Jerzy Górski: „Wszyscy potrzebujemy w życiu dowartościowania”

Jerzy Górski cokolwiek robi, angażuje się w to całym sobą.

Przeszłość prezesa Centrum Sportowego "Głogowski Triathlon", finalisty Western State Endurance Run oraz słynnego Ultramana na Hawajach, jest powszechnie znana. Narkotyki, kłopoty, odwyk, długa droga do sukcesu. Chociaż ta historia jest materiałem na książkę i może stanowić inspirację dla innych, wydarzyła się 30 lat temu.

My zapytaliśmy Jerzego Górskiego, organizatora m.in. Crossu Straceńców, kim jest i co robi dzisiaj.

Jakiś czas temu wspominał pan o planie wystartowania w tym roku, w triatlonie na dystansie olimpijskim. Czy to nadal aktualne?

Tak, jest aktualne i wynika z historii mojego życia. Trenowanie triatlonu rozpocząłem 29 lat temu. W Polsce, on się dopiero rodził. Na świecie miał 11-letnią historię. Nie było jeszcze trenerów, ani profesjonalnego zaplecza. Istnieli jedynie ludzie, którzy uznali triatlon za swoje życiowe wyzwanie. Ja też w to wszedłem, ale też od razu wiedziałem, że nie dam sobie rady w rywalizacji z super sportowcami.

Co stało na przeszkodzie?

Miałem 29 lat, a trzeba było jeszcze różne rzeczy zrobić po drodze. Na przykład bardzo chciałem nauczyć się pływać. W pierwszym moim triatlonie wyszedłem z wody ostatni. Wydawało mi się, że umiem pływać, bo nigdy się nie bałem wypłynąć na jezioro, ale dzisiaj, już jako trener pływania, wiem że to było unoszenie się na wodzie i nie miało nic wspólnego z prawidłowym pływaniem. Byłem jednak konsekwentny, wyznaczyłem sobie cele i po roku czasu znalazłem się w czołówce polskiego triatlonu, przynajmniej jeśli chodzi o wyjście z wody. Potem przyszły małe sukcesy.

Kiedy zakończyłem karierę czynnego zawodnika, przez 12 lat miałem przerwę w uprawianiu sportu i rok temu postanowiłem spróbować w wieku 60 lat, wrócić do triatlonu, tylko trochę inaczej. Chciałem wziąć udział w czymś, czego nie mogłem zrobić wcześniej, wystartować na dystansie olimpijskim. Zawsze miałem predyspozycje do długiego dystansu. Startowałem w Ironmanie, albo podwójnym triatlonie. Tam się najlepiej sprawdzałem, bo moim atutami są: psychika, konsekwencja i realizacja marzeń. To dzięki temu osiągałem sukcesy na długim dystansie.

 

Dwanaście lat przerwy od aktywności fizycznej to długo dla zawodnika. Jak do tego doszło, że nie uprawiał pan sportu nawet rekreacyjnie, dla przyjemności?

Nie ćwiczyłem. Miałem różne problemy zdrowotne, kilka wypadków w przeszłości, które miały swoje konsekwencje. Na pewnym etapie tak mocno uszkodziłem stopę, że praktycznie uczyłem się chodzić od nowa, a i tak nie biegam tak, jakbym chciał. Firma, praca, obowiązki, no i się fizycznie pogubiłem. Nie było motywacji, nie było celu sportowego. W pewnym momencie zapragnąłem powrotu. Zdałem sobie sprawę, że trzeba coś robić po tej 12-letniej przerwie, rozregulowaniu całego organizmu. Przytyłem, ważyłem 96km i uznałem, że najlepszym lekarstwem będzie ruch i powrót do tego, co kiedyś dało mi nowe życie, satysfakcję i siłę. Pomyślałem „o cholera, jeszcze w życiu nie startowałem na mistrzostwach świata”. Dlaczego więc nie zrobić tego teraz, gdy kończę sześćdziesiątkę.

Jak wyglądają przygotowania do startu?

