Kenijski sen Szymona Brzozowskiego."Polecam!"

Na przełomie roku zastanawiałem się gdzie się wybrać podczas najbliższych wakacji. A że jestem zapalonym biegaczem, przyszła mi do głowy Kenia. Najpierw tak nieśmiało, ale już po chwili okazała się kierunkiem tak oczywistym jak wyjazd and jezioro w upalny dzień. No dobra, pomysł jest, ale co dalej?

Relacja Szymona Brzozowskiego

Zacząłem od oczywistego kroku czyli poszukiwań informacji w sieci. Zrobiłem podstawową listę rzeczy, które muszę sprawdzić, zrobić, przygotować i sukcesywnie ją poszerzałem wraz z ilością przeczytanych informacji. Podczas przeszukiwania internetu trafiłem na relację z pobytu w Iten Agaty Dziubałki, postanowiłem się z nią skontaktować przez komunikator i to był strzał w dziesiątkę. Dostałem całą masę porad, podpowiedzi, cennych wskazówek i wszystko poszło z górki: ustalenie terminu, wyrobienie paszportu, wiza (robi się to on-line, koszt to 50 dolarów), bilety lotnicze, nocleg, szczepienia, zakupy.

Ponieważ 30 września startuję w 40. Maratonie Warszawskim, zgrałem wyjazd do Kenii z przygotowaniami do tej imprezy. Uznałem, że okres na 6 i 5 tygodni przed królewskim dystansem będzie idealny. Co do biletów, to trochę się naszukałem, żeby nie przepłacić. Ostatecznie lot w obie strony z Warszawy do Nairobi, z międzylądowaniem w Doha, kosztował mnie trochę ponad 2200 zł, do tego 400 zł na lot z Nairobi do Eldoret.

Ciekawym tematem są szczepienia, ponieważ co źródło to inna opinia, ostatecznie udałem się do ośrodka w Bydgoszczy i tam ,,zafundowałem’’ sobie żółtą gorączkę, dur brzuszny, tężec, błonicę, przez kilka dni czułem się słabo, byłem senny i brakowało mi mocy. Oczywiście przed wyjazdem zaopatrzyłem się w lekarstwa, plastry itp., jak na załączonym obrazku w galerii.

Podróż

Wszystkie potwierdzenia, wizę, plan podróży miałem wydrukowane i ułożone w teczce w kolejności w jakiej będę z nich korzystał.

Do Warszawy dostałem się pociągiem przez Kutno. Byłem kilka godzin wcześniej, żeby spokojnie się odprawić, coś zjeść i napić kawy. Lot do Doha wystartował o czasie (21.25). W Katarze samolot wylądował około 4 rano czasu miejscowego, po opuszczeniu pokładu od razu uderza w człowieka fala gorąca. Ponieważ podczas lotu nie dałem rady zasnąć, a do kolejnego miałem ponad 4 h, około godziny udało mi się zdrzemnąć zwinięty na ławce.

Pokręciłem się trochę i nadeszła pora na kolejny lot do Nairobi. Są tam dwa lotniska, Ja lądowałem na Jomo Kenyatta. Drugi lot był dłuższy niż pierwszy etap, trwał 6 h i na miejscu byłem około 14. Znów czekanie na kolejny samolot do Eldoret.

Po wyjściu z lotniska w Nairobi trzeba dostać się na inny terminal, który obsługuje loty krajowe. Od głównego jest oddalony o jakieś 2,5 km, wybrałem taksówkę - targujcie się, bo kierowcy zaczynają od absurdalnych cen: 200 – 250 szylingów to jest pułap jaki powinniście zapłacić. Ostatni lot zajął jedyne 45 minut w malutkim dwusilnikowym bombardierze.

Po wylądowaniu wydawało mi się, ze już za chwile będę na miejscu. Niestety droga z lotniska, mimo że jechałem taksówką, a nie Matatu, zajęła blisko 2 h. Po drodze korek spowodowany dwoma awariami aut oraz wodą przelewającą się przez drogę. Kenijski styl jazdy zrobił na mnie wrażenie: wyprzedzanie z lewej, z prawej, poboczem, wymuszanie pierwszeństwa i nadużywanie klaksonu - to tak w wielkim skrócie. Na szczęście bezpiecznie dotarłem na miejsce. Po 22 byłem w swoim pokoju hotelowym, który nie oferował zbyt wielu wygód, a i czystość oceniam na 3 z plusem.

