Harpagan H52 i wiele wiele więcej ze świata pieszych maratonów na orientację. W ultra podróż przez Polskę z mapą i kompasem zabiera nas Paweł Pakuła.
Kryzys
Minęła 5 rano. Las, ciemno, wieje jak w pomorskim. Idę do jedenastki. Start był o 21 w piątek, w nogach mam już około 60 kilometrów. Pan „Kryzys” zbliża się, rozkłada ramiona i stara się mnie objąć. Szepce do ucha dobrze znane zdania. „Słabo ci idzie. Siły nie masz, przed tobą kilkanaście osób. Nie dogonisz ich. Do tego jeszcze ta pogoda. Zimno, wiatr gwiżdże. Chcesz się tak dalej męczyć? Wróć do bazy, dopóki jeszcze jest blisko”. Staram się nie słuchać, ale rzeczywiście, telepię się coraz bardziej. Zejście z trasy kusi, gdyż oprócz tego, że jest zimno to chce mi się też okrutnie spać. Zwykle na takich imprezach nie mam z tym problemu, bo cały czas biegnę i to mnie pobudza. Tym razem, w noc poprzedzającą start spałem tylko 3 godziny imprezując z okazji dnia nauczyciela. I właśnie to wychodzi. Biec mi się nie chce, więc snuję się po lesie półprzytomny, w świetle latarki-czołówki tropiąc węża.
Pluję sobie w brodę, że nie zabrałem NRC-ty. Tak bym może położył się w trawie, choć na 0,5 godziny. Poleżał, zdrzemnął. A tu nic. Zdecydowanie za zimno na takie pomysły. MUSZĘ dotrzeć do tego punktu. Gdzieś tu jest, jeszcze ze dwa-trzy skrzyżowania leśnych dróżek. Tam będzie obsługa, będzie ognisko. Może mają gorącą kawę? Oby tylko w tym stanie zaspania nie „wylecieć w kosmos” – jak się teraz zagubię, to kaplica. Las dookoła, noc, pełno dróg prowadzących w różne strony, będę się odnajdywał przez następną godzinę.
Szczęśliwie punkt jakoś odnajduję. Już przed nim wiedziałem, że jestem niedaleko, bo zauważyłem na skrzyżowaniu Krzyśka z Marysią. Też już szli, podobnie jak ja. Chłopcy na punkcie nie mają kawy, ale i tak jest lepiej. Przychodzi otrzeźwienie: przecież mam kurtkę w plecaku! Przeciwdeszczowa, cienka, ale zawsze to trzecia warstwa. Dziwna to sprawa. Jesienią biegam w jednej, góra dwóch. Trzy warstwy zakładam na mrozy podczas lutowego „Skorpiona”. Teraz jest październik, ale jest tak zimno, jakby to był luty. Dlaczego jej wcześniej nie założyłem? Nie potrafię odpowiedzieć. Wiem, że nie ma w tym krzty logiki, chyba miałem jakieś zaćmienie umysłu.
Zakładam i od razu lepiej. Jeszcze kaptur na głowę, suwak pod same wąsy i już w nieco lepszym nastroju wychodzę do dwunastki. Zaraz za punktem spotykam Przemka. Skarżę się, że teraz to te ostatnie 40 km do mety to będę głównie szedł, że spać mi się chce okrutnie. Przemek – dobry kolega niewahający się wspierać konkurencji w potrzebie – częstuje mnie jakimiś tabletkami z kofeiną. To ponoć jak mała kawa. Dziękuję, łykam i senność zaraz przechodzi. Zaczynam truchtać. Po myślach o zejściu nie ma już śladu. Kryzys przełamany.
Harpagan
Harpagan to Ekstremalny Rajd na Orientację rozgrywany na Pomorzu Gdańskim. Impreza – nie boję się użyć tego słowa – kultowa. Właśnie zakończyła się jej 52 edycja. Rozgrywana jest od 1989 roku, co 6 miesięcy: wersja wiosenna w kwietniu i jesienna w październiku. Organizuje ją Pomorski Klub Orientacji „Harpagan”. Spiritus movens całego zamieszania jest od wielu lat Karol Kalsztein, prezes klubu „Harpagan”.
