Iron Run: Znamy największych twardzieli biegowych w Polsce!

- Przez całe trzy dni byliśmy w piekle - podsumował festiwalowy cykl 8 biegów Jarosław Gniewek, jego zwycięzca. Podobnie uważa zdobywca trzeciego miejsca Eduard Hapak: - IronRun to prawdziwa masakra. Całe 120 km masakry - podsumował swoje biegi Ukrainiec, chociaż nie było po nim widać śladów zmęczenia. 

Chwilę po ostatnim biegu cyklu - Koral Maratonie, Ukrainiec zupełnie świeży czekał na potwierdzenie wyników. Liczył na sukces, bo w zeszłym roku dał się pokonać tylko Kenijczykom. Teraz najtrudniej było mu przebrnąć przez Bieg Górski 36 km.

- Biegam maratony i półmaratony. Nie jestem specjalistą biegów górskich, dlatego najwięcej problemów sprawił mi Bieg Górski na dystansie 36km. Tam było wszystko. Ciemno, trudny teren, nie wiadomo, gdzie biec. Najpierw wymagające podbiegi, potem strome zbiegi. Dwa razy upadłem. To było straszne doświadczenie - powiedział nam Eduard. Po chwili dodał: - W zeszłym roku zająłem trzecie miejsce. Przyjechałem w tym roku, żeby wszystko naprawić i znowu jestem trzeci, ale nie wiem, czy będę coś naprawiał za rok. Podobno wyzwanie ma być jeszcze większe.

O powrocie do Krynicy nie myśli na razie tegoroczny najbardziej żelazny z żelaznych - Jarosław Gniewek: - W zeszłym roku mówiłem, że tu nie wrócę, ale wróciłem. W tym roku też powiem, że nie wrócę, zwłaszcza, że podobno ma to być jeszcze trudniejsza konkurencja. Z drugiej strony po każdym trudnym biegu, że mam już dosyć, a po kilku dniach zaczyna mi tego brakować.

Dla zawodnika z Bielska-Białej udział w tym morderczym cyklu został okupiony ogromnym wysiłkiem. Upadek podczas Biegu Górskiego dużo go kosztował. Na starcie Życiowej Dziesiątki stanął mocno poobijany i z opuchniętą twarzą. Rozbity nos, krwiak pod okiem rzucały się w oczy.

- Upadłem i może nie wyglądało to najlepiej, ale pobiegłem dalej. Przecież nie będę się z takiego powodu wycofywał z rywalizacji. Nie po to tu przyjechałem. Kryzys przyszedł dopiero podczas dzisiejszego maratonu. Cała moja przewaga nad rywalem kurczyła się z każdym kilometrem. Maraton robiłem metodą Gallowaya, w pewnym momencie sięgnąłem po żel i on się chyba jakoś nie przyjął. Zupełnie mnie odcięło, ale do mety dotarłem i utrzymałem prowadzenie - opisywał Jarek już w karetce. Do poprzednich urazów doszedł jeszcze ślad po wenflonie, sine usta i głębokie sińce pod oczami.

- Dałem radę, bo moją motywacją była moja rodzina. Żona czasami tak różnie patrzy na to moje bieganie, bo dwoje dzieci wymaga zaangażowania czasu. Myślę jednak, że teraz będzie ze mnie dumna - cieszył się.

O dobrym miejscu na mecie decydowało dobre przygotowanie kondycyjne, ale także dobra strategia. Świetnym taktykiem okazał się Oskar Mika. Od początku utrzymywał się w czołówce, ale swoje starty potraktował, jak rozgrywkę szachową. 

W ostatnim dniu zmagań miał przed sobą dwa biegi. Bieg na Jaworzynę na dystansie 4km, potraktował jak rozgrzewkę przed wielkim finałem. Oszczędzał siły, by dać z siebie wszystko na trasie Koral Maratonu. O klasie tego zawodnika świadczy fakt, że w swoim osmym biegu, trzeciego dnia zmagań, po ciągle jeszcze obecnym w nogach 36-kilometrowym biegu górskim, zdołał złamać 3 godziny podczas maratonu. W całym cyklu zajął drugie miejsce, ze stratą zaledwie 6 minut do zwycięzcy.

Tuż za podium uplasował się Marcin Stokowiec. To niezwykłe osiągnięcie dla debiutanta.

- To mój pierwszy tego typu występ. Nigdy nie biegałem tylu kilometrów w tak krótkim odstępie czasowym. Do tej pory było maksymalnie 30 km za jednym zamachem, a tu blisko siebie znalazły się: i bieg górski 36-kilometrowy i maraton. Na start zdecydowałem się tydzień temu, długo się zastanawiałem, jak to będzie wyglądało i jestem naprawdę zadowolony - powiedział nam Marcin i wyjaśnił, jak czuje się debiutant po pokonaniu takiego wyzwania:

- Powoli dochodzę do siebie, ale jestem bardzo zmęczony. Oczywiście pozostaje duży, nawet bardzo duży niedosyt, bo do trzeciego miejsca straciłem około trzech minut. Tylko trzech minut, bo mam w nogach 8 różnych biegów i 118 kilometrów. Z drugiej strony mogę się chyba czuć jak zwycięzca, bo ukończyłem rywalizację. Nie wszystkim się to udało.

Jemu się udało, bo to zdyscyplinowany zawodnik, który potrafi się skoncentrować na rywalizacji i regeneracji, a nie jest to proste. Na Festiwalu wiele się dzieje. Są targi, wykłady, koncerty. Marcina to wszystko ominęło.

Finiszerem całego cyklu został także Ambasador PZU Festiwalu Biegowego Marek Grund.

- Do Iron Run zapisałem się w pierwszych dniach rejestracji do Festiwalu. Specjalnie się przygotowywałem do tej konkurencji . Było bardzo trudno, szczególnie jeśli chodzi o regenerację pomiędzy biegami, a zwłaszcza sen. W piątek wieczorem kończyłem 5 km, a po czterech godzinach ruszałem w góry na 36 km. Kończąc bieg rano już musiałem się przygotowywać do Życiowej Dziesiątki. I to były chyba te najcięższe momenty... opowiadał na mecie Marek. Zapytany, czy za rok po raz trzeci podejmie wyzwanie stwierdził, że tak. - No chyba że pan Berdychowski dołoży kolejne biegi i kilometry, czego bym nie chciał. Taka formuła jak w tym roku jest już bardzo wymagająca, oczywiście bardzo ciekawa - podsumował.

IB / wsp. GR