Iten

Nie jest to kurort wypoczynkowy, ludzie żyją tu raczej skromnie, ale miasteczko tętni życiem. Co chwila ktoś proponuje ci owoce, podwózkę motocyklem (bardzo popularna forma podróżowania wśród miejscowych).

Poszedłem zwiedzać już pierwszego dnia po przybyciu, zaglądałem do sklepów, odwiedziłem lokalny rynek, zrobiłem małe zakupy i zjadłem obiad w lokalnej restauracji Spróbowałem ugali, czyli tradycyjnej kenijskiej potrawy, której rolę w Polsce spełniają ziemniaki. Podawana jest ona do wszystkiego: mięs, ryb, warzyw. Sama w sobie jest trochę bez smaku, ot taka zbita papka mąki kukurydzianej, wody i soli. Obiad można zjeść już za 200 szylingów, czyli jakieś 2 dolary w tradycyjnym barze, restauracja to wydatek 500 -700 szylingów. Kawa czy herbata – podobnie, ceny zaczynają się od 30 szylingów.

Przy drogach pasą się owce, krowy, kręcą się psy. Sporo dzieci bawi się bez opieki rodziców.

O ceny zawsze warto się targować, poza marketami gdzie te są podane na produkcie, natomiast usługi i wszystko co jest wystawione na straganach, podlega negocjacji. Już na miejscu w hotelu dowiedziałem się, że kurs taksówką za który zapłaciłem 4,5 tys szylingów, normalnie kosztuje 2,5 tys. Dodam, że cena startowała z pułapu 6 tys. szylingów.

Byłem zaskoczony ilością „chińszczyzny” jaką można tu dostać na straganach czy w sklepikach. Warto odwiedzić miejsca gdzie wyrabiane są bransoletki, naszyjniki, kupicie tam też ozdobne naczynia, figurki zwierząt czy wojowników afrykańskich. Jednym z takich miejsc jest ,,Olympics corner’’ mieszczący się kilkadziesiąt metrów przed bramą wjazdową do miasta po prawej stronie. Na rynku w centrum można zaopatrzyć się w bardzo ładne materiały - tkaniny w kolorowe, związane z Afryką wzory, warzywa, owoce i całą mase mniej lub bardziej przydatnych przedmiotów.

Miasto jest, delikatnie mówiąc, zaniedbane. Brak tu koszy na śmieci, więc wszystko wala się przy drogach, na skrawkach trawy, chodnikach. Co ciekawe, od roku obowiązuje zakaz przywożenia do Kenii toreb foliowych, grożą za to wysokie mandaty.

Uważajcie przy poruszaniu się wzdłuż drogi, wprawdzie kierowcy dają znać klaksonami, że się zbliżają, ale warto zachować ostrożność. Wodę polecam pić tylko z butelki, przy czym butelka powinna być zabezpieczona folią ochronną. Uważajcie na naciągaczy, sam zostałem zaczepiony i wysłuchałem historię o chorym bracie w szpitalu i braku pieniędzy na leki. Nie twierdzę, że to nie prawda, ale jak się dowiedziałem jest to dość popularna historyjka.

Dzieciaki, zwłaszcza te najmniejsze są uroczę, uśmiechają się, podają rękę, przybijają piątkę kiedy biegniesz, a one stoją wzdłuż drogi, natomiast te nieco starsze, czasami utożsamiają turystę z bankomatem i od razu pytają o pieniądze. Jak się zachowacie, pozostawiam to wam. Ja nie dawałem i raz nawet usłyszałem, że jestem głupi. Kilka razy natomiast kupiłem jakieś drobiazgi dla tych najmłodszych: ciastka, owoce itp.

