Trwa dyskusja na temat propozycji Karty Biegacza Amatora, Licencji Biegacza Amatora oraz certyfikowania biegów amatorskich przez lekkoatletyczna centralę, przedstawionych na konferencji PSB w Zielonej Górze. Co o tych propozycjach sądzą organizatorzy polskich biegów? Zebraliśmy dla Was kilka opinii w tej sprawie.
Marcin Kuriata – CSR Aktywna Warszawa, Triada Biegowa:
– Uczestniczyłem w konferencji w Zielonej Górze. Pierwszego dnia jeden z paneli zatytułowany był „Certyfikat Imprezy Biegowej PZLA”, czyli dość niewinnie. Prelegent – pan Janusz Szydłowski spóźnił się... a później wszystko się zaczęło. Prezentacja wyglądała tak, jak obwieszczenie tego, co jest już gotowe. Nie miało to nic wspólnego z konsultacjami. Wszystko prezentowane było z pozycji siły – oto nasz pomysł, a Wy możecie się do niego ustosunkować lub nie.
Poruszono kwestie Klubu Biegacza PZLA i certyfikowanie biegów. Najbardziej rozległy był ten drugi temat. Na wielu slajdach pokazane było to, co muszą spełniać biegi, żeby otrzymać gwiazdki. Pojawiła się ostra dyskusja, bo protekcjonalny ton prelegenta sprowokował organizatorów do zabrania głosu. Pojawiły się pytania: komu ma służyć ten projekt, dlaczego związek chce wyciągnąć pieniądze od biegaczy itd.? Pojawiły się emocje.
Moim zdaniem pan Szydłowski nie był przygotowany do tej prezentacji, bo mówił tylko sloganami, które powtarza do dziś – że „to dla bezpieczeństwa”, że „ktoś musi się tym zająć” i „jesteśmy do tego powołani”. Największy sprzeciw zgłaszał Marek Tronina, dyrektor Maratonu Warszawskiego, ale wydaje mi się że na początku pan Szydłowski nie wiedział z kim rozmawia. Świadczy to chyba o tym, że coś jest nie tak. Polemika doprowadziła do przerwy i dopiero później wznowiono prezentację.
Teraz trudno się w tym wszystkim zorientować. Jest to wręcz akademicki przykład tego, jak nie powinno się prowadzić komunikacji i jak nie prezentować nowego produktu. Wychodzi na to, że Klub Biegacza nie jest projektem PZLA, tylko projektem pana Szydłowskiego. Kim jest ten pan pewnie się nie dowiemy, bo nie. Powinniśmy się cieszyć, że głos dotarł i wywołał taką reakcję, że PZLA się pogubiło. Pewnie jakiś projekt firmowany przez PZLA się pojawi, mam nadzieję że zostanie poddany konsultacjom. Mam też nadzieję że nie będzie go prowadził pan Janusz Szydłowski.
Na teraz. Nie wiem, co dobrego mogłoby nam dać posiadanie certyfikatu PZLA. Nie przedstawiono żadnych korzyści płynących z tego tytułu. To samo tyczy się Karty Biegacza Amatora – nie zachęcono mnie, biegacza, bym chciał ją mieć. Na tę chwilę nie jestem zainteresowany.
Obawiam się jednak – obym nie był złym prorokiem – że związki i działacze nie rozmawiają w tej sprawie z organizatorami biegów, tylko z ich mecenasami, np. gminą lub urzędem miasta. Wtedy, pośrednio, osoby dające pieniądze na biegi mogą wymagać certyfikatu PZLA. Będzie to bardzo niebezpieczne, bo będzie obligowało organizatorów do występowania do związku. Jeśli tego nie zrobią, najprędzej nie dostaną dotacji na bieg.