Zabawa w pierwotnej formie przeznaczona była nie dla biegaczy, lecz dla harcerzy, którzy chcieli się sprawdzić. Przekonać, czy są takimi twardzielami, że zdołają przejść z mapą 100 km na raz. W dobę. W pierwszych „Harpaganach” startowało kilka osób. Dziś liczba startujących w całym rajdzie niejednokrotnie przekracza tysiąc!
Oprócz sztandarowej trasy pieszej 100 km, którą należy pokonać w maksymalnie 24 godziny doszły też krótsze trasy piesze (50, 25 i 10 km), trasy rowerowe (200 km w 12 godzin lub 100 km w 9 godzin) oraz trasa mieszana (50 km marszobiegu + 100 km rowerem w limicie 18 godzin). W historii rajdu były też trasy kajakowe a nawet konna, ale nie przyjęły się na dłużej.
Impreza w środowisku orientalistów cieszy się popularnością, ale żadni zawodowcy na nią nie przyjeżdżają. Nie ma tu ani nagród finansowych, ani wypasionych nagród rzeczowych dla najlepszych. Dla uczestników liczy się wyzwanie, dobra zabawa i satysfakcja z ukończenia. Ci, którzy ukończą najbardziej wymagające trasy w limicie, to jest: trasę pieszą 100 km, trasę rowerową 200 km oraz trasę mieszaną 150 km otrzymują zaszczytny tytuł „Harpagana”.
Start, pierwsze punkty, pierwsze błędy
Człuchów – zaskoczony jestem, że to całkiem ładne miasto. Nigdy tu nie byłem i kojarzyło mi się jedynie z komturem krzyżackim z czasów wielkiej wojny z zakonem. Zbieramy się właśnie na „Orliku”, przy miejscowym gimnazjum, które stanowi naszą bazę i noclegownię. Dochodzi 21. Wszyscy wyekwipowani, z włączonymi na głowie latarkami słuchamy ostatnich słów organizatorów i oczekujemy na rozdanie map. Jest sygnał, są mapy. Każdy odbiera swoją. Teraz zawodnicy wpatrują się w nie planując drogę do najbliższych punktów kontrolnych (PK). Jeszcze tylko kilka minut i na znak START wszyscy ruszają przez dmuchaną bramę na podbój podczłuchowskich lasów.
Pierwsze kilometry nie idą mi dobrze. Raz, że ostatnio skupiłem się na liniowych biegach w górach i ostatnią orienterską setkę zaliczyłem półtorej roku temu. Od tego czasu upłynęło jednak sporo wody w Wiśle, trochę odwykłem od kompasu, od mapy. Do tego jeszcze wybieg z miasta, który mi zawsze sprawia trudności. Mapa nie jest najnowsza a obrzeżą miejskie zmieniają się bardzo szybko. Powstają nowe drogi, nowe osiedla, wycina się lasy. Odcinek do pierwszego punktu w dużym stopniu biegnę asekuracyjnie za innymi starając się zestroić z mapą, złapać rytm. Potem jakoś pójdzie.
Niestety na razie nie idzie. Lecę, myślę, że dobrze. Wbiegamy do jakiegoś ośrodka wypoczynkowego. Jest brzeg Jeziora Rychnowskiego, plaża, trzciny. Nie ma przejścia. To nie tędy. Trzeba zawrócić. I już 5 minut w plecy. Tuż przed punktem, myślę, że wiem, na której leśnej drodze jestem. A guzik. Krążę gdzieś po okolicznych leśnych drogach. Nie biegnę w czubie a bardziej w połowie. Nie wszyscy są tu znakomitymi nawigatorami. Mijam zarówno tych, którzy idą lub biegną w tą samą stronę co ja, jak i w zupełnie przeciwną. Z pogrążonego w mroku lasu dochodzą dźwięki łamanych gałęzi – pewnie ktoś tnie przez krzaki, na przełaj. W końcu jest ta nieszczęsna jedynka. Z bólami, ale się znalazła. Przybijam chipa i lecę do dwójki.