Ludzie ogólnie są mili i pomocni, mówią po angielsku więc nie m problemu z komunikacją, dodam tylko, że tutejszy akcent jest nie co inny niż usłyszeć można w BBC. Nie bądźcie zdziwieni gwizdaniem, w ten sposób kierowcy motocykli oferują swoje usługi. Lepiej mieć przy sobie więcej banknotów, ale o niższych nominałach, dziwnym zbiegiem okoliczności, kiedy przychodziło do płacenia za taksówkę czy zakupy w lokalnym sklepiku, nagle kierowca czy sprzedawca nie mieli reszty.

Może trochę o samym hotelu w którym mieszkałem. Właścicielem jest Wilson Kipsang - mistrz świata w półmaratonie z 2009, brązowy medalista IO w Londynie, z rekordem życiowym 2:03:13. Pokój jest znośny, tylko warunki w łazience pozostawiają trochę do życzenia. I to oryginalne rozwiązanie odpływu wody, gdzie wszystko co wpada do umywalki i tak na końcu przez otwór w ścianie spływa do kratki umieszczonej w podłodze łazienki. Poza tym jest telewizja, wifi, stolik, szafa i szafeczka na drobiazgi, jednym słowem - idzie się pomieścić.

Cena za dobę ze śniadaniem to 2500 Szylingów. W cenę wliczone było śniadanie, w skład którego wchodzi: sok i owoce, płatki z mlekiem, i do wyboru jajka, kiełbaski, chapati ii inne oraz kawa i herbata. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zamiast kenijskiej kawy dostałem rozpuszczalną nescafe.

27 sierpnia wybrałem się pieszo na zwiedzanie okolicy, poszedłem wzdłuż drogi nr 51, która wiedzie min przez Rimoi Game Reserve i dotarłem do wioski Kessup. Tam złapałem maattatu i na obiad byłem już w centrum Iten. Zdjęcia z wycieczki, w tym Wilki Rów Wschodni, możecie zobaczyć powyżej. Po drodze oczywiście dzieciaki, zaczepiają popularnym „how are you”. Niektóre od razu przechodzą do rzeczy prosząc o „sweets”.

Czas w Iten pomiędzy treningami upływał mi na poznawaniu okolicy, robieniu zdjęć, kosztowaniu lokalnej kuchni, chociaż nie ma problemu żeby zjeść pizzę, burgera, makaron czy bardzo popularne frytki z kiełbaskami. Ja jednak wolałem próbować tutejszych specjałów takich jak chapati, peas chapo, samosa, ndengu. Oczywiście w diecie są owoce kupowane na lokalnych straganach.

Zwykle po obiedzie szedłem na kawę i wtedy też 2-3 godziny spędzałem na surfowaniu w internecie. Wieczorami natomiast czytałem lub oglądałem filmy.

Jako że Iten kojarzy się nieodzownie z bieganiem, spotkacie tam ogromną ilość biegaczy. Trenują indywidualnie, w mniejszych lub większych grupach. Część z nich skoszarowana jest w naprawdę skromnych warunkach.

Oprócz Kenijczyków można spotkać tu biegaczy z całego globu, co udało mi się zaobserwować, każdy jest raczej skupiony na sobie, nie ma w zwyczaju pozdrawiania się podczas mijania na trasie. Może wynika to z faktu, że przy tej ilości trenujących można by praktycznie biec z dłonią uniesioną ku górze.

Oczywiście dwa treningi dziennie to norma, zapytałem też jednego z chłopaków czy robi sobie wolne od treningów, on odparł mi na to: że kiedy śpi, to ktoś inny trenuje, a to jest dla niego konkurencja. Mówił też, że biega maraton na poziomie 2h17 – 2h18. Zapytałem więc od razu czy z takim wynikiem startuje w Europie, odparł tylko, że nie ma żadnego wsparcia ani agent i jeśli znam kogoś, to będzie wdzięczny za kontakt.

Eldoret

Do Eldoret, piątego co do wielkości miasta Kenii wybrałem się na dłuższa wycieczkę. W obie strony skorzystałem z Matatu i wszystko co o nich czytałem jest prawdą. Są przeładowane, gra głośna muzyka, kierowca pędzi kiedy tylko może, cały czas używając klaksonu. Obowiązuje zasada: zawsze jeszcze jedna osoba się zmieści, dlatego pozycja w jakiej się podróżuje jest mało komfortowa, ale jeśli ktoś ćwiczy jogę, to jest to idealne miejsce na trening.

