrolu i lecimy. Tym razem nie w dół wyciągu, lecz końskim traktem na zachód.

Zaczyna się dziwny kryzys. Bardzo dziwny, bo nie ma prawa się zdarzyć w tym miejscu. Przecież to dopiero początek napierania, jestem najedzony i napojony, a mimo to na płaskiej, równej drodze coś nie pozwala przyśpieszyć. Na podejściu na Cyberniok jest już zupełnie źle. Kręci mi się w głowie, zmuszam się do każdego kroku, wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Gonitwa myśli, co się do cholery dzieje? Chyba nie ma sensu łykać teraz żelu, dopiero co jadłem na punkcie. Jak to coś nie odpuści, to chyba zejdę w Brennej, jeśli w ogóle tam dociągnę.

Na oparach doczłapuję na szczyt wzniesienia. Na zbiegu jakoś się toczę siłą grawitacji. Nawet nie próbuję gonić dwójki z krótszego dystansu, która mnie wyprzedziła na podejściu, ale trzymam ich w zasięgu wzroku. Zmieniam decyzję - łykam żel. Truchcikiem przekraczam dolinkę, do tamy sztucznego jeziorka. Z przerażeniem widzę, że za nią niebieski szlak staje dęba...

Krok za krokiem pod stromą górę. Daję radę... przełamanie? Nie ma sensu się szarpać, najważniejsze że w ogóle mogę iść. Chyba jest ze mną trochę lepiej. Doganiam dwóch zawodników z niebieskimi numerami BUT60. Miejscowe chłopaki ze Skoczowa, dobrze znają te góry, ale jeden z nich walczy z bólem nogi. Kawałek napieramy razem. Zanim zyskamy te 400 metrów przewyższenia na Błatnią, musimy po drodze wejść na kilka hopek tylko po to, by znów stracić trochę wysokości.

Z ulgą witam widok schroniska na Błatniej. Końcówkę podchodzę szybko i z rozpędu wchodzę w zbieg. Próbuję coś nadgonić, ale bez kozaczenia w końcu to tu w zeszłym roku sobie załatwiłem czwórki zbiegając zbyt szybko w początkowej części trasy. Do Brennej dobiegam jakieś pół godziny później, niż planowałem. Dobrze, że w ogóle tu dotarłem. Poziom zmęczenia w górnej strefie stanów średnich, ale siły chyba wracają. Nie próbuję rozkminiać, ile jeszcze przede mną. Na razie w głowie tylko misja Salmopol.

Jak ci teraz zimno, to zaraz się rozgrzejesz! Z wisielczym humorem rzucił mi na odchodnym pokojowy patrolowiec na bufecie. Przebiegam mostek i od razu widzę, co miał na myśli. Przede mną wyrasta trasa narciarska. Podbieg prowadzi obok niej, ale to niewiele zmienia jest równie stromo. Pomału, jedną stopę przed drugą...

Po poprzednim długim przelocie do Brennej ten jest krótki, tylko 8 kilosów, ale cały czas w górę. Nieśmiało planowane 7 godzin na Salmopolu dawno poszło się kochać. Limit jest 9 godzin. Teraz czuję się lepiej, ale wuj wie, co się jeszcze może zdarzyć po drodze, tamten kryzys to było poważne ostrzeżenie. Równie dobrze może być 7 z kawałkiem, jak i tuż pod kreską... cienka linia...

Isplati se tu, idemo do kraja... tanka linija je od pakla do raja... włącza mi się w głowie. Idziemy do końca, napierać trzeba... cienka linia jest od piekła do nieba!

Podchodzę jak automat, później niewiele będę pamiętał z tego etapu, poza spotkaniem kilku biegaczy z psiakami, startującymi w jakichś innych zawodach. Też by mi się przydał taki husky, żeby mnie trochę pociągnąć. Rejestruję w pamięci, że później nie jest już tak stromo i często da się podbiegać. Pamiętam też mój czas na Salmopolu 7h48. Za to bardzo mocno zostanie mi w głowie na maksa pozytywnie zakręcona ekipa czerwonych krasnoludków na bufecie.

Pasę się jak dziki świń. Kluchami z serem, pyrami z solą, bakaliami, herbatą, kawą, hektolitrem coli i bezalkoholowym piwkiem. Ogólnie pod każdym względem jest wypas. Trasa jest super oznaczona taśmami, widocznymi w nocy i w dzień. Na każdym kroku widać wnioski wyciągnięte z zeszłego roku i ile serca włożyli organizatorzy i Pokojowy Patrol w tegoroczną edycję.