Jeśli Karta Biegacza Amatora dawałaby możliwość przebadania się, bez błądzenia po lekarzach, to jest to nawet ciekawy projekt. Jeśli chcemy się ubezpieczyć to proszę – PZLA ma konkurencyjne ceny. Tylko trzeba zaznaczyć, że jest to komercyjny projekt, który trzeba poddać procesowi sprzedaży, konkurować z istniejącymi już na rynku tego typu ofertami,. A nie ubierać go w formę misji.
Mariusz Giżyński – Praska Dycha, maratończyk:
– Jeszcze nie wiadomo jak działać ma ta karta, jaka będzie oferta ubezpieczenia i jak wyglądać będą badania. Póki co nie ma konkretów. Na razie Karta Biegacza Amatora mnie też nie dotyczy, bo mam licencję klubową. Jednak tak naprawdę z jej posiadania płyną żadne korzyści. Za wszystkie badania muszę płacić samemu. Dochodzi też do jakiejś współpracy z klinikami w ramach barteru. Nie jest więc tak różowo.
Nikt też nie wie co PZLA ma na myśli wprowadzając certyfikaty. Zastanawiam się np.: kto będzie certyfikował biegi Konstytucji 3 Maja czy biegi z okazji Dnia Niepodległości i wysyłał tam delegatów, gdy tych imprez w każdym wypadku w całym kraju jest ponad setka. Tu trzeba wielkich sił i nie wiem czy w całym związku jest tylu sędziów.
Moim zdaniem – centrala powinna zajmować się sportem, a nie rekreacją. Jest naprawdę co robić, bo sport zawodowy jest w odwrocie, w przeciwieństwie do rekreacji. Są to jednak dwie różne rzeczy, które owszem, łączą się często, co widać np.: w maratonach, gdzie z przodu biegną wyczynowcy, a 99 procent uczestników to amatorzy. Może i PZLA ma prawo decydować o pewnych kwestiach, bo w końcu maraton to lekkoatletyka, jednak powinno być to prowadzone w porozumieniu z organizatorami.
Są osoby, które od lat inwestują w swoje imprezy i rozwijają je często do tego dokładając lub wychodząc na zero. Każdemu zależy, by poziom polskich biegów był jak najwyższy, żeby było bezpiecznie. My w zeszłym roku ubezpieczyliśmy imprezę na dużą kwotę od NNW, bo OC jest zawsze. Coraz częściej gwarantuje się ubezpieczenie od następstw nieszczęśliwych wypadków. Wcześniej organizatorzy nie mieli na to pieniędzy, bo to są koszty i było to przerzucane na uczestników. Teraz, żeby zachęcić jeszcze większą liczbę biegaczy, wykupuje się ubezpieczenia – z własnej, nieprzymuszonej inicjatywy.
Praca niektórych osób, które zajmowały się biegami przez 10 czy 15 lat, dopiero teraz owocuje. Frekwencja na biegach jest spora, imprezy są atrakcyjne. PZLA powinno od początku pomagać, a nie teraz się zjawiać. To naprawdę wygląda źle. Jest wrażenie, że ktoś wchodzi w czyjeś drzwi bez pukania.
Kilkanaście lat temu w związku byli inni ludzie. Doszło do zmiany pokoleniowej na większości stanowisk. Jednak ktoś, kto wyszedł z tym pomysłem wykazał się nieznajomością środowiska biegaczy. A myślę, że mamy dużo większe problemy w środowisku biegowym i w sporcie. Zawodnicy nie mają za co się szkolić, brakuje młodych zawodników, klubów i trenerów – tym trzeba się zająć.
Mariusz Kurzajczyk – Supermatarton Calisia, Bieg Ptolemeusza:
– Od początku nie było jasnej informacji o pomyśle PZLA. Ktoś coś powiedział i w efekcie wybuchła panika. Ja się do tej paniki nie przyłączam, chociaż oczywiście uważam, że Polski Związek Lekkiej Atletyki nie ma nic do osób biegających amatorsko. Polski Związek Narciarski nie interesuje się tysiącami ludźmi jeżdżącymi na nartach, a Polski Związek Kolarski setkami tysięcy ludzi, którzy na co dzień jeżdżą na rowerach. Podejrzewam, że jedynym argumentem za było to, żeby ktoś na tym zarobił. Różne licencje i ograniczenia powodują wszak konieczność zapłaty.