Niektórych zawodników wyprzedzam po dwa, trzy razy. Jak? Truchtam szybciej niż oni i wyprzedzam po raz pierwszy. Potem gdzieś wtapiam, muszę zawrócić z niewłaściwie wybranej drogi i wyprzedzam po raz drugi. Przy kolejnej, drobnej wtopie bywa, że i trzeci. Niektórzy już mnie znają i się śmieją widząc któryś raz z kolei. Śmieję się z nimi, co mam robić. Tym razem nie pojechałem na zawody z nadmuchanym balonem ambicji i oczekiwań. Wiem, że jeśli coś ugram to głównie doświadczeniem gdyż z braku czasu na treningi formę mam ostatnimi czasy kiepską. Stąd spokojnie i z pokorą truchtam początek wolniej niż zazwyczaj oraz nie frustruję się przesadnie pierwszymi nawigacyjnymi niepowodzeniami. Dwójka także wchodzi z bólem, znowu muszę gdzieś zawracać, znowu ciąć przez gęste krzaki przy jakimś gospodarstwie. Od PK 3 sytuacja zaczyna się poprawiać. Chyba wstrzeliłem się już w mapę, już idzie mi coraz lepiej.
Piesze maratony na orientację - zasady
Na rajdzie „Harpagan” i podobnych zasady są zwykle bardzo podobne. Na starcie dostajesz mapę i musisz przejść lub przebiec zaliczając wszystkie punkty kontrolne (PK) a następnie wrócić do bazy. Imprezy te tworzone są z myślą głównie o piechurach, dlatego limit czasu jest taki, że pozwala na ukończenie także tym, którzy wcale nie podbiegają a jedynie idą raźnym marszem. W przypadku 100 km jest to zazwyczaj 24 godziny. Na rajdach w trudniejszym terenie, np. w górach lub terenie pagórkowatym w zimie, gdy można się spodziewać grubej warstwy śniegu limit może być wydłużony do 28-30 godzin. Imprezy krótsze, czyli maratony na 50 km mają limit odpowiednio krótszy, ale także umożliwiający ukończenie piechurom dysponującym obyciem z mapą i kompasem.
Tradycyjny pieszy maraton taki jak „Harpagan” ma wymuszoną kolejność podbijania punktów. Idziemy lub biegniemy od PK 1 do PK 2, potem do PK 3 i tak dalej. Bywają też i takie imprezy, w których kolejność podbijania punktów jest dowolna. Jest to tak zwany scorelauf, w którym musimy dobrze się zastanowić, w jakiej kolejności podbijemy poszczególne punkty. Inaczej grozi nam, że na własne życzenie wydłużymy trasę o kilka, a nawet kilkanaście kilometrów.
„Harpagan” ma dosyć bogatą obsadę punktów. Są na niej i wolontariusze, jest czytnik kart SI, pali się ognisko, i często można tam uzupełnić wodę albo uzyskać pomoc medyczną. Na innych mniejszych imprezach tego typu zwykle jest skromniej. PK to często jakieś drzewo na wzgórzu lub przy skrzyżowaniu dróg, do którego umocowany jest biało czerwony lampion do biegów na orientację, z przywieszoną obok kredką do spisania kodu, lub perforatorem do przedziurawienia karty.
Mapy mają zwykle skalę 1:50.000, są kolorowe i nie do końca aktualne. Często pochodzą z początku lat 80-tych ubiegłego wieku. Niesie to za sobą różne niespodzianki. Podczas zawodów możemy pobiec drogą, której na mapie nie ma, albo szukać drogi, która na mapie jest a w terenie już nie ma. Gdzieś mogli las wyciąć, w innym miejscu posadzić. Najbardziej niezmienna jest rzeźba terenu i o ile jest on urozmaicony to na niej warto polegać najbardziej.
