Ustroń, 17 listopada, 12:03. Podejście na Mendę to było czołganie, umieranie, a nie napieranie. Ostatni zbieg nie był zbiegiem, tylko pokracznym człapaniem. Kolana wyją z bólu, a stopy łapią skurcze. Całe trzecie koło to były długie kryzysy na przemian z krótkimi przypływami mocy. Na samych zbiegach, które zwykle są moją najmocniejszą stroną, straciłem dobre 15 minut. Tak, jak ostatnim razem dwa lata temu, stoję przed ostatnią prostą – 1400 metrów w poziomie i 470 w pionie. Wtedy chciałem się tylko zmieścić w limicie, miałem na to godzinę dziesięć i wiedziałem, że już jestem w domu. Teraz do postawionej sobie granicy mam 57 minut i w tym stanie w jakim jestem, niczego nie jestem pewny. Przed startem jeden głos mi mówił, że prędzej piekło zamarznie, niż ją złamię. Drugi jednak podpowiadał, że jest to możliwe...
* * * * *
Powrót do Piekła
Ustroń, 17 listopada, 0:00. Mróz, rozgwieżdżone niebo, gorąca atmosfera. Trzeci raz stoję na starcie Piekła Czantorii. Który to już z „docelowych” startów w tym roku? Nie pierwszy, ale chciałbym, żeby ostatni. Obiecałem sobie, że jak wykręcę dobry czas, to daję sobie trzy tygodnie przerwy od mocnego biegania. Trochę już w tym roku zwojowałem. Bohaterowie są zmęczeni, i to bardzo.
Robimy sobie zdjęcia i życzymy powodzenia z Krzyśkiem, Darkiem i Maćkiem. Przybijamy piątkę z Hubertem, z którym razem tak dobrze przeprawiliśmy się przez pierwsze, śnieżno-błotne Piekło w 2015 roku. Później na trasie spotkamy się jeszcze z innym Maćkiem, towarzyszem broni z pamiętnego ŁUT-a 2014. Arek poszedł gdzieś naprzód walczyć o dobre miejsce. Odliczanie, start lekko w dół i za chwilę sztajcha pod wyciągiem.
To pierwsze z pięciu dużych podejść na okrążeniu. Zacząłem gdzieś bliżej końca stawki, ale wchodzę w dobry rytm i z pomocą kijków przesuwam się do góry. W najstromszym miejscu, przed wejściem do lasu, jest jakieś 25%, ale to tutaj normalne. Zbieg jest śliski, jeszcze bardziej stromy, po luźnych bajborach, liściach i z odrobiną błota. Na nim jak zwykle po wariacku wszystkich wyprzedzam slalomem.
Jednak pierwszą z trudności tego biegu, jeśli 5600 albo więcej pionowych metrów na 63 km można w ogóle nazwać biegiem, jest pora jego rozgrywania. Start o północy i długa, listopadowa noc powodują, że ludzie ze środka stawki ponad połowę trasy pokonują po ciemku – a zwycięzca ledwo zobaczy wschód słońca przed osiągnięciem mety.
Zamiast dłuższego asfaltowego odcinka, od ubiegłorocznej edycji – jedynej, na której mnie nie było – Przemek z Arturem dorzuucili dwie wredne hopki z sumą podejść ponad 150 metrów. Na cały bieg da to dodatkowe pół kilometra pionu. Szczególnie zbieg z tej pierwszej jest wredny, że aż muszę użyć kijków dla równowagi. Krótki, ale może najciekawszy na całej pętli. Liście i zmrożone błoto, a pod nimi kamienie, niezła zabawa. Nie muszę dodawać, że znów na nim zyskuję kilka miejsc.
Dalej trasę już znam. Druga góra jest miejscami stroma, a zbieg z niej dla odmiany cały stromy. Trzecia – Mała Czantoria – niemożliwie długa i żmudna. Siadam na ogonie jakiejś szybkiej dziewczynie. Nie wiem, czy to nie za szybko jak na pierwsze koło. Ale przed końcowym zakrętem nie chcę być samolubny i wyskakuję przed nią, żeby się trochę za mną powiozła. Szybki zbieg na bufet do Poniwca, jeszcze szybsza przegryzka z popitką i czas ruszyć na 36-procentową sztajchę wyciągową trasą.
Szaleństwo, czy rozsądek?
