Kabareciarz Tomasz Nowaczyk „śmiertelnie poważny” w swoim bieganiu. Zachorował na ultra

  • Festiwal biegowy

Z członkiem Kabaretu Czesuaf i wziętym stand-uperem o maratonach, treningach z dziećmi, pomaganiu przez bieganie, skeczach i dowcipach o biegaczach oraz Biegu 7 Dolin w Krynicy.

Rozmawiał Grzegorz Rogowski.

Biegający kabareciarz – intrygująca historia. Tylko czy pana bieganie to czasem nie kabaret?

Tomasz Nowaczyk. O nie. Ja bieganie traktuję jak najbardziej poważnie. Do tego stopnia, że gdy w ubiegłym roku nie wyszedł mi start w Maratonie Poznańskim, bo nie zrobiłem takiej życiówki, jaką bym chciał, to byłem zły i załamany. I nawet obraziłem się na bieganie na jakiś czas. Co roku stawiam sobie większe wyzwania – na początku moją chęcią było tylko przebiec maraton, a teraz zabieram się za dłuższe dystanse. Póki nie jestem jeszcze taki stary (śmiech), chciałbym zrobić przyzwoitą życiówkę w maratonie.

Jaki to jest wynik w tej chwili?

3 godziny i 16 minut.

Robi wrażenie. Chce pan złamać 3 godziny?

Tak, ale dopiero w przyszłości. W 2014 roku chciałem się zbliżyć do tej granicy, na tyle – wydawało mi się – byłem przygotowany. Ale nie wyszło.

Kiedy zaczął pan biegać?

Zacząłem biegać 5 lat temu. Kiedyś, bodaj wiosną w kwietniu, nasz kabaretowy akustyk zaproponował, żebyśmy wszyscy przebiegli maraton na jesieni. Założyliśmy się nawet, że to zrobimy – Ci, którym się nie powiedzie, mieli wpłacić 500 zł do kasy kabaretowej. Jak to poznaniacy, spięliśmy się wszyscy i szczęśliwie dotarliśmy do mety. Ale przy bieganiu pozostałem tylko ja i akustyk. Bieganie dziś to moje hobby i moja pasja.

Co dla pana jest sukcesem w bieganiu?

Trudno mówić o moim bieganiu w kategorii sukcesów – bardziej o walce z samym sobą. Kiedyś sukcesem było ukończenie maratonu, później czekałem chyba 3 lata na zejście poniżej 4 godzin, teraz zbliżam się powoli do 3 godzin. W zeszłym roku pierwszy raz przebiegłem „setkę” (Sudecką Setkę – red.), zszedłem też poniżej 40 minut na 10 km... Staram się walczyć, poprawiać swoje wyniki.

O motywację nie muszę się martwić. Mam kolegę Krzyśka, z którym korespondencyjnie walczymy, wzajemnie poprawiając życiówki. Razem mieszkaliśmy przed laty w akademiku, byliśmy dwoma największymi leniami, a po latach okazało się, że obaj biegamy. Pierwszy złamał 4 godziny w maratonie i mnie najbardziej zmotywował do poprawiania wyników. W tej chwili ja jestem lepszy na połówce i 10 km, a on o trzy minuty w maratonie. A zeszłoroczną Sudecką Setkę przebiegliśmy razem, wspierając się przez prawie 13 godzin.

Jak pan się przygotowuje do tego wirtualnego pojedynku? Kto jest pana biegowym mistrzem?

Prawdę mówiąc książek biegowych czytam mało. Ale w ostatnim czasie dokonałem dużego skoku jakościowego w moim maratońskim treningu – wcieliłem w życie model bezpośredniego przygotowania startowego Greifa. Dlaczego akurat ten? Mam podobną charakterystykę do Griefa – dzięki bieganiu schudłem 20 kilogramów, ale wciąż jestem ciężkim biegaczem – będąc szczupłym i tak mam ponad 80 kilogramów. A jest to masa, którą trzeba rozbujać. By się poprawić, muszę biegać naprawdę dużo w miesiącu.

Jaki to jest kilometraż?

Mój rekord miesięczny z 2014 roku to ok. 530 km. Gdy biegam wg Greifa, to wychodzi mi od 100 do 120 km tygodniowo.

Biega pan z synami? Joggery i te sprawy...