Nie chciałbym tu jednak przesadnie straszyć starymi mapami: olbrzymia większość dróg jest, czasem organizatorzy w jakimś stopniu uaktualniają mapę dokonując na niej przeróbek.
Niektórzy organizatorzy, aby zabawę skomplikować i uatrakcyjnić wprowadzają takie elementy jak: różne mapy w różnych skalach: 1:10.000, 1:25.000, 1:50.000 z których trzeba przeskakiwać, z jednej na drugą. Może się także trafić mapa do biegów na orientację, gdzie kolorystyka jest nieco inna (uwzględniony jest stopień przebieżności lasu) albo ortofotomapa – zdjęcie lotnicze fragmentu terenu, na którym zaznaczono punkty.
Piesze maratony pokonujemy zwykle indywidualnie, ale nie ma zakazu poruszania się w grupie zwanej popularnie „tramwajem”. Niektórzy, zwłaszcza mniej doświadczeni poruszają się w kilkuosobowych grupach, w której rolę „motorniczego” pełni najbardziej doświadczony i najlepiej nawigujący. W środowisku lepiej postrzegany i bardziej szanowany jest wynik uzyskany indywidualnie gdyż pokonanie trasy w zespole, z kimś o podobnym potencjale biegowym najczęściej ułatwia poszukiwanie bardziej ukrytych punktów kontrolnych.
Bieganie o świcie
Przetrwałem jakoś długą, październikową noc. Kolejne punkty, pod PK 4 do PK 8 podbijam może nie idealnie, ale bez większych błędów nawigacyjnych. Jest w miarę sucho co ułatwia bieg. Stawka już się rozciągnęła, obsługa punktów informuje mnie, że jestem w drugiej dziesiątce zawodników. Na tym etapie biegnę zwykle sam. Nie licząc oczywiście leśnych zwierząt, które straszą świecącymi się oczami podświetlonymi przez latarkę-czołówkę.
Tym, co najbardziej przeszkadza jest wiatr. Silny, zimny, wilgotny. Daje o sobie znać szczególnie w terenie otwartym, który szczęśliwie – zdarza się z rzadka. Truchtając skulony w myślach współczuję rowerzystom, którzy wystartują za kilka godzin.
Około 4 nad ranem, po siedmiu godzinach dobiegam do półmetka. Uzupełniam zapasy, zabieram kurtkę, pobieram drugą mapę na kolejne 50 km. Potem trafia się ów opisany na wstępie kryzys, który jakoś przetrwałem.
W drodze do PK 12, trochę wymęczony poruszaniem się po „drogach” istniejących jedynie na mapie, tuż za Biskupnicą doganiam w końcu Krzyśka i Marysię. Że kolega dobrze nawiguje to wiem, bo już znamy się nie od dziś a i bywało, że ratował mnie z nawigacyjnej opresji, gdy stojąc w lesie rozkładałem bezradnie ręce nie wiedząc gdzie jestem. Tym razem bardziej dziwię się Marysi, która biegnie w czubie, w pierwszej dziesiątce stawki, gdzieś w okolicach 70 kilometra. I dobiegnie – razem z Krzyśkiem właściwie zamknie ex aequo pierwszą dziesiątkę przybyłych na metę, spośród 156 startujących.
Przed punktem uciekam do przodu i wbiegam na PK 12 jako pierwszy. Jest 7 rano, właśnie zaczyna się dzień. Punkt ustawiony nad Jeziorem Olszanowskim wygląda o tej godzinie urokliwie. Jak zwykle wyjmuję mini-kamerę robiąc zdjęcia i nagrywając krótki film. W dobrym humorze wybiegam do trzynastki rysując po drodze dla zabawy strzałkę na piasku z podpisem „do PK 13”. Przed punktem doganiam wahających się na skrzyżowaniu Witka i Piotrka. Razem znajdujemy ognisko, wolontariuszy i punkt. Biegniemy jeszcze jakiś czas razem potem wysuwam się do przodu awansując tym samym na piątą pozycję. Myślałem, że w drugiej połowie będę głównie szedł, z niepokojem czekam, kiedy odetnie mi prąd, ale na razie jest dobrze. Pewnie ten wolny początek sprawił, że mam jeszcze rezerwy sił.