Samo miasto kipi od ludzi, straganów, motocykli i wszelkiej maści pojazdów. Można tu wszystko naprawić: szewcy na ulicy, spawanie wszelkiej maści elementów stalowych, są punkty gdzie naładować można telefon. Chcesz kupić ciuchy, buty, telefony, ozdoby, mięso, koraliki, książkę – proszę bardzo. Ciekawe są stacje benzynowe z jednym lub dwoma dystrybutorami bez żadnego budynku, obsługiwane przez jednego pracownika. Wzdłuż głównej drogi prowadzącej do miasta można kupić meble, naprawić auto czy nawet zamówić trumnę. Ponad cały ten koloryt wybija się blacha falista, królowa okolicy, jest wszędzie, pokrywa dachy, całe budynki, budki z różnościami i płoty, jest kolorowa, jest pordzewiała jest wszędzie.

Tambach

Kolejna miejscowość w okolicy Iten, gdzie można dotrzeć matatu w jakieś 20 minut. W Tambach znajduje się college dla nauczycieli, niewielkie muzeum, które miałem okazje zwiedzić w asyście przemiłej przewodniczki (na dziś wejście jest z darmo).

Po zwiedzaniu poszedłem jeszcze zobaczyć jak wygląda miejscowa bieżnia, która może być dobrą alternatywą dla nieczynnego stadionu Kamariny. Obiekt w Tambach znajduje się na wysokości około 2000 m n.p.m. Nie polecam jednak w czasie deszczu i zaraz po opadach, ze względu na gliniastą nawierzchnię. Samo położenie stadionu jest przepiękne - po jednej stronie 400-metrowa ściana zieleni, drugiej kolejne kilkaset metrów dalszego spadku terenu.

Treningi

Teraz esencja wyjazdu do Iten, po krótce opisałem każdy ze swoich treningów, jakie wykonywałem jednostki, jak się czułem, jakie czasy osiągałem:

Sobota 25 sierpnia

W ramach aklimatyzacji zacząłem od treningu w tempie BS, co też pozwoliło lepiej poznać okolicę. Pierwszy kilometr to uśmiech na mojej twarzy! Hej, trenuję w Iten w tym słynnym Iten! Po 10 km ciągłych podbiegów, zbiegów, mokrej po deszczu czerwonej ziemi czułem już różnicę wysokości. Ostatecznie trening skończyłem na 20 km w średnim tempie 5:12 i sporym zmęczeniem, liczyłem że będzie ciężko, ale nie spodziewałem się że z pozoru łatwe wybieganie tle mnie będzie kosztować.

Niedziela 26 sierpnia

Na trening wyszedłem już o 6 rano. Zaczęło się od razu od 500 metrów podbiegu. Następnie ruszyłem wzdłuż szosy w stronę Eldoret. Taki trening od punktu A do punktu B i powrót. Czułem się, bynajmniej w pierwszej części treningu całkiem dobrze, więc postanowiłem po pierwszych 15 km w tempie BS dorzucić 5 km nieco szybciej. Na moje nieszczęście po piętnastym kilometrze zaczynał się kilometrowy podbieg (kolejny tego dnia), podkręciłem tempo do 4:30 i na szczycie już miałem dosyć. Jakoś trening dociągnąłem do końca, zamykając go z 24 km w tempie 5:03 min./km. Zacząłem się zastanawiać gdzie ja będę robił treningi tempowe, rytmy i interwały jak tu ciężko o płaski kilometr trasy...

Poniedziałek 27 sierpnia

Pierwszy z zaplanowanych na dziś treningów zacząłem jeszcze w ciemności, bo o 6 rano. Chciałem pokonać 12 km, dla których założyłem sobie tempo 4:30 i konsekwentnie to realizowałem na płaskich fragmentach i na zbiegach (tempo dochodziło do 4:00 min./km, a nawet poniżej). Niestety każdy kolejny podbieg był coraz cięższy, a ostatni po prostu ściął mnie z nóg. Skończyłem ze średnim 4:45 min./km i w końcówce miałem uczucie zatkania. Brakowało tlenu, a mięśnie łydek bolały niemiłosiernie...