Zmrożona trawa jest śliska, lepiej cisnąć po kamieniach. Rozkręcam się pomału, ale górną część mocno przyciskam. Na łagodniejszym odcinku podszczytowym miejscami podbiegam, żeby rozgrzać zmarznięte ręce, bo im wyżej, tym mróz silniejszy. Szczyt Czantorii w 34 minuty od Poniwca. Najdłuższy zbieg dnia – mega stromy i kamienisty – szybki, ale bez szaleństw. Wiem z doświadczenia z dwóch poprzednich startów, jak można się na nim zajechać mięśniowo i kondycyjnie. No i ciemność nocy wymusza odrobinę rozsądku i powstrzymuje przed kilianowaniem. Znakomite odblaskowe oznaczenia w świetle czołówki znów prowadzą jak po sznurku.
Ostatnie, piąte podejście na pętli, zwane przeze mnie Mendą, bo tak dało mi popalić w 2016 roku, teraz wchodzi w 19 minut. Ostatni zbieg narciarskim stokiem, a potem szutrówką, równie błyskawicznie. Tuż przed pomiarową matą na końcu okrążenia stoi Gosia, żona Arka. Zagrzewa mnie do walki i krzyczy, że Arek był tu poniżej trzech godzin. Żeby tylko wytrzymał to tempo...
Przebiegam bramę w 3:27. W głowie mi siedzi, że pierwsze koło zrobiłem w 3:44 w szybszej dla mnie edycji 2015, i trochę jestem przerażony własnym szaleństwem. Później jednak zobaczę, że wtedy mój międzyczas wyniósł równo trzy i pół godziny, a ten co myślałem miałem rok później, kiedy byłem bez formy i po przeziębieniu. W 2015 mieliśmy śnieg z błotem. Teraz jest sucho, ale z dwiema hopkami w promocji. Wyrównuje się? Tak więc dotąd biegłem całkiem... rozsądnie!
Co jest lepsze od kubka pomidorówki?
Jak jest z tą moja formą? Wydawało się, że tegoroczne wysokogórskie treningi i starty mi ją nieźle podbiły. Ale z drugiej strony po takim sezonie można być nieźle zajechanym. Tydzień temu niedaleko stąd biegliśmy z Jarkiem GEZnO, górską dwudniówkę na orientację, którą trochę niedoceniłem. Doskwierały mi po niej kolana. Dziś na zbiegach czuję je od początku.
Paśnik przy dolnej stacji kolejki ogarniam bez marudzenia, podobnie jak pierwsze dwie góry i dwie „promocyjne” hopki pomiędzy nimi. Pierwsze koło skończyliśmy razem z Karoliną, z którą długo napieraliśmy razem. Teraz ona ucieka mi na podejściach, a ja doganiam ją na zbiegach. Tak już będzie do końca.
Mała Czantoria od początku daje mi już odczuć zmęczenie. Długo i wolno się rozkręcam, podczas gdy czołówka maratonu – który wystartował o 4:00 – mnie masowo wyprzedza. Dopiero pod koniec przyciskam. Półmetek okrążenia na punkcie w Poniwcu wchodzi mi jednak ponad 20 minut wolniej. Jak poprzednio, na paśniku znów spotykam Huberta, który przybył tu kilka minut wcześniej i wyjdzie też przede mną. Na ławce siedzi także... Krzysiek. Byłem przekonany, że jest dużo przede mną. Narzeka na przemarznięcie i kłopoty jelitowe. Od obsługującej bufet Moniki, żony Maćka, dowiaduję się że jej mąż wraz z Darkiem jeszcze tu nie dotarli. W to też nie mogę uwierzyć. Wszyscy wymienieni ogrywają mnie jak chcą na każdym dystansie w górach i na ulicy.
Na zimno i zmęczenie nie ma nic lepszego, niż kubek gorącej pomidorówki. To znaczy jest... dwa kubki! Zakładam swoje najcieplejsze, lodowcowe rękawice. Szósta rano to najzimniejsza pora, a ja jestem zmarźluch, przynajmniej jeśli chodzi o łapy. Opuszczamy punkt razem z Krzyśkiem. Nad rozjaśniającym się wschodnim horyzontem świeci Wenus, przeraźliwie jasno, niczym jakieś UFO.
Sztajchę wzdłuż wyciągu robimy całkiem szybko. Na Czantorię, najwyższy punkt trasy, znów marszobiegiem. Rękawice ratują mi d***, bo całkiem mocno wieje i odczuwalna temperatura to jakieś -10 stopni. Na szczycie jest już na tyle jasno, że gasimy czołówki. 36 minut z Poniwca, a więc wciąż znakomicie. Krzyśka kręci w brzuchu, ale cały początek zbiegu wzdłuż czeskiej granicy trzyma się za mną. Mówi jednak, że na dole będzie musiał iść na posiedzenie. Upewniam się, że da radę i mocno dociskam na technicznym zbiegu na polską stronę.
