"Kocham życie, kobiety i... BIEGANIE" SuperMaraton Gór Stołowych

Relacja walki z SuperMaratonem Gór Stołowych naszego Ambasadora, Marka Grunda

Do Pasterki przybywamy już w piątek około godziny 17, odbieramy pakiety i meldujemy się w pokojach. Do wieczora praktycznie gadaliśmy, doglądając od czasu do czasu na wynik meczu. Noc minęła szybko, wstałem około 7:30, a w zasadzie to zostałem obudzony bo towarzystwo już nie spało. Wyjrzałem za okno  ehhh jest dopiero po 7. a tam już świeci słońce i jest ciepło. Wiedziałem, że to nie będzie łatwe. Wpadłem na wspaniały pomysł, aby swój przyszykowany trunek na trasę wrzucić jeszcze do lodówki – przecież jeszcze sporo czasu do startu  bo ten dopiero o 10:00. Tak też uczyniłem, napełniłem tez mała butelkę cola, która miałem zamiar ukryć przed 3 bufetem.

Na śniadanie zjadłem (a to ci niespodzianka, ciekawe co) i dogryzłem żelkami, wypiłem jeszcze trochę coli a potem nawadniałem się jeszcze Gatorade. Do startu pozostało mi jeszcze 1,5h wiec położyłem się jeszcze na łóżku delektując się słodkim lenistwem. Słońce wbijało się przez okno niemiłosiernie, to oznaczało już tylko jedno… Dobra, czas się ubrać w bojowe ciuchy i adidaski.

Gotowy do akcji przypinam jeszcze numer, uzupełniam bukłak pięknie schłodzonym magicznym specyfikiem. Sprawdzam plecak, żelki są, krówki są więc czego więcej do szczęścia potrzeba ;) Zabrałem jeszcze ze sobą moją pięknie schłodzoną colę i skryłem na 28. km trasy, który przecinał się ze startem. Buteleczkę oczywiście dobrze ukryłem w cieniu, gwarantując sobie odpowiednia temperaturę. Potruchtałem sobie, troszkę się porozciągałem i ustawiłem się na starcie w drugiej linii. Przyjechałem przecież powalczyć!

Przeżegnałem się szybko, czułem lekki strach przed panującą temperaturą, odczuwałem respekt do tej trasy, która w tym roku została jeszcze wydłużona o bardzo kapryśny podbieg (w sumie to raczej podejście niż podbieg). Nagle usłyszałem  wspólne odliczanie, zaczyna się… 3,2,1… 500 ludzi wystartowało na jeden strzał.

Ruszyłem szybko, bo znając trasę wiedziałem, że muszę się od razu wysunąć do przodu, żeby potem nie czekać w kolejce w wąskich przejściach urokliwych skał Gór Stołowych. Rach ciach i zrobiłem tak jak planowałem. Pierwszy etap 8 km minął mega szybko, regularnie robiłem 2 łyki napoju co 5min. Dobiegając do bufetu na 8. km z czasem 48 min zjadam garść żelków z punktu, 2 ćwiartki pomarańczy wypijam kubek izo i wylewam kubek wody na głowę  wszystko to zajmuje mi około 1 min i ruszam dalej.

Dołączam się do pewnej pani  okazuje się, że jest to Olga (pani z II miejsca). Dotrzymując jej towarzystwa oferuję pomoc, gdyż zauważyłem, że skończyła jej się woda. Wspieramy się rozmowami, cały czas utrzymując dosyć szybkie tempo. Olga coraz częściej prosi o nawadnianie, nie odmawiam pomocy. Biegniemy razem prawie aż do 2 bufetu na 18. km, gdzie zostawiam Olgę na trochę przed bufetem. Wiedziałem, że nie wytrzymam tempa a Olga na spokojnie może już uzupełnić zapas wody. Spokojnie za nią doczłapałem do 18. km z czasem 1h54'  i jak poprzednio: garść żelków, 2 ćwiartki pomarańczy, kubek izo i kubek wody na głowę. Uzupełniam tutaj jeszcze bukłak, gdyż jest prawie pusty ze względu na zaoferowana pomoc. Wybiegam po 1min z bufetu.