Uważam że PZLA powinno zająć się swoimi biegami, bo te wymagania, które zostały postawione przed organizatorami imprez są śmieszne. My takie rzeczy robimy u siebie od pierwszej imprezy. To jest standard, a wręcz minimum. I teraz za ich spełnienie mają być przyznawane gwiazdki. To mnie jednak nie dziwi, bo zawsze na zawodach organizowanych przez PZLA panuje bałagan, o wszystko trzeba prosić. Tymczasem standard imprez ulicznych biegów jest naprawdę wysoki, o czym w związku nikt nie ma pojęcia. Ktoś chce nam wystawiać gwiazdki jak restauracjom Michelin. Ale te wymagania tyczą się chyba bardziej baru mlecznego, niż restauracji. Podanie czasu czy podanie wyników – to jest rzecz przezabawna.
Ze związkiem utrzymywałem kontakty, gdyż organizowałem Mistrzostwa Polski na 100 km. Za samo wpisanie do internetowego kalendarza imprez musiałem zapłacić tysiąc złotych, a to trwa 5 sekund. Już nie organizuję zawodów tej rangi, bo mnie na to nie stać. Nasze zawody zawsze organizowane były profesjonalnie, otrzymaliśmy nawet certyfikat IAU, czyli Międzynarodowego Stowarzyszenia Biegów Długich, za który nie zapłaciliśmy nawet złotówki. Tak wygląda dobra wola PZLA...
Myślę, że ta mentalność dotyczy chyba wszystkich związków sportowych w Polsce. Zajmują się przede wszystkim szukaniem pieniędzy i to wszędzie, gdzie tylko można. Ponieważ lekka atletyka jest biedna, a są setki tysięcy biegaczy, których stać na buty za kilkaset złotych, to w Warszawie chyba stwierdzono, że te pieniądze można tu znaleźć... ale nie znajdą.
Być może PZLA zachęciły atesty trasy, za które płacimy. Jednak jeśli okaże się, że te pieniądze mają być większe, co może się stać, to uważam że większość imprez nie będzie atestowana. Wiele tras zresztą wciąż nie ma atestu. Gdy zaczynał się boom na bieganie, wielu organizatorów chciało się sprawdzać. Była potrzeba atestu. Teraz, gdy tak duża liczba osób szuka innych wyzwań, jest im obojętne, czy trasa będzie mieć 10 czy 10,2 km. Oni lubią pobiegać w terenie, a nie tylko na ulicy.
Bogusław Mamiński – Biegnij Warszawo
– O propozycji PZLA dowiedziałem się z mediów. Niestety nie mogłem być obecny na spotkaniu w Zielonej Górze. Nie wykluczam więc, że projekt mógł zostać źle przedstawiony. Szkoda, bo konferencja była idealną okazją do poddania pod dyskusję tego projektu zwłaszcza, że zebrali się tam organizatorzy wielu imprez.
Uważam, że jest część amatorów, która chce współzawodniczyć i chciałaby wystartować choćby w przyszłorocznych halowych Mistrzostwach Europy Weteranów w Toruniu. Jednak 80 procent osób biega dla zdrowia i własnego dobrego samopoczucia. Jeśli więc ktoś chciałby uzyskać taką licencję, to powinna być ona dobrowolna, a nie odgórnie narzucona. To uczestnik musi się zdecydować czy chce być stowarzyszony w klubie lekkoatletycznym.