Nowa nadzieja, czy mroczne widmo?
Mendę łykam w 21 minut. Za plecami znad gór wschodzi słońce, dodając nowych sił. Na ostatnim zbiegu jednak kolana już wyją z bólu. Fizjo-szaman już dawno mi powiedział, że łękotki mam styrane, ale wałkowanie czwórek i rozsądne treningi ostatnio pozwalały trzymać problem w szachu. Będzie trzeba dać im odpocząć... Drugie koło w 4:05, w sumie 7:32. Jedenaście minut szybciej, niż na pierwszym Piekle. Wtedy jednak ostatnia runda zajęła mi prawie pięć godzin. Na mecie byłem w 13:15.
Przeliczam swoje szanse na życiówkę. Wciąż są bardzo duże, chyba że się zupełnie rozsypię. Wciąż jeszcze myślę nawet o złamaniu 13 godzin. Bufet z bardzo miłą obsługą ogarniam w osiem minut. Znów spotykamy się na nim z Karoliną. Wychodzi trochę wcześniej. Na oświetlone porannym słońcem pierwsze podejście pełznę jak żółw, ale doganiam ją na zbiegu. Na krótkim wypłaszczeniu jednak znów pokazuje mi plecy i znika z pola widzenia.
Na dwóch hopkach dalej mam kryzys. Pod górę wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Na zbiegach, przez ból kolan, jestem w stanie nadrabiać tylko trochę. Do tego zaczynają dochodzić skurcze w stopach. Drugą dużą górę znów niemożliwie męczę. Małą Czantorię tak samo, jednak przed jej szczytem mam niespodziewany przypływ mocy. Tak jak na drugim kole maratończycy, teraz masowo wyprzedzają mnie połówkowicze.
Na zbiegu do bufetu łapię najpierw Karolinę, a chwilę potem Huberta. Daję sobie planowe 15 minut – naprawdę wyjdzie 17 – na odpoczynek i posiłek, którego głównym daniem okazuje się prawdziwie królewski szaszłyk. Do tego ponad pół litra kofoli. Karolina ucieka kilka minut przede mną. Hubert mówi, że ma tak zajechane nogi, że musi dłużej posiedzieć.
Nie wiem, jak to możliwe, że dotarcie do wieży na Czantorii zajmuje mi 39 minut. 10:55 od startu. Na zbiegu jednak zatrzymują mnie zajechane nogi, skurcze w stopach i najgorszy ze wszystkiego ból kolan. Bez tego towarzystwa na dole byłbym kilka minut szybciej.
Na Mendę podchodzę już jak zupełny zombiak – osiem minut dłużej, niż na pierwszym kole. Na początku muszę wyrównać tętno po zbiegu, chociaż wcale nie był szybki. Wyprzedzają mnie tabuny półmaratończyków, a także jeden ultras z czerwonym numerem. Tym razem wyższa siła nie pcha mnie wiatrem pod górę, ani nie zrzuca na głowę bukowego orzeszka. Pewnie wie, że wróciłem silniejszy i jakoś sobie poradzę.
Widok lin wyciągu przed górnym przełamaniem przynosi ulgę, ale fałszywą. Zbieg stromym narciarskim stokiem jest bowiem jeszcze większą katorgą dla nóg. Jeśli w ogóle można go nazwać zbiegiem – bardziej przypomina dreptanie kaczki.
Jak się odmienia sztajcha?
O 12:03 stoję na dole przed ostatnią prostą. 1400 metrów w poziomie i 470 w pionie. Taki wertykalny półkilometr. Cały doskonale widoczny, wydaje się sięgać nieba. Ale trochę oswojony, bo to już mój trzeci raz na tej sztajsze. Czy tak się odmienia „sztajcha”? Swego czasu długo to rozkminialiśmy z Olgą, a jeszcze dłużej próbowaliśmy dojść pochodzenia tego słowa...
W poprzednich latach robiłem ją w 40 i 45 minut. Teraz do postawionej sobie granicy mam aż 57. Jednak w tym stanie w jakim jestem, niczego nie jestem pewny. Przed startem jeden głos mi mówił, że prędzej piekło zamarznie, niż rozmienię trzynastkę. Drugi jednak podpowiadał, że jest to możliwe. A dziś przecież właśnie zamarzło piekło... Piekło Czantorii. Więc kiedy, jak nie teraz?
Znowu się rozkręcam pomalutku. Pod górę przynajmniej nie łapią skurcze. Widzę, że dogania mnie spotkany wcześniej kilka razy ultras. Dajesz, Wojtek – znam jego imię z numeru – masz więcej siły ode mnie! – krzyczę w dół. Odpowiada coś wykończonym głosem. W tym momencie czuję, że zmęczenie puszcza i mogę więcej.