Od roku sobie trochę trenuję. Schudłem już 14,5 kg. Zrzucam po kilka gram, systematycznie. Nie wariuję, nie stosuję super diet. Chudnę wysiłkiem fizycznym i mniejszym dowozem jedzenia do pieca. Więcej spalam niż dodaję i konsekwentnie, każdego miesiąca, ileś tam gram tracę. Biegam 25-35km tygodniowo. Trzy razy w tygodniu chodzę na basen. Teraz np. jestem w drodze na siłownię, a potem mam 2,5 km do przepłynięcia. Jakiś tam rower dzisiaj też zrobię. Przygotowuję się zupełnie na luzie, spokojnie, bez wariactw. 4-5 razy w tygodniu się ruszam, tak to nazwijmy.

Pierwszy trening po 12 latach przerwy musiał być trudny?

Było bardzo ciężko. Poszedłem do parku, tam, gdzie kiedyś biegałem po trasie z dwoma lekkimi wzniesieniami na dystansie 1 km. Potrafiłem ją zrobić w tempie 3:03, 3:04, może więcej zależnie od tego, co akurat trenowałem, ale na pewno poniżej 4 minut. A tymczasem na tym pierwszym treningu, nie dość że było ciężko, płuca omal mi nie pękły, to jeszcze patrzę, a ja tu czas 7:20 zrobiłem. Myślałem, że to nie jest możliwe, jeszcze raz sprawdziłem i nie chciało być inaczej. Zdałem sobie sprawę, że trzeba wymazać te wszystkie stare rekordy, czasy, treningi i zacząć od nowa. Powiedziałem sobie: „jesteś w takim miejscu, masz taką wydolność, więc musisz zacząć w tym punkcie i zostać swoim trenerem”. Zacząłem spokojnie i z każdym miesiącem było trochę lepiej i jeszcze trochę lepiej i w dalszym ciągu jest co raz lepiej.

 

W czasie tej przerwy stał się bardziej organizatorem imprez niż triatlonistą?

Można tak powiedzieć. Od 13 lat prowadzę własną firmę „ Sport Górski - Jerzy Górski”. Organizację w różnym zakresie, w częściach lub w całości imprezy. Posiadam do tego sprzęt, doświadczenie i współpracują ze mną doskonali ludzie. Tym się zajmuję na co dzień. Organizując imprezę dla kogoś, zawsze podchodzę do tego tak, jakby to było moje. Nigdy żadnej imprezy nie potraktowałem tak, że przyjechałem, wykonałem zadanie i postawiłem znaczek „zrobione”. Każda zorganizowana przeze mnie impreza, staje się po części moją imprezą. Takie podejście spowodowało, że właściwie non stop byłem w pracy. To nadal tak wygląda, chociaż trochę zmieniłem kierunek. Mam też swoje własne imprezy. Co raz mniej, chociaż nadal bardzo dużo, pracuję w Polsce. Nie biorę już wszystkiego na swoje barki, bo to już nie ten czas.

 

Pana imprezą jest m.in. Cross Straceńców. Jak pan wpadł na pomysł zorganizowania 4 lata temu biegu na torze motocrossowym?

Ten pomysł nie powstał wcale 4 lata temu. Jest ze mną od 1990 roku. Wtedy wystartowałem w Biegu Śmierci, czyli w Western State Endurance Run, który jest rozgrywany na szlaku poszukiwaczy złota. Ten bieg był dla mnie bardzo ważny, tam najlepiej poznałem siebie. Pojechałem tam z nastawieniem, żeby wygrać srebrną klamrę. Zwycięzca dostaje dużą klamrę ze szczerego złota, natomiast srebrną dostawali na mecie ci, którzy ukończyli zawody w czasie poniżej 24 godzin. Biegłem z myślą, że tę klamrę mam już w kieszeni. Cały czas byłem w czołówce. Niestety, gdybym wcześniej nie popełnił dwóch błędów, prawdopodobnie byłoby bardzo, bardzo dobrze, a tak modliłem się po prostu, żeby dojść do mety i udało mi się to. Ostatnie 25 km to było ponad 8-godzinne czołganie się do mety, ale żadna impreza nie dała mi takiej mocy, jak właśnie ta. Nawet zwycięstwa w triatlonie miały inną wartość.