Sprzęt
Obowiązkowe wyposażenie na piesze maratony na orientację nie jest ani liczne, ani drogie. Zwykle wymagany jest naładowany telefon komórkowy, dowód osobisty, latarka-czołówka i ewentualnie folia NRC. Tyle. Jest tego dużo mniej niż na górskich biegach ultra, choć dystans jest pokaźny, problemy ze znalezieniem zawodnika w przypadku nieszczęśliwego wypadku większe niż na trasie liniowej a warunki na trasie czasami ekstremalne. Przykładem mogą być tu dawne edycje „Skorpiona”, podczas których zawodnicy szukali punktów w roztoczańskich jarach brodząc po kolana w śniegu.
W przypadku wyposażenia liczyć trzeba nie tyle na to, co wymusi na tobie organizator ile na własny rozsądek i doświadczenie. Podstawowe pytanie w przypadku ubrania to, czy biegasz czy chcesz pokonać trasę marszem. Piechur powinien ubrać się tak, na długą wycieczkę w góry i nie przesadzać z dodatkowym odzieniem. Nie ma sensu dublować w plecaku tego, co już mamy na sobie. Biegacz ubiera się tak, jak na długie zawody biegowe z drobną jednak różnicą. Po pierwsze, czy zimą czy latem nogi powinny być całe zakryte. Niejednokrotnie przyjdzie przedzierać się przez jeżyny i zarośla a te bardzo lubią poharatać nam nogi. Warto też pamiętać, że jeśli ukończymy zawody, to nasze ubranie może być naderwane, podziurawione, pozaciągane. To nie liniówka, chaszcze robią swoje. Warto się przed startem zastanowić, czy ubieramy drogą kurtkę, bajerancką nówkę-sztukę, czy może starszą, spełniającą swoje zadania ale już schodzoną.
Najważniejszą rzeczą jest oczywiście kompas. Ważne, aby miał on miarkę pozwalającą mierzyć odcinki na mapie i przeliczać na rzeczywisty dystans. Polecam kompasy kciukowe, wygodne w użyciu i precyzyjne, choć można też startować a nawet wygrywać mając zwykły kompas zawieszony na sznureczku na szyi. Sam tak zaczynałem i tak wygrałem pierwszą orienterską setkę.
Kolejnym ważnym elementem wyposażenia jest zapas żywności i napojów. To nie bieg liniowy w górach ani tym bardziej bieg uliczny. Tu nie ma sympatycznej dziewczynki, która co 5 km poda ci kubek z izotonikiem. Tu trzeba zabrać do plecaka to, czego będziesz potrzebował przez najbliższe 20 lub 50 kilometrów. W zależności od tego, co o punktach kontrolnych mówi komunikat startowy. Bywa, tak jak na „Harpaganie”, że niektóre punkty mają przynajmniej wodę. Wtedy możesz się ograniczyć głównie do zabrania żywności. Bywa też tak, że wodę można uzupełnić jedynie w bazie. Trzeba to sobie samemu wszystko skalkulować tak, aby z jednej strony nie zabrakło, a z drugiej nie dźwigać niepotrzebnego balastu. Niezależnie od tego warto wyrobić sobie zwyczaj zabierania ze sobą 10 złotych (papierkowych) – nic nie ważą a za dnia można natrafić na sklep w wiosce i uzupełnić, co trzeba.