Oczywiście są biegi, które chcą mieć atest trasy PZLA. Chcą stwarzać warunki, by uczestnik mógł porównywać swoje wynik z kolejnych edycji. A to może zagwarantować tylko trasa, która taki atest posiada – to jest dla mnie jasne. Wszystkie biegi, które organizowałem w Warszawie, miały atest. Jest on ważny trzy lata, pod warunkiem że nie zmienia się trasa.
Nie może też być zawodów, które nie posiadają komisji sędziowskiej, zwłaszcza na tych dłuższych dystansach. Wszystko oczywiście zależy też od organizatora, ale jeśli chce się mieć wynik sportowy, np. w maratonie na poziomie 2:06:00-2:08:00, to musi się zapewnić do tego warunki. Oczywiście tyczy się to zawodników z elity. Płaci się wtedy za usługę, czyli za wykonanie atestu – i tu nie widzę problemu. Tym bardziej, że nie są to zaporowe koszta. W przypadku certyfikatów tej usługi nie widzę.
Artur Kujawiński – Maniacka Dziesiątka:
– O pomyśle PZLA usłyszałem rok temu w kuluarach Konferencji Marketingu Imprez Biegowych w Poznaniu. Od początku mówiłem, że nie jest to dobry kierunek. Szczerze mówiąc myślałem, że ten projekt został porzucony. Jednak usłyszałem, że został on przedstawiony na konferencji w Zielonej Górze. I to jeszcze w formie, która wzbudziła moje oburzenie.
Najbardziej nie podoba mi się łączenie licencji z obowiązkowym ubezpieczeniem. Nie wyobrażam sobie, by osoba biegająca amatorsko nie mogła raz w roku wziąć udziału w imprezie biegowej. Żeby to zrobić, trzeba by wyrobić licencję i obligatoryjnie wykupić ubezpieczenie NNW. Nigdzie na świecie to nie funkcjonuje. Ewentualnie Włosi lub Francuzi proszą o przedstawienie zaświadczenie lekarskiego, ale żaden organizator nie wymaga ubezpieczenia.
My jako organizatorzy jesteśmy ubezpieczeni w zakresie OC. Wolontariuszy ubezpieczamy od nieszczęśliwych wypadków, a w regulaminie uświadamiamy uczestników, że zaleca się wykupić NNW jeśli odczuwają taką potrzebę. I każdy może wybrać dowolną firmę. Dziś wszystko wskazuje na to, że koniecznością byłoby wykupienie ubezpieczenia w sugerowanej firmie.
Na przyszłorocznej Maniackiej Dziesiątce na pewno nie będzie czegoś takiego jak certyfikat czy też karta biegacza amatora. Atest PZLA mamy ważny do 2017 roku. Atest dla amatora jest ważny, ponieważ daje gwarancję dobrze wymierzonej trasy, zgodnie z przepisami, co nie jest sprawą prostą w przypadku zakrętów, spadku wysokości itp. Dzięki atestowi nie dochodzi do kuriozalnych sytuacji, gdy np. przybiegamy 2 minuty szybciej niż nasz rekord życiowy, a po czasie okazuje się, że do pełnego dystansu brakowało 500 metrów. W takich sytuacjach niestety następuje rozczarowanie.
Myślę, że środowisko biegowe pokazało już sprzeciw pomysłowi PZLA, choćby na jednym z profili społecznościowych. Stronę „polubiło” w krótkim czasie 5800 osób. Widać, że osoby odpowiedzialne w PZLA za ten projekt nie czują biegów amatorskich, a nawet wprowadzają nas w błąd, choćby poprzez wmawianie, że były konsultacje w sytuacji gdy ich nie było. Dodatkowo informuje się, że to nie jest projekt PZLA, podczas gdy był prezentowany przez eksperta PZLA i podpisany jako projekt PZLA.
Najlepszym wyjściem z sytuacji jest porzucenie tego projektu. Związek mógłby wyjść obronną ręką i uratować swój naruszony wizerunek.
Zebrał RZ