Tamte przeżycia zostały mi w pamięci, a życie leciało. Powracała do mnie myśl, żeby zorganizować, może nie Bieg Śmierci, ale imprezę, w której na mecie każdy będzie miał cholerną satysfakcję i radość z pokonania tej trasy. I to się udało. Obejrzałem film, który zrobiła TVP na tegorocznym Crossie i dopiero usłyszałem wypowiedzi uczestników. Oni już planują następne starty w Crossie, chociaż na trasie była zupełna masakra.

Dlaczego Cross Straceńców stał się tak popularną imprezą?

Wszyscy potrzebujemy w życiu dowartościowania. Jeżeli człowiek ma poczucie, że coś zrobił, coś pokonał, siebie lub trudności, to łatwiej mu żyć. Ja bym zwariował już wiele razy, gdybym nie miał swojej pasji. Dzięki temu jestem szczęśliwym człowiekiem. Ja właściwie nie pracuję, realizuję swoje marzenia i pasje. Dla mnie to jest jeszcze wielka satysfakcja, a przy tym zarabiam na rodzinę i na siebie. W życiu trzeba mieć coś swojego. Dla mnie wartością jest praca, rozwiązywanie problemów. One mnie mobilizują. To jest fantastyczne, że nie poddajemy się i próbujemy. Sport dał mi wewnętrzną siłę. Nawet, kiedy nie trenowałem, to miałem to gdzieś w głowie, to mi pozwalało realizować projekty.

Od czasu pana terapii w Monarze minęło już 30 lat, ale nie zapomniał pan o tym ośrodku i co roku zaprasza pan osoby na terapii do udziału w tym biegu?

Z Crossem stało się coś dziwnego. To już nie jest zwykła impreza dla sportowców. Oczywiście są sportowcy, jest ranga mistrzostw, ale startują też ludzie, którzy nigdy w życiu nie pomyśleli, że będą biegać. Zaczęli trenować od początku roku na naszych treningach. Zaczęli marszem, później truchtem, potem marszobiegiem i najważniejsze, że w czasie biegu dotarli do mety. Na trasie są ludzie z Monaru. To może być dla nich również jakimś celem, o który trzeba zabiegać. Trzeba się przygotowywać, trochę może zmienić jedzenie, może zacząć się interesować treningiem. Cross Straceńców to wydarzenie społeczne. W takim sensie, że na ulicy, każdy gdzieś ucieka do swoich spraw, a tu są rozmowy, gratulacje, śmiech, pokonywanie przeszkód. Stworzyła się specyficzna atmosfera. Trudy trasy i radość z jej pokonania mają niesamowitą siłę oddziaływania na ludzi. Cross może być resocjalizacją, terapią, zwycięstwem nad sobą, integracją z innymi.

Planuje pan zmiany w Crossie Straceńców?

Cross stał się już wizytówką miasta i każdemu daje coś innego. Nie chcę go zmieniać, chociaż na pewno jakieś ulepszenia, jakieś nowości będą

Czy ma pan plany zorganizowania nowych imprez?

Jestem naładowany wieloma pomysłami, ale jestem też realistą. Mam super zespół, złożony z pasjonatów. Od wielu lat wspólnie organizujemy różne rzeczy. Są pomysły, ale jeszcze za wcześnie, by o nich mówić.

Rozmawiała Ilona Berezowska

Jerzy Górski - ur. 4.12.1954 w Aleksandrowie.

Mistrz świata w podwójnym triathlonie (1990), 100 Miles on Day, New York Marathon. 

Laureat Nagrody: za Wybitne Osiągnięcia dla Polskiego Sportu i nagrodzony Olimpionik. 

Założyciel i prezes Centrum Sportowego "Głogowski Triathlon" (1992)