Droga do PK 15 łatwa nie jest. Patrzę na mapę – aha, tu tą drogą, przez pola, przeskoczę rów i już będzie las, w którym stoi punkt. Chwilę później podnoszę głowę, rozglądam się, biegam wzdłuż ulicy i szukam drogi, której nie ma. No nic, to na przełaj, przez łąki. Dalej ma być rów, który mam przeskoczyć, lecz zamiast niego są… jeziorka. Za Chiny ludowe ich nie przeskoczę. Na szczęście teren jest pagórkowaty, jeziorka łączą się ze sobą i w najwyższym miejscu to połączenie jest tak wąskie, że zamienia się w rów z wodą. Udaje się przeskoczyć i już jestem u podnóża lasu.
Tylko gdzie ten punkt? Drogi niezbyt się zgadzają. Myślałem, że już wiem gdzie jestem, już wyjąłem kartę SI do podbicia, już uszykowałem kamerkę, aby zwyczajowo nagrać punkt. A tu coś tak dziwnie to wszystko wygląda. Wtem ktoś przebiega obok mnie. Jakiś zawodnik, którego nie znam. Czy to Marcin, który przybiegnie jako czwarty? Nic nie mówi, oddala się. Czyli pewnie jestem gdzieś w pobliżu. Punkt ma być na jakiejś górce. Górka obok jest, ale porośnięta jakąś straszną gęstwiną młodych drzewek. Nagle czuję… zapach ogniska! Ha, to ich zdradziło! Brnę przez gęstwinę, dochodzę do szczytu i jest punkt!
Bawiąc się kamerką, w dobrym humorze zauważam, że zgubiłem kartę SI. Mina mi rzednie. Jeśli w tych krzakach, to koniec. Godzinę będę szukał. Cofam się, szukam w strachu czesząc chaszcze i w końcu rwąc rękaw kurtki, którą kupiłem niedawno jako wyposażenie obowiązkowe na UTMB. Trochę klnę z powodu straty, ale kartę SI znajduję. Wypadła mi na pobliskim skrzyżowaniu, przed górką. Uff.., zawsze trzeba pilnować karty startowej. Na szczęście tu straciłem niewiele. Drugi raz wchodzę na porośniętą górkę, tym razem od drugiej strony gdzie wykarczowano wygodne wejście. Podbijam kartę i lecę dalej. Kilkaset metrów dalej naprowadzam na kłopotliwy punkt wyłaniających się z lasu Witka i Piotrka, którzy biegną za mną.
Droga pomiędzy jeziorami, do PK 16 jest męcząca i mozolna. Nie zgadzają mi się obiekty na mapie, dróg nie ma. Idę to na przełaj, to przez jakieś pastwiska usiane krowimi „minami”. Oczywiście nie byłbym Pawłem Pakułą, gdybym przez nieuwagę w jedną taką nie wdepnął. Zbliżam się, kieruję w dobrym kierunku - to wiem na pewno. Utwierdzają mnie w tym miejscowi zagadujący z ciekawością: „a co wy tu tak biegacie od rana?” Czyli inni też tu byli, czyli jestem na dobrej drodze.
Ostatecznie po marszu na przełaj wzdłuż linii wysokiego napięcia, zdobywaniu pagórków i zbieganiu z nich punkt udaje się znaleźć. O dziwo nadal jestem piąty. Nikt mnie nie wyprzedził, ale i szanse na dogonienie czwartego są nikłe. Został jeszcze tylko jeden punkt i meta. Ruszam bez zwłoki.
Zawodnicy
Piesze maratony na orientację to imprezy, na które zjeżdżają się ludzie z różnych środowisk. Część to piechurzy – miłośnicy gór, map, turystyki. Nie są szybcy, ale zwykle dobrze radzą sobie z mapą. Inna grupa to miłośnicy wojska i survivalu. Ci chcą się sprawdzić, chcą walczyć z własnymi słabościami. To często młodzi chłopcy poubierani w stylu militarnym, mają wysokie morale, duże serce do walki, ale doświadczenia w nawigacji i wytrenowania do biegu w ultra dystansie zwykle niewiele. Ostatnia grupa to biegacze. Ich główną bronią jest przygotowanie kondycyjne. To z nich zwykle wywodzą się zwycięzcy, którzy wbiegają na metę w 11-13 godzin od startu w przypadku imprezy łatwiejszej lub w 14-16 godzin w przypadku trudniejszej.