Tak, ale wózek biegowy dopiero zamierzam kupić. Moje młodsze dziecko jest jeszcze maleńkie – ma tylko 5 miesięcy – i na razie biega w gondolce, w zwykłym wózku. Teraz mniej biegamy, bo pogoda i choroby dziecięce trochę nam przeszkadzają, ale pewnie ze 350 km już ze mną pokonał.

To sporo. A starszy syn?

Ma 5 lat i zaczął jeździć na rowerze. Zdarza nam się w trójkę wychodzić na szybsze spacery.

Aktywność fizyczna jest więc obecna w pana domu na co dzień...

Tak, staram się zarażać tą pasją.

Proszę powiedzieć coś o swojej grupie biegowej. Nazywacie się „Zdążyć przed Sanfilippo”. Skąd ta nazwa?

Przez większość swojej kariery biegałem pod szyldem Kabaretu Czesuaf. Było nas dwóch, w porywach czterech. Natomiast „Zdążyć przed Sanfilippo” to inicjatywa, poprzez którą zbieramy pieniądze na rzecz małego Maćka, dotkniętego tą chorobą. Chorobą genetyczną, na którą nie ma jeszcze lekarstwa. Chłopiec ma swój profil na facebooku, na który gorąco zapraszam. Zbieramy pieniądze na badania nad lekami, które mogłyby mu pomóc.

Ma pan swoich biegowych kompanów?

Najczęściej niestety biegam sam. Niestety, bo wyprowadziłem się z Poznania, gdzie bazuje grupa „Zdążyć przed Sanfilippo”. Mam kolegę, z którym zdarza mi się trenować, ale on przygotowuje się teraz do półmaratonu i rzadko nasze treningi się pokrywają. Lżejsze treningi przeprowadzam z dzieckiem lub dziećmi, jeśli ich stan zdrowia na to pozwala, te trudniejsze samotnie. Jestem raczej typem biegowego samotnika.

Jakie miejsce w pana grafiku dnia zajmuje bieganie? Rozumiem, że Kabaret Czesuaf i generalnie – kabaret, to pana praca.

Tak, kabaret to moja praca. O tyle dobra pod kątem biegania, że nie mam normowanego czasu pracy. Wiadomo, że trzeba się spiąć w czasie wyjazdów, bo trzeba zabrać rzeczy biegowe i wysuszyć koszulkę po treningu. Ale gdy jestem w domu, nie ma z tym większych problemów. Wiadomo, że trzeba się dostosowywać do rytmu domowego – teraz żona jest na urlopie macierzyńskim, ale zdarzało się i tak, że musiałem wstać na trening o 4 czy 5 rano, by zrobić 20 km zanim ona wyjdzie do pracy. Wiadomo, że trzeba się poświęcać, ale jest to miłe poświęcenie.

Rodzina nie ma panu za złe wypadów na bieganie?

Nie, raczej staram się to robić nieinwazyjnie. A jeśli trening wiąże się z tym, że idę z dzieckiem na spacer, to wszyscy są zadowoleni.

Z tego co wiem w programie Czesuaf nie ma skeczu o biegaczach. Bieganie nie śmieszy?

Rzeczywiście nie mamy skeczy o bieganiu i biegaczach. Ja bieganie traktuje śmiertelnie poważnie, może dlatego (śmiech). Koledzy czasem się denerwują, bo bywa to trudna miłość, szczególnie gdy się ma mało talentu i trzeba włożyć w to bardzo dużo pracy, a i tak wciąż jest się średniakiem (śmiech). Myślę, że gdybym miał jakiś pomysł na skecz o bieganiu, to bym go zrealizował. Swoją drogą bieganie to wciąż niszowy temat...

Naprawdę? Myślę, że tak z 30% waszej widowni to biegacze, a pozostali choć raz stali w korkach podczas biegów ulicznych...

Podejrzewam, że tych wkurzonych z korków jest nawet więcej (śmiech). Zdarzają się skecze o bieganiu, ale raczej są krótkie i bardzo ogólne. Wciąż wielu osobom trzeba tłumaczyć, że maraton to 42 kilometry i 195 metrów i że ta odległość jest zawsze taka sama. Żeby przemówić do ogółu trzeba właśnie unikać fachowych zwrotów...

No to ma pan kolejne wyzwanie, bo biegaczy wśród Polaków jest coraz więcej. Prosimy o skecz o biegaczach! Jest pan wziętym stand-uperem, jeśli więc nie grupowo, to może solo?

W stand-up'ie pewnie poruszę ten temat, mam nawet trochę pomysłów w tej materii, zwłaszcza, że akurat ta forma jest bardziej życiowa i może być bardziej dosadna. Mógłbym opowiedzieć np. o swoich cierpieniach w bieganiu, tylko czy to jest atrakcyjne? (śmiech)

Prosimy zatem! Bardzo!

A który wycinek biegowej rzeczywistości jest najśmieszniejszy? Słynne lajkry?

To na pewno (śmiech). Ja wiem, że to nie wygląda dobrze jak facet biega w obcisłych rajtkach, ale ma to swoje uzasadnienie. Od pewnego czasu biegam tylko w takich modelach, bo spodenki obcierają mi nogi. Były przypadki, że już na 20-tym którymś kilometrze w maratonie miałem rany na udzie, a im bliżej mety, było jeszcze gorzej. Dlatego biegam teraz w obcisłych...

Zna pan jakieś dowcipy o biegaczach?

Prawdę mówiąc... chyba nie. Ostatnio słyszałem fajny dowcip o triatlonistach, który Nas maratończyków chyba też dotyczy: „Po czym poznać triatlonistę? Sam Ci o tym powie”...

(śmiech)

(śmiech)

Każdy, kto biega, chętnie wrzuca na fejsa zdjęcie, które uważa za swoje największe wyzwanie i dorabia do tego ideologię. Ale też nie można przesadzać, bo znajomi mogą się poczuć zaszczutymi tym naszym bieganiem. A to śmieszne nie jest.

Pora więc połączyć właściwie obie pasje – bieganie i kabaret.

Może, może... (śmiech)

Jakie śmieszne sytuacje miał pan w swojej karierze biegowej?

Musiałbym pomyśleć. Bardziej takie, które z perspektywy czasu mogą śmieszyć, a dziś przerażają. Np. to, że zapomniałem plastra, żeby sobie zakleić sutki i starałem się podtrzymywać koszulkę ręką, by nie ocierała tych czułych miejsc. Tego typu rzeczy. Największy mój stres związany jest zresztą ze startem, boję się, że czegoś zapomnę, coś przegapię.

Odhacza pan na liście kolejne sprzęty?

Nie, nie spisuję tego. Staram się organizować w myślach i chyba stąd ta cała historia.

Zapisał się pan na Bieg 7 Dolin w 2015 roku. Jaki ma pan plan na ten start?

Chciałbym go ukończyć. Wiem, że jest to trudny bieg. Dotychczas sto kilometrów pokonałem tylko raz. Bieg w Sudetach to jednak stosunkowo łatwy bieg jak na górskie ultramaratony. Ale wrócę i tu – w czerwcu chcę się poprawić o jakąś godzinę, by dobrze przygotować się na wrzesień. A w Krynicy chcę się po prostu sprawdzić.

Jakiś rekonesans w Beskidzie Niskim był?

Nie, niestety nie. Bardzo żałuję i zazdroszczę biegaczom, którzy mieszkają w górach. Już na starcie mają przewagę nad biegaczami nizinnymi, do których się zaliczam. W górach biegałem – sumując starty i treningi – może z 10 razy. I tak jestem z siebie dumny, że potrafię kończyć biegi górskie i to nawet nie z najgorszymi wynikami. Jeśli tylko mam okazję do biegania w górach, np. przy okazji wyjazdów z kabaretem, skwapliwie z niej korzystam. Bo po prostu muszę to robić.

Inne cele biegowe Tomasza Nowaczyka na 2015 rok to...?

Wspomniana życiówka w maratonie. To mój plan na wiosnę, by skupić się później już tylko na biegach górskich. Pobiegnę pewnie w Łodzi. Chciałbym też może poprawić się na 10 km i pobiec półmaraton – w 2014 roku nie zaliczyłem ani jednego. Stan na dziś to ukończone 11 maratonów, kilka półmaratonów, kilka „dyszek”, jeden maraton górski i jedna „setka”...

… i chce pan więcej...

O tak. Jest głód biegania. W tym roku z uwagi na problemy zdrowotne jeszcze nie miałem treningu, ale szybko chcę to nadrobić i zacząć wdrażać określony plan. Jestem na tyle niezorganizowany, sam z siebie, że muszę mieć plan by cieszyć się bieganiem.

Wytrwałości zatem. Do zobaczenia we wrześniu Krynicy, a może i wcześniej!

Rozmawiał Grzegorz Rogowski

fot. Archiwum prywatne Tomasza Nowaczyka