Drugi trening to spokojne 8 km truchtania w średnim tempie 4:59 min./km, celem poszukiwania kawałka płaskiego terenu na jutrzejszy trening interwałowy. Słynny stadion Kamariny jest w przebudowie, opcjonalnie można skorzystać z bieżni w HATC (ośrodek należący do Lornah Kiplagat), za którą trzeba jednak płacić 2 tys. szylingów, czyli około 75 zł. Niestety poszukiwania spełzły na niczym.

Wtorek 28 sierpnia

Pierwszy z zaplanowanych treningów to 5 x 1 km, z przerwą w truchcie 500 m. Zacząłem więc od 3 km rozgrzewki, która wyszła w tempie 4:57 min./km i ruszyłem z szybkimi odcinkami, które wyszły po3:49, 3:52, 3:43, 4:13, 4:26. Jak nie trudno zgadnąć, dwa ostatnie wypadły w większości pod górkę. Po ostatnim zatrzymałem się, żeby napić się wody i ruszyłem na roztruchtanie. Łącznie trening zamknąłem na 13,5 km. W warunkach na poziomie morza taki trening robię zwykle w tempie 3:45 – 3:40, ale tutaj przerasta to moje możliwości, zresztą wg. książki Jacka Danielsa, na takiej wysokości należy liczyć się, że trening będzie 6-10 sekund wolniejszy na km niż w standardowych warunkach.

Drugi trening, podobnie jak i z dnia poprzedzającego, to spokojne truchtanie i zwiedzanie okolicy. Wyszło 9,4 km w średnim tempie 5:03 min./km, co zaskakujące czułem się bardzo dobrze podczas treningu, a spodziewałem się męczarni i odliczania kiedy już będzie koniec, chyba powoli zacząłem się aklimatyzować do tutejszych warunków.

Środa 29 sierpnia

Tylko jedna sesja treningowa: 20 km z czego część główna zrobiona na tartanowej bieżni ośrodka HATC. Obiekt jest bardzo ładny, a pasące się za ogrodzeniem owce tylko dodają kolorytu. Zacząłem od 5 km rozgrzewki, z czego 3 km to dotarcie z hotelu na bieżnię. Następnie 10 km biegałem w tempie około 4:20 min./km, w tym ostatni km w 3:55. Ostatnie 5 km to schładzanie i spokojny trucht z powrotem do bazy. Nareszcie mogłem biegać po płaskim, jak nie lubię kręcić kółek na stadionie to te dzisiejsze bardzo mnie cieszyły, miła odmiana po tych wszystkich pagórkach.

Czwartek 30 sierpnia

Pobudka przed 5 raną, lekkie śniadanie, toaleta, rozciąganie i o 6 rano ruszyłem na pierwszy tego dnia trening. Założone 15 km pokonałem w średnim czasie 4:50 min./km. Trening wydał mi się trochę łatwiejszy, miałem go pod kontrolą, nawet ostatnie podbiegi szły równo i rytmicznie, już nie było takiej walki byle dobiec, tętno również było niższe niż jeszcze kilka dni wcześniej.

Na drugi trening musiałem czekać do 19.20 z powodu padającego deszczu. Kiedy tylko przestało, poleciałem na spokojne 8 km, które zrobiłem w tempie: 4:55 min./km, pozwalając sobie na mocniejsze ostatnie 500 metrów podbiegu w 4:05 min./km. Po treningu wyglądałem jak bym taplał się w błocie, brudny byłem do wysokości kołnierzyka mojej kurtki.

Piątek 31 sierpnia

Dzień bez biegania. Regeneracja to ważny element cyklu treningowego, ale żeby nie było, że cały dzień się obijałem, to zaraz po śniadaniu spędziłem 1,5 na siłowni w centrum HATC (jednorazowe wejście kosztuje 800 szylingów). Zrobiłem trening ogólnorozwojowy i dodatkowo sporo rozciągania i rolowania.

