Podczas sezonu startuje niemal w każdy weekend. Ma na koncie 80 przebiegniętych maratonów. Tylko zeszłym roku ukończył ich aż dziewięć. Był najlepszy w kat. pow. 40 w podczas Iron Run Krynica i po raz trzeci w Visegrad Maratonie. Biega sam, bez wsparcia trenera. Nie jest zawodowcem, a w wieku grubo powyżej 40 lat pobił swój rekord życiowy na dystansie 42 km i 195 m z czasem nieco ponad 2,5 godziny.
Poznajcie Grzegorza Czyża, niezwykłego sportowca z Małopolski, który trenuje biegając z domu do pracy.
Niedawno zakończony sezon przyniósł Panu kolejny worek z medalami. Jak to się robi, że mimo upływającego czasu jest Pan ciągle w najwyższej formie?
Akurat teraz jestem na przymusowym dwutygodniowym roztrenowaniu. Po raz pierwszy w karierze złapałem kontuzję. Mam problemy z kręgosłupem i nie wiem jak będzie wyglądać mój start w Zimowym Maratonie Bieszczadzkim. W połowie lutego mam też zaplanowany maraton w Neapolu.
Co się stało?
Nie ma co się oszukiwać, wiek robi swoje. A do tej pory się nie oszczędzałem. W czasie sezonu startowałem niemal co weekend, czasem i w sobotę i w niedzielę. Wychodziło więc jakieś 40 zawodów w ciągu roku. Być może organizm powiedział w końcu dość. Tym bardziej, że do tej pory po zakończeniu sezonu nie robiłem jakiegoś długiego roztrenowania, najwyżej 4-5 dni i znowu wracałem do biegania.
Nie jest to modelowe, podręcznikowe podejście do uprawiania sportu…
Ja się bardzo szybko regeneruję. Po ukończeniu maratonu mogę na drugi dzień mieć normalny dwudziestokilometrowy trening. Nie potrzebuję kilkudniowej przerwy jak inni zawodnicy. Powiem więcej, w 2011 r. tydzień po tygodniu wystartowałem w trzech maratonach. Wygrałem w Krakowie w swojej kategorii wiekowej, gdzie przybiegłem na metę jako pierwszy z Polaków. Następnie byłem pierwszy w Silesia Marathon w Katowicach i tydzień później zwyciężyłem w ciężkim maratonie z Gorlic do Wysowej Zdrój.
W zeszłym roku też może Pan pochwalić się świetnymi wynikami...
To był dobry sezon. Po raz trzeci wygrałem Visegrad Maraton, zająłem trzecie miejsce we włoskiej Ravennie, byłem też najlepszy w Benedyktyńskim Maratonie Przemyśl – Jarosław. Zwyciężyłem też w swojej kategorii wiekowej w Salzburg Marathon i festiwalowym Iron Run. Ponadto udało mi się poprawić rekord życiowy. W wieku 47 lat pobiegłem w Warszawie 2:30:32. Łącznie ukończyłem dziewięć biegów na dystansie 42 km i 195 m.
To niezwykłe osiągnięcie. Czy w każdym sezonie startuje Pan w tylu zawodach?
Staram się ukończyć 6-7 maratonów. Łącznie daje to liczbę 80 biegów na dystansie 42 km i 195 m., które do tej pory pokonałem. Mam nadzieję, że w ciągu trzech lat dobiję do setki.
Zaczął Pan trenować bardzo późno. Co Pana do tego skłoniło?
Gdy skończyłem 33 lata, postanowiłem rzucić palenie. Wcześniej trochę grałem w piłkę nożną, piłkę ręczną aż któregoś dnia nagle ubrałem buty i poszedłem biegać. Pamiętam, że pierwsze 3-4 kilometry były straszne, ale mimo to nie zrezygnowałem. Po czterech miesiącach wystartowałem w pierwszym maratonie. W pożyczonych od kolegi butach.
Jak poszło?
Nie wiedziałem czego się spodziewać, więc biegłem ostrożnie. Finiszowałem z czasem 3:11, ale czułem, że mogłem pobiec szybciej. Inni zawodnicy kładli się na mecie, a ja nie byłem zmęczony. Kolejny start to już czas poniżej trzech godzin.
Teraz nie musi Pan pożyczać butów?
Dzięki wsparciu prezesa mojej firmy, Automatyki Tarnów mogę w optymalny sposób przygotowywać się do startów. Mam tyle butów, że nawet nie wszystkie wypakowałem z pudełka. Firma finansuje mi nie tylko sprzęt, ale również wyjazdy na zawody.
Odwdzięcza się Pan za to świetnymi wynikami...
Robię co mogę. W tym roku planuję start w Neapolu we Włoszech i w Chicago. Spróbuję też po raz kolejny wygrać Visegrad Maraton. Przyjadę też do Krynicy.
Czy tak jak zawsze przygotowywać będzie Pan sam, bez wsparcia z zewnątrz?
Rzeczywiście sam sobie ustalam reżim treningowy. Słucham się przede wszystkim swojego organizmu. Wiem na co mogę sobie pozwolić, a czego unikać. Wyznaję zasadę: nic na siłę.
Jak wygląda Pana trening?
Trenuję przede wszystkim biegając z domu do pracy. I z powrotem. Rano robię pięć, a po robocie od 15 do 20 km. W weekendy jeśli nie wyjeżdżam na zawody mam długie wybieganie. Gorzej jest z treningiem siłowym przed imprezami górskimi. Tam gdzie mieszkam (w Bogumiłowicach – red.) dominuje teren płaski. Jedynie przy autostradzie jest 200-metrowa kładka, na której mogę ćwiczyć podbiegi.
Wielogodzinne treningi, ciągłe wyjazdy na zawody. Jak rodzina podchodzi do Pan miłości do biegania?
Początki były trudne. Żona krzywo patrzyła, na to moje bieganie. Narzekała, że ciągle mnie nie ma, że wszystko jest na jej głowie, dom, dzieci. Ale to przecież moja pasja. Jak teraz siedzę w domu ze względu na kontuzję to aż mnie nosi.
Z czasem wszytko się zmieniło...
Było łatwiej. Dzieci dorosły, zaczęły własne życie, a żona się pogodziła. Powiem więcej, dała się nawet wyciągnąć do Krynicy i wystartowała w Biegu Kobiet. Spodobało jej się.
Fajnie byłoby biegać z żoną?
Proponowałem. Niestety przeszkodą jest m.in. to, że żona pali papierosy. Mam nadzieję, że w końcu to rzuci.
A jakie są inne marzenia Grzegorza Czyża?
Z tych bardziej realnych to start w Londynie. W zeszłym roku próbowałem się nawet tam zapisać. Niestety miejsca skończyły się w mgnieniu oka. Ale tak naprawdę to marzę o starcie w maratonie na Antarktydzie. Obawiam się jednak, że to są za duże koszty.
Może warto zapukać do gabinetu prezesa? Przecież marzenia są po to, by je realizować…
Kto wie, może tak zrobię (śmiech).
Rozmawiał Maciej Gelberg