Tutaj zaczyna się asfaltowy kawałek, który jak zawsze jest nudy, a do tego morduje nas słońce  od tego momentu towarzyszy mi już raczej samotność długodystansowca, od czasu do czasu udaje się kogoś dogonić. Oczywiście zaczynają się zbiegi, podbiegi, zbiegi, podbiegi, góra dół góra dół, dzieje się coś, czego bym nie chciał – odczuwam lekki ból kolana. Postanawiam więc na podbiegu przejść do marszu. Na całe szczęście ból ustaje. Ale fragment trasy się dosyć ciągnie, co chwilę napotykamy teren nie osłonięty drzewami, gdzie słońce morduje niemiłosiernie.

O!! zbieg do Pasterki  sama myśl obudziła we mnie jakąś resztkę witalności i zbieg pokonałem dość szybko. Wbiegam na fragment trasy, gdzie miałem ukrytą zimniutką colę, nagle ciach :D – okazuje się, że na tym odcinku stoi masa kibiców! Hmm co by tu zrobić... No nic, zaryzykowałem i wskoczyłem za słup, gdzie schowana była moja cola  śmiech towarzyszący kibicom był dość ciekawy, ale doping nie ustawał. Duszkiem wypiłem colę, wyrzucając butelkę już na trzecim bufecie, który znajdował się na 28. km. Aktualny czas 3h13h', tutaj nie zjadam już żelków, (tak wiem, też jestem w szoku) za to zjadam 3 ćwiartki pomarańczy, wylewam kubek wody na głowę, i ruszam po 30 sekundach zostawiając za sobą sporo ludzi, którzy zmarudzili na tym bufecie.

Jestem dosyć zadowolony ze swojego wyniku, ale wiedziałem, że do mety jeszcze daleko, także szybkie otrząśniecie z rozmarzenia i dalsza walka z podbiegiem w skupieniu. Doganiam kolejnego zawodnika, biegniemy spory fragment razem, w końcu kolega żali się na ogromne skurcze i pyta czy przypadkiem nie mam magnezu. Marek jak to Marek przygotowany do akcji oczywiście ma ;P Bałem się odstąpić swoją tabletkę, ale sumienie nie pozwoliło mi odmówić. Oddałem koledze drogocenny magnez i pobiegliśmy dalej.

Dobiegamy do dołożonego nowego odcinka trasy, który okazuje się morderczym podejściem  kolega stwierdził, że nie wytrzyma tego tempa i zwolnił, kiwnąłem na pożegnanie i oddaliłem się. Na podejściu czułem jak strumień potu spływa mi po plecach i łydkach, ale w ramach nagrody za pokonanie wbiegamy na polane gdzie mordują nas kolejne promienie słońca. No kurde ! Dało by już spokój ! Dobra dobiegam jakoś do 4 bufetu. Czuje się pełny, wylewam więc tylko kubek wody na głowę, ale co to !? Cola, nie no nie wierzę! Na 4 bufecie jest cola – z rozpędu wypijam 3 kubki. Dziękując serdecznie wolontariuszkom, proszę jeszcze o uzupełnienie bukłaka, bo wiedziałem, że jest już prawie pusty.

Przede mną droga na Błędne Skały – marzenia o złamaniu 6h w dalszym ciągu wydawały się realne, ale warunek był jeden – trzeba było biegać, nawet na podbiegach, bez ściemy i bez ociągania – ale byłem gotowy do tej walki. Wykorzystując szybki zbieg nabieram mocnego tępa, nagle ostry zakręt, na którym postanawiam się zatrzymać, dlaczego?