Pozostała część dnia upłynęła mi na zakupach (drobiazgi dla najbliższych), podziwianiu widoku wielkiego rowu wschodniego z miejsca o nazwie ,,Kerio view’’

Popołudnie poświęciłem na czytanie.

Sobota 1 września

Po dniu bez biegania zaplanowałem mocniejszy trening. Ponownie udałem się na stadion. Pogoda była idealna, około 20 stopni, słoneczko i delikatny wiatr, który jednak nie przeszkadzał. Na początek 4 km rozgrzewki po 4:52 min./km a następnie 3 x 4 km w planowanym tempie 4:10 min./km, w rzeczywistości wyszło: 4:08, 4:14 i 4:14. Tempo niby nie jakieś zawrotne, ale biegało się ciężko, zwłaszcza ostatnie 1000 etrówm każdego z interwałów dawało mocno w tyłek. Średnia z całego treningu to 4:37 min./km oraz tętno 170. Oprócz mnie trenowała kilkuosobowa grupa Kenijczyków, dziewczyny biegały odcinki po 1000 m w czasie 3:20 min./km. W sumie po 12 serii.

Po treningu, szybki prysznic w zimnej wodzie (tylko taką miałem dostępną w pokoju). Następnie wybrałem się na obiad do miasta, po posiłku dopadło mnie takie zmęczenie, że zaraz po powrocie do pokoju przespałem ponad 2 h. Na niedzielę przypadało dłuższe wybieganie, pierwsze 20 km chciałem pobiec bez specjalnego patrzenia na czas a potem…. zobaczymy. Dla przyzwoitości warto było trochę podkręcić i nabiegać około 25 km.

Niedziela 2 września

Od początku noga podawała, teren sprzyjał (przez pierwsze 8 km było albo płasko, albo delikatnie z górki i tylko lekkie odbiegi), na podbiegach utrzymywałem dobry rytm, czym sam byłem zaskoczony i tak zliczałem km za km. Poszczególne piątki wyszły po: 4:39, 4:36, 4:34, 4:27, 4:25 min./km. Spodziewałem się po wcześniejszym treningu, że te pierwsze 20 km nabiegam ze średnim tempem 5 z hakiem, a potem się zobaczy. A tu taka niespodzianka!

Z tego też powodu nie podkręcałem specjalnie tempa po minięciu dwudziestego kilometra. Dopiero na ostatnim ruszyłem ostro – 3:57 min./km. Cały trening zamknął się w 25 km, średnim tempie 4:33 min./km i tętnie 166. Biegłem z Iten w stronę Eldoret i chyba najlepsza opcja na dłuższe wybiegania.

Po małym odświeżeniu za pomocą 2 butelek kupionej w sklepie wody, w drogę powrotną udałem się już matatu, jechaliśmy w 16 osób – oryginalnie, bo auto zaprojektowane jest na... 9 pasażerów.

Poniedziałek 3 września

Dzień zacząłem przed 5 rano. Wypiłem odżywkę białkowa, zjadłem banana i powoli szykowałem się na trening. Wyszedłem o 6 , miałem szczęście bo pierwsze kilka km potruchtałem w większej grupie zawodników, oni odbili w bok, Ja natomiast pobiegłem dalej prosto. Drogą w stronę St. Patrick’s School. Po trochę cięższych jednostkach zrobionych w weekend, na ten dzień przypadały BS, ale w tym terenie nawet taki trening to wyzwanie. Dobiegłem w okolice Bugar Forest i tam zawróciłem.

Zaliczyłem najdłuższy podczas pobytu w Iten podbieg, całe 2 km (swoją drogą zbiegając z niego w pierwszej połowie treningu wydał mi się krótszy). W sumie cała jednostka to 10 podbiegów, które zamknęło się w 12 km zrobionych w średnim tempie 5:04.

Drugi trening dnia, a zarazem ostatni w Iten, to 10 km przebiegnięty w średnim czasie 4:42 min./km i przy tętnie 162. Po porannej męczącej dwunastce oczekiwałem równie męczącego drugiego treningu, ale biegło się dobrze, do tego powalczyłem na podbiegach, byłem z siebie zadowolony. Na rano zaplanowałem kolejny trening na bieżni w Tambach, chcąc zrobić kilka rytmów. Na ostatni dzień przenosiłem się do Eldoret. Na środę rano przypadł wylot do domu.