15 minut na pić-stopie, ale tego mi było trzeba. Prawie półmetek, 44 km i chyba już ponad połowa sumy podejść za mną. Raźnym krokiem ruszam pod górę czerwonym szlakiem, który pamiętam z poprzedniego BUTa. Zastanawiam się, ile za mną, może być mój belgijski przyjaciel Stef. Od początku jego założeniem było zmieszczenie się w limicie zapłacił za 20 godzin w górach i każdą z nich chce wykorzystać na maksa. Na rozdrożu pod Malinowską Skałą krasnale widząc mój żółty numer, kierują mnie w prawo.

Zielony szlak do Magurki Wiślańskiej pamiętam z zeszłego roku jako przyjemny. Teraz też na nim odpoczywam, mimo dość szybkiego tempa. Zrównuję się z kilkuosobową grupką. Zaczyna się nowy dla mnie teren przed Baranią. Turyści nas pozdrawiają i ostrzegają, że za chwilę będziemy wyprzedzać dziki tłum.

Rzeczywiście przed nami podąża jakiś "hromadny vystup". Uczestnicy wycieczki chętnie się rozstępują i nas dopingują. Niektórzy korzystają i wiozą się za nami na kole do samego szczytu. Dobrzy jesteście, może się pościgacie z nami do końca – rzucam. Na szczyt Baraniej z wieżą widokową docieram trochę złachany, ale z dobrym samopoczuciem i wzmocnioną psyche.

Na początku zbiegu lotny punkt kontrolny. Zaraz za nim doganiam Sylwię, którą poznałem na starcie i potem się kilka razy mijaliśmy. Masz godzinę karniaka, bo trzeba było wejść na wieżę na lotny pomiar czasu powtarzam mój firmowy żart z Radziejowej na 7 Dolinach sprzed miesiąca. Prawie dała się nabrać.

Razem spadamy czarnym i kawałek bez szlaku na stokówkę. Trochę odpoczynku dla nóg. Żwawym truchtem wyrywam do przodu, mijam jednego zawodnika narzekającego na ból nogi. Życzymy sobie powodzenia, wymieniwszy niezbyt cenzuralne uwagi na temat zdrowia psychicznego ludzi rypiących 90 km po górach. Gruntowa droga przechodzi w asfalt, a później w kamienistą nawierzchnię, robi się bardziej stromo w dół. Znowu asfalt. Długi, monotonny zbieg klepie czwórki i ryje beret. Sylwia mnie dochodzi. Razem biegniemy coś koło 6 min/km, we dwójkę łatwiej, sam bym się nie sprężył do takiego tempa.

Wreszcie odbicie w lewo. Długo wyczekiwane, bo ten asfalt już się rzucał na psychę. Szybko podchodzimy szutrówką w górę gadając o życiu dla odgonienia zmęczenia. Zauważamy, że dawno nie było żadnej taśmy. Rzut oka na mapę i stwierdzamy, że poszliśmy szlakiem rowerowym, zamiast pieszym. Dołożyliśmy sobie kilkaset metrów odległości, ale ominęliśmy małe podejście. Postanawiamy zgłosić to orgom, żeby być w porządku. Uprzedzając fakty nie dostaniemy karniaka, bo czasowo wyszłoby na to samo. Na połączeniu szlaków spotykamy zawodnika schodzącego z tej "właściwej" hopki.

Zbiegamy w trójkę do Węgierskiej Górki. Znowu przydługi przelot asfaltem. Na Roberta czeka lotny punkt kibicowania rodzice. Przez most, nadrzecznym bulwarem, w końcu bufet z przepakiem w budynku ośrodka sportowego. Od Salmopola nadrobiliśmy sporo do limitu. Sylwia i Robert szybko się posilają i ruszają, ja muszę usiąść na kilka minut dłużej, bo nogi mi już wrosły…, no wiadomo w co.  W końcu biorę bułę na wynos i napieram.

W drodze powrotnej na most pozdrawiam kilku zawodników dobiegających na punkt. Czerwony szlak wchodzi w las.  Za łąką spotykam... wracających Roberta i Sylwię. Mówią, że dawno nie widzieli oznakowań. Pokazuję im taśmę wiszącą na krzaku kilkadziesiąt metrów w dół. Chwila rozkminki. Robert posiłkuje się GPSowym śladem, który pokazuje, że jesteśmy na drodze równoległej do właściwej trasy. Czyżby ktoś przewiesił taśmę? Na skrót przez las wychodzimy na właściwy szlak.