Oddech się uspokaja, kije pracują na równi z nogami, wchodzę w swój „komfortowy trzeci zakres”. Na płaskim bym tak nie mógł, to działa tylko pod bardzo stromą górę. To się nie wzięło znikąd. Cały rok ciężkich treningów i startów zaczyna oddawać to, co w niego włożyłem. Zimowy obóz w Tatrach (Olga!), Zamieć, RMG Ultra, Tenerife Bluetrail, moje łódzkie Łagiewniki, Brus i Rudzka Góra (Marcin, Arek, Mauro!), Kamieńsk, Aladağlar Sky Trail, sierpniowe Tatry i Leśnik na Pilsku, Lackowa i Busov po Festiwalu, Santa Cruz Extreme...
Sto na sto
Jest jak niedawno na Mendzie, tylko odwrotnie. Teraz ja wyprzedzam zawodników z maratonu i połówki, wszystkich jak leci. To się nazywa radość napierania. Dzika radość życia. Po drodze stoją tablice z napisami, ile zostało podejścia w poziomie i pionie. Błoto jest na przemian rozmrożone i zmarznięte, tak czy siak śliskie, a sztajcha coraz bardziej staje dęba.
Na profilu na Trace de trail ( https://tracedetrail.com/en/trace/trace/48960 ), jeden jej odcinek ma 110 m+ na 110 poziomych metrów, czyli stuprocentowy gradient. Stok o nachyleniu 45 stopni. Według tych danych, cała trasa ma 5770 m sumy podejść – więcej, niż deklarowane przez organizatorów 5600 na 63 km. Komuś z zegarka wyszło nawet 5900. GPS-y nieraz zawyżają dystans, ale przewyższenie zdarza się im zaniżać, więc...?
Jak gdzieś ma być 100/100, to chyba właśnie tu, bo stromiej nie było i nie będzie... tzn. zaraz będzie. Dysząc jak pies i odpychając się z kijków, wyprzedzam ludzi bokami ścieżki. Na górze tego odcinka skarpa jest tak stroma i zmrożona, że muszę złapać stalową linkę, by się wciągnąć. Ponad nią jest prawie tak samo stromo. Meta niby wiem gdzie jest, ale wciąż jej nie widzę za przełamaniem.
Tętno w kosmicznym zakresie, ale dobrze się z tym czuję. Wciąż wyprzedzam napieraczy, w tym ultrasa, który prześcignął mnie na Mendzie. Przed sobą wysoko wreszcie dostrzegam metę, a trochę bliżej różową kurtkę Karoliny. Nie bawię się w dżentelmena i przeganiam ją kilka metrów przed kreską.
12 godzin i 34 minuty. 45. miejsce na 167 startujących i setkę finiszerów. Sztajcha weszła w 31 minut. Niemożliwe? Dziki, nieartykułowany krzyk radości. Medal od Prezesa Artura. Podziękowanie za wspólne napieranie i zdjęcie z Karoliną od Mistrza Jacka „UltraLovers” Deneki. Już kilka startów nazywałem „biegami życia”, ale ten chyba je przebił.
Hubert dotrze na mete też przed upływem 13 godzin. Krzysiek nieco ponad godzinę po mnie – gdyby nie wspomniane sensacje, pewnie by się ze mną utrzymał. Maciek chwilę za nim, a Darek spokojnie 40 minut przed 15-godzinnym limitem. Z żadnym z nich na żadnym innym biegu, w górach czy na asfalcie, nie miałbym szans. Arek złamał 11 godzin, zajmując 19. miejsce. Niedługo pewnie będzie stawał na pudle w znanych górskich biegach, bo ma do tego wszelkie predyspozycje.
Ale Piekło Czantorii jest specyficzne, jakby skrojone pode mnie. Nawet na ostatniej, kryzysowej pętli, gdzie wydawało się, że traciłem, tak naprawdę zyskałem – oba poprzednie razy robiłem ją około pięciu godzin, a teraz cztery i pół. Przez ostatnie miesiące się dowiedziałem, co najbardziej lubię w górach: „krótkie” biegi na dystansach 30-70 km, maksymalnie nabite przewyższeniami i technicznymi trudnościami. W tym kierunku będę też podążał w przyszłym roku, jak zwykle dla urozmaicenia dorzucając trochę OCR, czasem jakąś uliczną dychę, a może i górską setkę. A dziś na pewno dałem z siebie 100/100, jak na profilu końcowego podejścia.
Kamil Weinberg