- Eee.., słabe czasy. Chyba przyjadę sobie na taką setkę, pobiegnę, pokaże im jak się biega. Przecież zrobiłem Bieg 7 Dolin w 14 godzin. I to po górach! Co to dla mnie – myślisz sobie. Hola, hola bratku, nie tak szybko. Możesz mieć mocną łydkę, ale bez doświadczenia w nawigacji, obycia z mapą i kompasem niewiele ci to da. Na pierwszym trudniejszym punkcie w lesie tak się pogubisz, że będziesz go szukał w godzinę, po czym sfrustrowany wsiądziesz do jakiegoś „tramwaju”. Samo bieganie na niewiele się tu zda, choć przygotowanie kondycyjne jest z pewnością dużym atutem.
Sami zawodnicy wygrywający piesze maratony na orientację nie są tak znani i tak wytrenowani jak zwycięscy będących obecnie na topie górskich biegów ultra. Orienterskie maratony są zdecydowanie bardziej niszowe. Aby liczyć na wygraną w górskim ultra trzeba być zawodnikiem na poziomie powiedzmy około 2:30-2:40 w maratonie. Średnio. Piesze maratony na orientację wygrywają zawodnicy będący biegowo o klasę niżej, powiedzmy tak 2:50-3:00 w maratonie. Muszą oni jednak – co już podkreślałem – posiadać obycie z mapą i kompasem.
Z ultramaratonów na orientację wywodzi się sporo ludzi znanych dziś z biegów górskich. Kompas i mapa nie są obce na przykład dla Pawła Dybka, który kiedyś orienterskie ultra wygrywał kręcąc świetne czasy po czym przeniósł się na górskie biegi liniowe. Także Krzysiek Dołęgowski, redaktor i współautor bardzo dobrze przyjętej książki „Szczęśliwi biegają ultra” startował w zawodach z kompasem, upodobał sobie „Kierat” i kilka razy wygrał. Parę lat temu statuetki zwycięzców rozdzielał pomiędzy siebie triumwirat: Maciej Więcek, Michał Jędroszkowiak i Andrzej Buchajewicz. Ostatnio większość z nich, z różnych powodów już nie startuje co daje możliwość wiktorii dla nowych twarzy ultra-orienteringu.
Meta!
Jest godzina 10 rano w sobotę. Mam około 100 kilometrów w nogach. Oficjalnie to pewnie 90, ale z moim błądzeniem, z nadkładaniem drogi okrężnymi wariantami myślę, że ze sto już zrobiłem jak nic. Ostatni przelot do mety w Człuchowie. Prosty nawigacyjnie – z tego się cieszę – ale nudny: po asfalcie i w odkrytym terenie. Nic, nie ma wyjścia. Obsługa punktu daje mi prawie zerowe szanse na dogonienie czwartego, ale próbuję. Trzeba też uważać, aby mnie ktoś nie dogonił.
Truchtam asfaltem ostatnie kilometry. Wiatr dmucha z naprzeciwka, mam wrażenie, że nadyma mi kaptur na głowie, co daje wrażenie, jakbym ciągnął żagiel. Jeszcze teren wznosi się lekko pod górkę. Nie bardzo mam już siły, ale to już końcówka. Muszę jednak zrobić na chwilę przerwę na marsz. Choćby po to, aby pogłaskać pieska, który wybiegł z pobliskiego gospodarstwa. Merda przyjaźnie ogonem a to znak, że chyba nie zamierza posmakować mojej łydki. Dobrze wyczułem: chwila zabawy z przyjaznym kundelkiem, odpoczynek i truchtam dalej. Już do końca.