Wygląda, na to, że to Sylwia ma z nas największe rezerwy mocy. Za nią podąża Robert, a ja na końcu starając się trzymać go w zasięgu wzroku. Gdzieś w górze podejścia znowu się zrównujemy. Las się przerzedza. Mgła też. To już jest optymistyczne. Słońce schowane za resztkami mgły, po drugiej stronie nieba wyłazi księżyc.

Jeszcze trochę płaskiego, kilka hopek i w końcu Magurka Radziechowska. Pełne dwie godziny od Węgierskiej. Po cichu liczyłem na szybciej. Robert został trochę z tyłu, ale ma dobrego GPSa, więc sobie poradzi. Zbiegamy z Sylwią w ciemniejący las.

Umawiamy się, że do końca będziemy się trzymać się razem. Mamy spokojny zapas czasu do limitu, więc postanawiamy po prostu bezpiecznie dotrzeć do mety. Szybko tracimy wysokość, wybiegamy na łąkę, pomału zapada zmrok. Pod nami, po lewej morze chmur, po nim jak statek płynie Skrzyczne z podświetloną wieżą przekaźnikową. Niesamowity widok.

Z oddali słyszymy coraz głośniejszy śpiew. Chyba nie mamy jeszcze omamów słuchowych, bo słyszymy go oboje. Po chwili dostrzegamy jego źródło tatę Roberta, wychodzącego mu naprzeciw. Sygnał przeciwmgielny odpowiada skromnie na nasze pochwały jego wokalnego talentu.

Znowu wpadamy w mgłę. Uważamy na odblaskowe taśmy, szukając odbicia w lewo z zielonego szlaku z nieznakowaną ścieżkę. Skręt jest dobrze oznakowany. We mgle trzymamy się drogi, lecz w pewnym momencie niepokoi nas brak oznaczeń. Schodzę kawałek niżej wciąż nie ma taśm. Wracam, kilkadziesiąt metrów od nas widzimy błyski czołówek. Wołamy nieznajomych, którzy okazują się całkiem znajomi Robert z rodzicami. Są na właściwej trasie, dochodzimy do nich przez las.

Rodzinna ekipa wsparcia naszego kolegi to też muszą być nieźli harpagani dotarli tu szybko pod górę i rozpracowali najtrudniejszy fragment trasy. Ostrzegają nas przed czekającą niżej ścianą zbudowaną z błota i luźnych kamieni. Tyle, że zejścia takim terenem są zwykle trudniejsze od podejść. W piątkę docieramy do najbardziej stromego odcinka. Rzeczywiście jest ciekawy. Sylwia, dotąd napierająca bez kijków, bierze jeden z moich. Ślizgamy się na błocie, bajbory wyjeżdżają spod nóg, rzucam wiąchy nie zważając na obecność dam. W ciemności i mgle trudno odróżnić ślad ścieżki od zupełnego bezdroża, jedyną orientacją są odblaskowe taśmy. Odcinek jest ekstremalny, godny rajdu przygodowego, lecz muszę przyznać, że dobrze się bawię. Robiłem już takie rzeczy na Bałkanach eksplorując nieznany teren, również w nocy, czasem obciążony worem pełnym wspinaczkowego szpeju. Pewnie nie każdemu jednak takie atrakcje odpowiadają. Sylwia naprawdę ma psyche ze stali, bo nawet nie mrugnie.

Wypłaszczenie, ścieżka, droga, asfalt, wieś. Na ostatnim bufecie w Ostrem, Robert  jest chwilę przed nami. Załoga nas pyta, jak się czujemy i czy chcemy dalej napierać. Też pytanie... Lecimy z Sylwią na takiej adrenalinie, że tylko łykamy garść bakalii, popijamy i ruszamy dalej. Tym bardziej, że tuż za nami nadbiega znany z poprzedniej części trasy kolega Tomek i przekazuje strzępy informacji, że Sylwia jest pierwszą dziewczyną na trasie 90km, ale pozostałe dwie dziewczyny depczą jej po piętach.