Wtorek 4 września

Po śniadaniu poszedłem szybko do centrum, żeby złapać matatu do Tambach. Na szczęście nie czekałem dłużej niż 3 minuty. Na bieżni byłem kilka minut po ósmej. Kilkanaście osób już trenowało, a z kilku aut wysypywali się kolejni zawodnicy i zawodniczki.

Zrobiłem na początek 3 km rozgrzewki po 4:57, a następnie główną część treningu czyli 8 x 500 m z przerwą w truchcie również 500 m, poszczególne odcinki wyszły w: 3:36, 3:32, 3:36, 3:32, 3:30, 3:29, 3:34, 3:27 min./km. Na zakończenie jeszcze 1,5 km dla schłodzenia.

Po swoim treningu porozmawiałem chwilę z jednym z trenerów, Dan zapytał skąd jestem, jak trening itd., Ja zapytałem jakie jednostki robiła dziś jego grupa, więc panowie biegali 8 x 1000 po 2:45 min.km (!), natomiast najszybsza wśród kobiet robiła te odcinki pomiędzy 2:56 a 3:00 min./km. Naprawdę fanie to wygląda, kiedy mija cię taki „pociąg” kilkunastu osób. Już wcześniej o tym wspominałem, ale przypomnę raz jeszcze - bieżnia w Tambach jest dostępna za darmo, nawierzchnia to ubita ziemia, super miejsce na trening.

Wtorkowy trening okazał się moim ostatnim w Kenii. Miałem wprawdzie w planach popołudniowy BS, ale po przenosinach z Iten do Eldoret na ostatnią noc przed wylotem okazało się, że mieszkam w samym centrum i nie ma tu warunków, żeby nawet potruchtać. Tak oto kończyŻa się moja pierwsza przygoda z Afryką, o 6 rano kolejnego dnia ruszyłem w drogę do domu.

Podsumowanie

Na 12 dni pobytu, 10 było dniami treningowymi, odbyłem w tym czasie 14 jednostek, które łącznie złożyły się na 209 km. Cały sierpień zamknąłem z 495 kilometrami na koncie.

Treningi w Iten są naprawdę wymagające, wysokość, ukształtowanie terenu dają się mocno we znaki. Po 3 – 4 podbiegach w trakcie jednego treningu, nawet zbieg nie przynosi już ulgi. Mięśnie są zmęczone, zakwaszone i generalnie ma się dość. Nie uświadczycie tu górskiego powietrza, a raczej sporo spalin i kurz spod kół mijających was aut.

Trudno robi się tu jednostki szybkościowe. Ja, jak już wspominałem, korzystałem z bieżni. Ponad wszystko wybija się tu siła biegowa. Podłoże jest mało przyjazne, sporo kamieni, gliniasta, błotnista nawierzchnia. Cała ta mieszanka ,kiedy kończysz trening dysząc jak parowóz, czując delikatny zawrót głowy daje ogromną satysfakcję, że dałeś radę i wiesz że wychodząc na kolejny trening będzie równie ciężko, ale znowu chcesz to poczuć: ból, pieczenie mięśni i możliwość powiedzenia sobie: „stary, kawał dobrej roboty”!. Mam nadzieję, ze wykonana tu praca da efekt 30 września w Warszawie podczas maratonu.

Nie chorowałem, nie miałem żadnych problemów żołądkowych. Z leków które przywiozłem nie wykorzystałem nawet jednej tabletki. Jedyny problem jaki mnie tu spotkał, to wysychająca skóra na twarzy - zużyłem tonę kremu, żeby z tym walczyć.

Czy warto?

Polecam taki wyjazd każdemu biegaczowi, który nie boi się ciężko popracować. Tutaj można skupić się na treningu, a przy okazji co nieco zobaczyć. Iten pozwala też docenić w jakich komfortowych warunkach możemy żyć i trenować w Polsce!

Szymon Brzozowski