Na metę wbiegam z czasem 14 godzin, 26 minut i 21 sekund. Jestem piąty na 156. Zwyciężyli Robert Kędziora i Dariusz Rewers. Przybiegli równo godzinę wcześniej. Ostatecznie spośród wszystkich 156 startujących zawody ukończyło 70 osób. Niecała połowa. Mało? To dużo. Na takich imprezach bywa tak, że kończy kilka albo 20 osób. Ta edycja, z połową z tytułem „Harpagana” może być uznana za stosunkowo łatwą.
Inne piesze maratony na orientację
„Harpagan” ma najdłuższą tradycję, najlepszą frekwencję; jest najbardziej znany i rozgrywany wyłącznie w jednym regionie Polski, dwa razy do roku. Drugą najbardziej popularną setką jest setka górska - beskidzki „Kierat”. Do tej pory baza była w Limanowej, od nowego roku święta tradycja zostaje złamana i przenosi się w inne miejsce. Będzie świeżo, będzie w nowym otoczeniu, będzie ciekawie. Kierat ma stosunkowo łatwą nawigację stąd polecana może być tym, którzy z kompasem radżą sobie jeszcze średnio.
Inne imprezy cieszące się dobrą renomą, z wieloletnią tradycją, choć już ze znacznie słabszą frekwencją to choćby grudniowa „Nocna Masakra” rozgrywana tuż przed świętami, na Pomorzu Zachodnim. W środku zimy mamy w Ełku „Ełcką Zmarzlinę” – przyjemną, raczej niezbyt wymagającą nawigacyjnie, ale z powodu zimowych warunków mogącą okazać się bardzo trudną.
Tradycyjnie w lutym na Roztoczu rozgrywany jest „Skorpion” – dawniej postrach ultra orientalistów. Gdy były sroższe zimy bywało tak, że kończył jeden zawodnik i to w poszerzonym limicie czasu. Dlaczego? Śnieg po kolana, czasem zaspy po pas. Punkty w jarach, wąwozach; a to na dole w rozgałęzieniu, a to na górze. Biegać nie bardzo było kiedy i jak. Ostatnio, gdy klimat się ocieplił „Skorpiony” są już bardziej błotne niż śnieżne i łatwiej je ukończyć.
Inne ciekawe zawody to choćby słynące z niebanalnej nawigacji, mazowieckie „Dymno”, również trudne nawigacyjnie, z różnymi mapami „Trudy”, profesjonalnie zorganizowane „Śnieżne Konwalie” czy też „Rajd Dolnego Sanu” organizowany od lat przez Huberta Pukę.
Wszystkie wymienione wchodzą w skład Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację. Można w nim powalczyć kończąc odpowiednią liczbę imprez w ciągu roku. Na stronie Pucharu (pmno.pl) mamy listę wszystkich zawodów wraz z linkami do ich stron.
Polecam piesze maratony, z różnych względów. Raz, że coś nowego, dobra odskocznia od ulicy, od górskich liniówek. Jest teren, jest przyroda, jest miękko, zdrowiej dla stóp niż na asfalcie. Zdarzają się różne ciekawe przygody. Dużą rolę odgrywa nawigacja i dzięki temu elementowi można być na mecie szybciej niż kolega z bardziej wypasioną łydką, który na ulicy zawsze nas ogrywał, a który w terenie częściej się gubi.
Dystans zbyt duży? Skupiłem się na pieszych setkach, ale obecnie większość imprez oferuje też trasy krótsze: 25 - 50 kilometrów. Część dawnych setkowiczów przerzuciła się na pięćdziesiątki. Twierdzą, że 50 km nie jest tak kasujące i mogą startować w nich praktycznie co tydzień.
Boisz się, że się zgubisz? Rzeczywiście, podczas pierwszego startu jest to prawdopodobne, ale nie należy się tym zrażać. Kolejne kilka startów i nabierzesz wprawy, załapiesz o co chodzi. Zacznij od którejś z prostszych imprez, z jedną mapą i w jednej skali. Wprawisz się i każdy następny start będzie coraz lepszy i będzie dawał coraz większą satysfakcję.
Powodzenia!
Paweł Pakuła