Ostatnia góra. Sylwii włącza się ambicja. Ja nie mogę być gorszy, chociaż na poprzednim podejściu momentami umierałem. Wydaje mi się, że pod górę już nie można szybciej, ale widzimy goniące nas dwa światełka. Po chwili dogania nas Tomek. Wyskakuje naprzód, a my siedzimy mu na ogonie. Druga lampka zostaje gdzieś z tyłu. Sam nie mogę uwierzyć, że mam jeszcze taką rezerwę mocy. Chyba już tylko w głowie, bo same nogi nie byłyby w stanie tak napierać. Cyborgi jesteście, macie płuca z tytanu wołam do moich towarzyszy, kiedy teren pozwala na chwilę oddechu. Na niebie świecą gwiazdy i księżyc prawie w pełni. Jakże pięknie jest się sponiewierać w tak cudownych okolicznościach przyrody.

W przeciwieństwie do zeszłego roku, trasa BUT90 tym razem omija sam szczyt Skrzycznego skręcając w prawo przez Halę Jaśkową. Tomek ucieka naprzód. Czeka nas kolejny odcinek z atestem Polskiego Związku Sadomasochizmu zapowiadany przez Michała na wczorajszej odprawie. Odblaskowe taśmy wyprowadzają nas w dół prosto...  środkiem potoku. Już nam wszystko jedno, przynajmniej buty się trochę obmyją z błota.

Dzwoni mój telefon. To Stef. Zszedł z trasy nad Węgierską Górką przez narastający ból w biodrze, z którym walczył od Salmopola, nie chciał się do reszty skasować. Mówię mu, że to rozsądna decyzja. Czeka już na nas w bazie w Szczyrku. Dowiadujemy się od niego, że pozostałe dwie dziewczyny też się wycofały, więc Sylwia została jedyną kobietą na trasie. Dawaj, dawaj, „sipko sipko” dopinguje mnie. Domyślam się, że próbuje wymówić "szybko". Be careful on the way down from Fyfyfne słyszę na koniec. Wie, co mówi, bo dokładnie tę drogę ze Skrzycznego pokonywał w dół zimą na tegorocznej Zamieci.

Kawałek stokówką, znowu we mgle. Skręt w prawo i następna ściana błota równie przyjemna, jak ta na zbiegu do Ostrego. Pokonujemy ją w skupieniu godnym powagi sytuacji, ale w wyśmienitych humorach. Poniżej następna stokówka z kałużami przez całą szerokość. Po niemożliwie długim płaskim odcinku wreszcie zaczynamy tracić wysokość. Nie na długo, bo znowu hopka do góry. To już tyle trwa, że zaczynamy tracić poczucie rzeczywistości.

Słychać coraz bliższy szum potoku. Drogą, którą zbiegamy, też płynie coś w rodzaju błotnistego potoczku. Wreszcie w dole we mgle majaczą światła cywilizacji. Nawierzchnia robi się płytowa, zbiegamy między pierwsze domy. Za mostkiem skręcamy w nadrzeczną aleję, którą 18 godzin i 23 minuty temu zaczynaliśmy dzisiejszy bieg. Łapiemy się za ręce, przyśpieszamy, cieszymy się chwilą, wpadamy na podwórze amfiteatru.

Nie ma zmęczenia. Jest tylko radość, przyjaciele, wspaniali organizatorzy i wolontariusze, medale, piwo i balanga. Każdy z moich ultrabiegów był na swój sposób wyjątkowy, ale chyba dawno nie przeżyłem tylu pozytywnych emocji w ciągu jednego dnia. Sylwia, dzięki za prawie 40 kilosów wspólnego napierania. Stef, za całokształt. Beata, za zerwanie się nad ranem, żeby nam kibicować w Dębowcu, Monika i Clint, za przyjechanie do mnie i Stefa na metę. Przyjaciele biegowi i nie tylko, za wsparcie telefoniczne i smsowe po drodze. Michał, Ania, Arek i ekipo, za doskonałą organizację i zaangażowanie. Kochane czerwone krasnoludki z Pokojowego Patrolu, za wielkie serce. Wszyscy towarzysze z trasy, dzięki za wspólną walkę!

* * * * *

Druga w nocy. Ognisko dogasa. Kura, Rider, Szaszor, Kuba, Szatan i inni patrolowcy razem z organizatorem Michałem jeszcze czekają na ostatniego zawodnika, który już dawno po limicie, gdzieś tam napiera do mety. Czas się trochę wyspać, przed południem pewnie będę prowadził do Łodzi.

Dobranoc, misiaczki! rzucam na odchodne.

Dobranoc powiedział Szatan.

(Zakończenie zainspirowane opowiadaniem A. Sapkowskiego "Kraniec świata")

Kamil Weinberg