Ano właśnie. Spotykam tu pewną grupę studentek… Mój uśmiech od ucha do ucha podobno był mega wielki, dziewczyny krzyczały, klaskały i zachęcały do walki, ale ja nie, ja wolałem się zatrzymać spoglądając w ich stronę przez chwilę, dziewczyny speszone zamilkły... Nagle jedna z nich wybiegła w moim kierunku czyniąc pewien przepiękny gest dwukrotnie! (za ten mało spotykany aspekt, kocham bieganie ultrasów najbardziej na świecie!!!). W mojej głowie rozegrał się koncert myśli, nogi tuptały w miejscu a serce biło jak dzwon. Zaczynając powoli biec spojrzałem jeszcze  raz w kierunku dziewczyn, które znów zaczęły klaskać. Pomyślałem tylko kocham życie, kocham piękne polskie kobiety, ale kocham też bieganie, więc biegłem dalej! Ja nie wiem co mam tutaj wam jeszcze powiedzieć, to trzeba było widzieć, to trzeba było poczuć…

 

Przerywając ten piękny moment muszę biec dalej, ale dalej myślałem tylko o jednym i nie, nie było to piwo, które czekało na mecie. Czas płynął niemiłosiernie, ale mój bieg nie ustawał, z moich ust zaczynają wydobywać się już krzyki. Wbiegając na Błędne Skały nieświadomy tego, co znów się zaraz wydarzy, spoglądam co chwilę nerwowo na zegarek. Czułem, że zaraz zacznę płakać z bólu i strachu, że nie dam rady złamać tych 6h, ale walczyłem dalej. Krzycząc zdobywam Błędne Skały, gdzie czeka na mnie ostatni bufet, znów dzieje się coś, co rozwala mój stan psychiczny  wolontariuszka widząca moje zmagania podbiega do mnie z 5l butlą wody wylewając prawie całą na moją głowę. Było to bardzo miłe, ale to dopiero wstęp, oferując mi dalszą pomoc w uzupełnieniu zapasów – odmawiam  mówiąc, że nie zatrzymuję się, tylko biegnę dalej (ale dzieje się znów coś, w co nie wierzę  życie jest piękne, wolontariuszko której imienia nie zdradzę dziękuję :D).

Pobudzony kolejnym zdarzeniem wykrzesuję z siebie resztki sił i biegnę! Mało to – rozpędzam się  co z tego, że krzyczę, skoro nie ma to żadnego znaczenia. Ważne było tylko to, że biegłem,  ale byłem już tak osłabiony, że potykałem się co chwilę o korzenie i skały, jednak na szczęście nie zaliczam żadnego upadku. Wyprzedzam jeszcze kilka osób, zbieg pokonuje już z mega bólem w udach które chciały mi wyskoczyć. Koniec podbiegu przede mną, ostatnia prosta po asfalcie i deptaku pokonana w miarę szybko, ale ku mojemu zaskoczeniu zostaję jeszcze wyprzedzony przez jedną z pań, która jednak mimo wszystko obraca się do mnie i zachęca do ostatniej walki, do walki z około 700 schodami na Szczeliniec Wielki.

Spojrzałem na zegarek  5:58 – haha! Włączyć tryb Supermena i wlecieć tam w 2 minuty? Wyrywając włosy z głowy z bólu, wspinam się po schodach trzymając się poręczy, daje się jeszcze wyprzedzić jednemu biegaczowi, który jak się okazuje – wyprzedził mnie nie po to, aby poprawić swoją pozycję w wyniku końcowym, ale po to aby obracając się co chwile w moją stronę zachęcać do samego końca morderczej walki. Krzycząc razem ze mną wdrapujemy się na ostatni schodek i okazuje się, że czekała tam na niego córka, której uśmiech wynagrodził mu jego wszystkie starania w tym biegu. 

Do mety zakręt i ostatnie 50m już po prostej, ale znów zdarza się coś niezwykłego – kolega postanawia mnie przepuścić. Nie wiem dlaczego to zrobił, ale co miałem zrobić? Pobiegłem. Morda mi się śmiała, uniosłem jeszcze rękę w geście własnego zwycięstwa, przekroczyłem linię mety a kolega zaraz za mną. Podziękowałem mu serdecznie i chwilę potem sączyliśmy już zimniutke piwo. Spoglądam na zegarek  6:11h   a potem na pozycję którą uzyskałem 44!? Niedosyt niezłamania 6h pozostał i pewnie będzie mnie męczył przez jakiś czas, ale to teraz już nie ma znaczenia.

Kolejne zwycięstwo z własnymi słabościami jest twoje Marek!

Czas 6:11:04

Miejsce 44/500

Miejsce w kategorii M20 – 9

Marek Grund – Ambasador PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój